Przywitajcie dziś zupełnie nową postać
drugoplanową. Mam nadzieję, że i ona będzie wywoływać tak różne odczucia jak
Mordechaj.
Luty 1942 r., Warszawa, strona aryjska
–
Tato…
–
Nie, absolutnie nie. Wiem, co chcesz powiedzieć i od razu odmawiam. To nie
wchodzi w grę.
–
Ale tato…
–
Decyzja już została podjęta. Nie mam zamiaru o tym dyskutować.
–
Ja nie potrzebuję pomocy! Radzę sobie. My, to znaczy ja i Fau…
–
To na jego prośbę znaleźli ci drugiego chłopca do pracy przy powielaczu.
Stanisław
Jankowski westchnął. Kiedy stojąca przed nim dziewczyna nie reagowała, nadal
wpatrując się tylko w jakiś sobie wiadomy punkt za jego plecami, Kmicic począł
szykować się do wyjścia. Zakładał
właśnie płaszcz, gdy ponownie usłyszał cichy głos córki:
–
Zrób coś z tym, tato. Zmień decyzję. Wiesz, jak bardzo jestem nieśmiała. To
będzie tylko kolejny problem.
Stanisław
spojrzał na nią z rozczuleniem. Wyciągnął dłoń, pogłaskał ją po długich,
jasnych włosach. Barbara siąknęła nosem.
–
Dziecko, to nie ja podjąłem tę decyzję, tylko twój dowódca. Nie odpowiadam za
twoją komórkę, ja tylko przyniosłem wiadomość. Ten chłopiec zjawi się tu już
niedługo.
–
Tato…
–
Nic nie mogę zrobić, Basiu – uciął tę bezsensowną dyskusję.
Kmicic
odwrócił się na pięcie, po czym wyszedł z mieszkania. Po schodach schodził
powoli, ale nie usłyszał charakterystycznego szczęku zamka. W mieszkaniu
panowała zupełna cisza.
***
Energiczne
uderzenia. Raz, dwa, trzy. Ktoś niecierpliwie stukał do drzwi. Rytm był jej
zupełnie nieznany, więc zerwała się z krzesła jak oparzona. A więc to już, już
teraz. Nie miała nawet cienia wyobrażenia, co zobaczy, gdy przekręci w zamku
klucz i naciśnie klamkę. Wiedziała jednak, że to nie będzie Faust.
Za
progiem młody chłopak, na oko dwudziestoletni, uchylił czapki, stuknął obcasami
butów.
–
Na usługi panienki. Miałem jaki bajer[1]
rzec, ale widzę, obejdzie się. Pusto wkoło.
Poruszył
śmiesznie brwiami, klasnął w dłonie, po czym natychmiast je zatarł, jakby
liczył na jakiś udany geszeft.
–
Co? – wyrwało jej się głupio.
–
No niech panienka nie gada, że adres nie ten – zaśmiał się. – Żaden ze mnie
frajer[2],
adres zgadza się – mruknął, zerkając na numer mieszkania.
Zmierzyła
go wzrokiem od stóp do głów. Chłopiec liczył około sto osiemdziesiąt centymetrów
wzrostu, twarz miał nieco pociągłą, o silnie zarysowanej szczęce, szczerą,
zaczerwienioną od mrozu. Duże, szarozielone oczy świeciły się w półmroku
wesołymi ognikami, zdradzając żartownisia. Nos miał duży, skrzywiony widać
dawnym złamaniem, ale nie szpecący. Uśmiechał się szeroko i szczerze. Spod
znoszonej czapki wystawało parę jasnych kosmyków. Mówił z tą irytującą, warszawską manierą,
której Basia nigdy nie nauczyła się używać w sposób, który nie zostałby wzięty
za nazbyt sztuczny.
–
Pana nazwisko? – bąknęła.
–
Marian Zawadzki, ferajna nazywa mnie Mańkiem, a tamci: Majcher, choć powiem na
usprawiedliwienie: przezwisko wzięło się z powietrza. Ot, taki nas, chłopaków z
Pragi, urok, że się wszystkim ze złodziejami kojarzymy[3]. – Ponownie posłał jej ten szczery uśmiech.
Barbara
odsunęła się od wejścia, wpuszczając go do środka. Natychmiast zatrzasnęła za
sobą drzwi, bojąc się, że ktoś usłyszy ich konwersację. Podawanie swojego
imienia i nazwiska oraz pseudonimu na klatce schodowej chcąc nie chcąc musiała
uznać za przykład „frajerstwa”, choćby Zawadzki na Boga przysięgał, iż jest
inaczej.
–
To jak się mam do pana zwracać? – zapytała wciąż z rezerwą.
Chłopak
odwrócił się.
–
Jak sobie panienka życzy. Może mnie sobie panienka nazywać nawet swoim garkotłukiem[4],
mnie tam ganc pomada[5]!
Klasnął
w dłonie, okręcił się wokół własnej osi, jednocześnie rozglądając się po
wnętrzu. Barbara musiała przyznać, że jego wesołość zaczynała jej się udzielać.
Chociaż nie miała do niego za grosz zaufania, była skłonna stwierdzić, iż
współpraca z praskim dzieciakiem może być wcale owocna.
–
No, to gdzie to barachło[6]?
***
Marzec 1942 r., Warszawa, strona aryjska
–
Wyobraź sobie, Fauście, że on patrzy w „zerkadło” zamiast w lusterko,
mieszkanie to dla niego „chawira”, a z przełożonymi spotyka się w jadłodajni
albo „parku sztywnych”.
–
To znaczy gdzie?
–
Na cmentarzu.
Siedzący przy wyszorowanym kuchennym stole
z odzysku Faust parsknął śmiechem. Basia lubiła, gdy się śmiał. Jego śmiech był
cichym, może nieco pogardliwym chichotem, przy którym policzki wydymały mu się
w śmieszny, a jednocześnie uroczy sposób. W jego śmiechu było coś na kształt
wspomnienia z dzieciństwa, bo chociaż był to śmiech kpiący, to przecież krył w
sobie niepohamowaną, dziecięcą wesołość: dzieci zawsze śmiały się wesoło i
szczerze, chociaż nie zawsze rozumiały, dlaczego. Tak też było z Faustem: jego
spojrzenie wyrażało niejaką wątpliwość, jakby nie wiedział, czy wolno mu się
śmiać z tego, co mówiono.
–
Co za bełkot – rzucił już zwykłym dla siebie tonem: na poły obojętnym, na poły
lekceważącym, ze znudzeniem przeciągając zgłoski. – Nigdy się tego nie nauczę.
Nie będę rozumiał.
–
Ganc pomada – mruknęła, nieświadomie używając ulubionego zwrotu Majchra.
Niemiecki
szpieg zmarszczył brwi. Odjął szklankę od ust. Barbara znieruchomiała, czekając
na jego reakcję. Objęła się mocniej ramionami, zdając sobie sprawę, że
popełniła gafę: powiedziała coś, czego on nie zrozumiał. A przecież nie
chciała, by czuł się przy niej niekomfortowo. Przecież miała mu stworzyć jak
najlepsze miejsce, dom, do którego chętnie by wracał – to był jej najnowszy
plan: ująć go za serce swoją dobrocią, być mu powolną i pokazać, że akceptuje
go takim, jakim jest. Chciała zabić w nim jego ciągłą niepewność, używając na
tyle poprawnej polszczyzny pomieszanej z podstawowymi niemieckimi zwrotami, by
nie czuł się jak intruz.
–
Co takiego? – zapytał uprzejmie.
–
Nic. Sądzę, przyjacielu, że powinno ci być wszystko jedno. Jeśli już ktoś z
tobą rozmawia, używa niemieckiego lub literackiej polszczyzny, jak ja. To dla
twoich rozmówców zrozumiałe: musisz wiedzieć, o co idzie gra.
–
Zdziwiłabyś się, Basiu – mruknął.
Dziewczyna
uśmiechnęła się, jak zawsze, gdy zwracał się do niej tym zdrobnieniem:
zniekształconym niemieckim akcentem, ale przecież paradoksalnie miękkim, czułym
niemal. Jednocześnie w jej uśmiechu było coś przepraszającego i pocieszającego.
Patrzyła mu prosto w oczy, chcąc niewerbalnie przekazać otuchę.
Chyba
jej się udało, bo uśmiechnął się do niej lekko, a potem odwrócił wzrok, by w
milczeniu dokończyć herbatę.
***
Marzec 1942 r., Warszawa, getto
Chaim
Blum oparł się łokciami o stół. Wzniósł oczy, ale nie mogąc znieść widoku
zagrzybionego, pokrytego ciemnymi plamami sufitu, natychmiast je spuścił. Stary
Szlenkier jak zwykle wysiadywał swoje przed kamienicą próbując sprzedać rupiecie,
które co tydzień zbierał w zrujnowanych mieszkaniach. Dlatego też jego miejsce
przy stole zajął teraz jego syn. Z nim Chaim rzadko rozmawiał, gdyż był to typ,
który cenił milczenie. Profesor westchnął ciężko. W mieszkaniu było gwarno i
duszno, a nie było to wrażenie przyjemne. W ciężkim powietrzu cuchnęła wilgoć,
pot oraz odór dawno niemytych ciał. Chaim tęsknił za czasem, gdy mógł spędzać
długie samotne godziny w ich mieszkaniu, nie niepokojony przez dziecięcy płacz,
czy słowne utarczki pomiędzy trzema kobietami, z których każda uważała, że ma
rację w sprawach dotyczących prowadzenia domu. Właściwie trudno mu było
uwierzyć w to, iż którakolwiek z nich ma ochotę na utrzymywanie pozorów, ale najwyraźniej
był to kobiecy system ochronny: musiały udawać przykładne panie domu, by nie
zwariować.
W
zasięgu jego wzroku pojawiła się Rachela, która właśnie wygoniła z pokoju dwie
młode Weberówny, proponując im pomoc swojej mamie. Uśmiechnął się do siebie, sądząc,
że jego jedyna córka, tak samo jak on, potrzebuje chwili tylko dla siebie.
Nachela kręciła się przez chwilę po kuchni, próbując pojednać pokrzykujące na
siebie kobiety.
Nagle
Chaima uderzyło to, jak niewiele poświęcał jej ostatnio uwagi. Rachela zdawała
się dobrze znosić zamknięcie, ba, zawarła nawet nowe znajomości i zaangażowała
się w nowomodną, wolnościową ideę, którą profesor uważał za niegroźną mrzonkę. Jednak
w jej twarzy dostrzegał pewne napięcie: nie chodziło o bladą skórę, już teraz
zbyt mocno naciągniętą na wyraźne kości policzkowe, ale o napięcie wewnętrzne,
napięcie mięśni, jakby utrzymanie na twarzy uśmiechu było strasznym wysiłkiem.
Zawsze, gdy na nią patrzył, odczuwał swoiste zaskoczenie, ale tym razem sam
czuł, że również zawiódł. Nie wiedział tylko, w jakiej materii.
Rachela
urodziła się nieco przed terminem, więc pierwsze miesiące jej życia przeżywał w
ciągłym strachu. Wydawała mu się zbyt mała, zbyt wiotka i słaba, by przeżyć,
lecz ku jego zaskoczeniu, udało jej się to. Każdy następny rok był dla niego
nowym zaskoczeniem. Dziewczynka późno nauczyła się mówić, w wieku lat czterech
wciąż wolała odpowiadać monosylabami, a i to niechętnie, lecz późnej, w wieku
lat bodaj siedmiu czy ośmiu, rozkwitł w niej talent krasomówczy. Była chudym
dzieckiem o kościstych kolanach i kanciastych łokciach, o głowę przewyższała
inne dziewczynki. Miała niewiele oddanych przyjaciółek, czas wolała spędzać w
samotności. Irena zawsze mówiła, że Rachela odziedziczyła mrukliwość Chaima i z
pewnością w przyszłości nie spełni się jako kobieta, a jako naukowiec, zupełnie
tak, jakby kariera uniwersytecka była czymś złym. Gdy jego córka miała dziesięć
lat, dnie całe potrafiła spędzić na rysowaniu: wtedy któregoś dnia powiedziała
mu poważnie: „tatusiu, zostanę malarką” – od tamtej pory robił wszystko, by jej
marzenie spełnić. Nie liczył pieniędzy wydanych na nauczycieli rysunku ani
książki o sztuce, na farby, sztalugi, płótna, fartuchy, nowe ubrania – wszystko
robił z myślą o marzeniu dziesięciolatki. Nie wiedział kiedy zdał sobie sprawę,
że Rachela już dawno przestała być dzieckiem: kiedyś po prostu wszedł do jej
„pracowni” na stryszku i oniemiał, zdając sobie sprawę, że to, co ma przed
sobą, to nie bazgroły rozpuszczonej dziewczynki, a pierwsze próby malarskie:
banalna tematyka dziecięcych rysunków stała się feerią barw dziwacznie
skomponowanych pejzaży, portretów oraz karykatur. Mówiła, że to abstrakcja.
Przyjmował to bez mrugnięcia okiem, bo czym innym była Rachela, jeśli nie
ucieleśnioną abstrakcją?
Wtedy
też dostrzegł w niej w końcu kobietę: nie była już tym dzieckiem, które mógł
nosić na barana, biegając po mieszkaniu i udając wierzchowca, nie przytulała
się to niego tak często, miała już za sobą swoje pierwsze tajemnice, pierwsze
zauroczenia, pierwsze nieudane znajomości. Nie była jeszcze kobietą samej
siebie świadomą, a przecież wyrosła na pannę ładną: z bladą, odziedziczoną po
Irenie, cerą, prostymi brwiami nad bystrymi, jasnymi, dużymi, przyciągającymi
uwagę oczyma, grubymi, ciężkimi włosami, była kobietą o dłoniach
pianistki i niewielkich piersiach sportsmenki, chociaż sportem samym w sobie
gardziła, kobietą o kontrowersyjnych poglądach przejętych od emancypantek,
zawsze posiadającą własne zdanie i intrygującą znajomością spraw, które inne
dziewczęta w jej wieku uważają za zwyczajnie nudne.
No
i był ten chłopiec, ten miły chłopiec, Mordechaj Anielewicz: przychodził do
nich niemal codziennie, zamykał się na stryszku, a odgłosy ich politycznych
dyskusji Chaim mógł dosłyszeć bez problemu we własnym gabinecie. Właśnie dzięki
tym nieustannym sporom nigdy nie obawiał się o cześć swojej córki. Poza tym,
kim innym był Mordechaj, jak nie zauroczonym nastolatkiem? Był jej ślepo
oddany, zawsze na zawołanie, niemal jak domowa zwierzyna, którą raczy się
uwagą, gdy tylko ma się wolną chwilę, a ona i tak cieszy się z takiej łaski.
Później proporcję nieco się zmieniły, Mordechaj z nijakiego, bladego chłystka
stał się pierwszorzędnym syjonistą, choć nadal zachował bystrość, która mogła
go ochronić przed fanatyzmem. Jego stosunek wobec Racheli także się zmienił, co
Chaim przyjął z niejakim niepokojem: już nie pozwalał sobie na kuksańce czy
przepychanki, stał się uprzejmy, ułożony, zawsze z ramieniem wyciągniętym w
geście pomocy, gdyby nieuważna dziewczyna potknęła się gdzieś na swojej
życiowej ścieżce. Jego spojrzenie także się zmieniło: nie było już maślane, w
gruncie pozbawione emocji, a stało się czułe. Z przyjaciela stał się opiekunem
i obrońcą, choć Rachela zdawała się być osobą, która zupełnie o to nie dba. Nie
bawiła się jednak gnębionym uczuciem Anielewiczem, po prostu chyba umknął jej
moment, w którym on zapałał do niej miłością.
I
właśnie przez to była tutaj teraz: stała przed nim, wymachując rękoma i
próbując przekonać Weberową, by oddała pole Szlenkierowej, a wykończoną chorobą
płuc matkę próbowała odesłać na posłanie.
Gdyby
nie jej nieuwaga, mogłaby być w zupełnie innym miejscu, absolutnie bezpieczna u
boku człowieka, który kochał ją mocniej niż ktokolwiek inny.
Może
nawet mocniej niż on sam, jej ojciec?
***
Kwiecień 1945 r., Warszawa, strona aryjska
–
Boelke!
Podporucznik
odwrócił się szybko. Ze swojego gabinetu wychylał się Krankl. To on go wołał.
Westchnął. Nie miał zbyt wiele czasu, a znając Heinza, ten chciał mu sprzedać
jedynie najświeższe plotki. Veit nigdy się tym nie interesował, ale jego
znajomy miał mentalność przekupki – lubił wiedzieć wszystko o wszystkich. W
jego pracy mogło być to przydatne i z pewnością wykorzystywał swoją ciekawość,
ale Faust zawsze uważał to za dosyć niezdrowe.
–
Mam to, o co mnie prosiłeś – powiedział Krankl, gdy tylko Boelke zamknął za
sobą drzwi.
Agent
zmarszczył brew. O co go prosił? Czy ostatnio w ogóle kogoś o cokolwiek prosił?
–
O tej Żydówce, Blum, czy jak jej tam – dodał mężczyzna, zauważywszy, że kolega
nie ma pojęcia o czym mówi.
Veit
otworzył usta, a potem natychmiast je zamknął z głośnym, nieeleganckim
kłapnięciem. Zdziwił się, że serce zaczęło mu szybciej bić, chociaż nie czuł
zdenerwowania. Czyżby przyzwyczaił się już do permanentnego stresu i groźby
demaskacji? Nagle uświadomił sobie, że w dobrym tonie byłoby się obruszyć. W
końcu sam zapomniał o swojej starej prośbie.
Nie mówiąc o tym, że zapomniałeś o tej
nieszczęsnej, zamkniętej kobiecie, zdrajco.
Uśmiechnął
się więc paskudnie, a potem zaczął cicho:
–
Ależ Krankl, mój przyjacielu, to było niemal trzy miesiące temu.
–
Wiem. Nie mogłem szybciej.
–
A nie pomyślałeś, że już mi to niepotrzebne?
Oczywiście,
było to kłamstwo. Ale Heinz o tym nie wiedział.
–
Och, widzę więc, iż bez potrzeby marnuję twój czas – mruknął starszy mężczyzna.
–
Tak. Ale wykorzystaj go i powiedz mi wszystko, co wiesz – odparł swobodnie
Veit. Usiadł na krześle przed biurkiem. Krankl wciąż stał pośrodku pokoju.
–
Niewiele tego.
Boelke
uśmiechnął się jeszcze bardziej paskudnie, niż kilka chwil temu.
–
Wiem tylko gdzie mieszka i pracuje. To nikt.
Nie dla mnie. Powinienem pamiętać o
swoich obietnicach.
–
Tym lepiej dla mnie. Mniej pracy.
–
Oczywiście – mruknął Krankl dziwnie, jakby z ociąganiem.
Przyglądał
mu się z ciekawością, gdy dawał mu cieniutką teczuszkę z zebranymi przez siebie
informacjami. Starając się nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, Boelke
wziął ją i powoli wyszedł, zaniepokojony dziwnym zachowaniem Heinza.
Uzbrojony
w byle jaką wiedzę będzie mógł teraz wrócić do getta i liczyć, że ta dziewczyna
nie napluje mu w twarz za miesiące zwłoki.
Wiem, że w sumie
znów się guzik wydarzyło i w sumie jest bardzo statecznie, ale kilka rozdziałów
chciałam poświęcić różnym postaciom, które od jakiegoś czasu się nie pojawiały:
Basi, Chaimowi, Heinzowi Kranklowi. Właściwie do rozdziału mniej więcej 20
będzie opowiadaniem będzie rządzić drugi plan. Nie można o nim zapominać,
prawda?
Aha, jak się
pojawiły jakieś błędy, to wskazać paluszkiem, ja już ten rozdział tyle razy
czytałam, że oślepłam na błędy.
[1]
Gwara warszawska: kłamstwo
[2]
Gwara warszawska: nowicjusz. Wymienne z określeniem „amerykan”
[3]
Skojarzenie jak najbardziej uzasadnione, bo „majcher” w gwarze
warszawskiej oznacza tyle, co nóż. Służący do rabunku, oczywiście
[4]
Gwara warszawska, przedwojenna: służący/a
[5]
Gwara warszawska: wszystko jedno
[6]Gwara warszawska: chłam, rupieć.
Majcher ma na myśli powielacz. „Barachło” to określenie lekceważące.
Hoho! Już mamy kwiecień, jak widać.
OdpowiedzUsuńAle od początku.
Marian! Już go lubię! Taki zabawny, pełny życia! Zupełnie inny niż wszyscy, którzy się zamartwiają. Miła odskocznia, żartowniś. Nie dziwię się, że Basi udzielił się humor. I nawet jego powiedzonka, haha.
Ale jedno się nie zmieniło - Basia dalej chce być żoną lub kochanicą Fausta. Ach to zauroczenie.
Podobał mi się fragment z Chaimem. Moglibyśmy poznać ojca Racheli nieco bliżej. Oraz poczuć miłość do córki, kochany ojciec, który chce dla dziecko jak najlepiej. Idealny ojciec.
Mordechaja wymownie przemilczę xD.
Faktycznie Faust pozapominał o obietnicach. Ciekawe, czy Rachela jeszcze pamięta jego obietnicę. Podejrzewam, że tak, jednak...
Czekam na więcej!
I nie wiem, co z tym szablonem mam ._. Pewnie coś z hostingiem obrazków. Muszę pogadać z Cuddly :D
Och, pierwszy głos za Marianem, świetnie! Chciałam tą postacią wprowadzić nieco koloru do życia naszej Basi, żeby tak ciągle o Fauście nie myślała, mam nadzieję, że mi się uda.
UsuńU Basi bardzo stale, to cecha ze wszech miar moja. Ale nie powiem, czy jej się uda dopiąć swego, nie chcę zdradzić zakończenia.
O, więc jednak fragment z Chaimem dał radę. Dobrze :)
Pozdrawiam! ;*
Kolor przyda się, oj przyda. Zważywszy, że opowiadanie jest szare. Tzn, no wiesz o co mi chodzi :).
UsuńSi, dał radę : >.
Pozdrawiam gorąco z zimnego pokoju :D :*
Zmieniłam już szablon na puhdistusie.
A navnlos-barn od kilku dni jest: http://bezimienne-dziecko.blogspot.com również z nowym szblonem :)
Tak, wiem o co chodzi z szarością opowiadania.
UsuńTeraz tylko tchnąć trochę życia w Veita i będzie bardziej kolorowo.
PS. Piszę o Kubie, Czarnym i matce Racheli - to jakby nowe trzy kolory. :)
W KOŃCU BYŁAM PIERWSZA <3
OdpowiedzUsuńMariaaaaaan! :D Ależ mi ten chłopak humor poprawił! :D Jest świetny! Już plasuje się gdzieś w okolicach ulubionych bohaterów. Chyba kogoś takiego potrzebowało to opowiadanie. Bo w końcu temat nie jest łatwy, czasami dość przytłaczający (a akurat mam teraz literaturę wojenną na polskim, to jest dołujące chwilami xD), więc taki "promyk słońca" jak najbardziej jest potrzebny.
OdpowiedzUsuńFragment z Chaimem dał radę, oczywiście! W paru akapitach bardzo dokładnie scharakteryzowałaś Rachelę i to jak się stopniowo zmieniała. Pojawiła się nawet wzmianka o Anielewiczu, chociaż muszę przyznać, że ja mu do końca nie ufam :P
A co do spotkania Fausta z Rachelą, bo miałam to sobie przemyśleć - chyba brakowało mi jakiś emocji. Ta obietnica Fausta była trochę dziwna, ale on ma w ogóle lekki kompleks mesjasza. Ale liczę, że za parę(naście?) rozdziałów będą Emocje przez duże E, o tak! :D
Pozdrawiam :)
Wszyscy kochają Mariana. A poza tym, umówmy się, nie wszystko było takie smutne i szare.
UsuńA żeby zacytować "i była miłość w getcie". Była i poza. Tak samo jak normalne życie (vide: Kolumbowie rocznik 20. chociaż i to przygnębiające w ostatecznym rozrachunku)
O Jeżu Borski, żebyś ty wiedziała, co ja tam na wymyślałam potem. Myślę, że poleci niejedna wszetecznica podczas czytania.
A brak emocji to zabieg zamierzony, ta bezemocjonalność (że tak to ujmę) będzie się w tej relacji spory czas utrzymywać.
PS. Faust ma kompleks mesjasza, bo mi ukochany Kordian jednym z wzorów.
Nie powiedziałam, że wszystko było smutne i szare, zgeneralizowałam tylko temat wojenny jako taki ;)
Usuń"ukochany Kordian"? Ja bardzo nie lubiłam tej lektury, w ogóle za romantyzmem nie przepadam, za dużo patosu, zwłaszcza w romantyzmie polskim. ale to tylko moje zdanie :p
A ja romantyzm kocham, tak jakoś toksycznie.
UsuńA Kordian na Mount Blanc jest takim wspaniałym dissem Słowackiego na Mickiewicza, że trudno nie kochać :)
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńAnonymo z przyjemnością przeczytałam kolejny rozdział Twojego opowiadania! Stanowczo wciąga mnie taka tematyka! Tak, Marian zyskał moje uznanie na tle tej szarej smutnej wojennej Warszawki. Jest to, ktoś nowy ciekawy świata i z werwą! Mnie tam zdecydowanie nie przeszkadza drugi plan. Dopiero zapoznaje się z postaciami,więc chcę je poznać dokładnie. Twój talent do tego opowiadania mnie urzeka. Lubię historie wojenne. Szczególnie intryguje mnie Faust,opisujesz go z dużą umiejętnością. Widać, że to lubisz swoich bohaterów. Co Ci zaliczam na plus. Mogę, tylko czekać, co wydarzy się dalej. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńMarian jest cudowny! Dopiero się pojawił, a już rośnie na mojego ukochanego bohatera. Jego warszawska gwara, szczera twarz, uśmiech, wesołość - no i jak go nie kochać? O ile za Mordechajem nie przepadam, o tyle Mańka biorę w ciemno. I nie dziwę się, że Faust i Basia nie rozumieją jego paplaniny.
OdpowiedzUsuńA co do Basi... Strasznie mi jej szkoda. Chce jakoś pomóc, sprawić, że Faust coś do niej poczuje, pragnie, żeby ludzie wreszcie zobaczyli w niej kogoś więcej niż nieśmiałą, cichą dziewczynę, która się do niczego nie nadaje, ale nie bardzo jej wychodzi. Co nie zmienia faktu, że ona i Faust są przyjaciółmi i bardzo mi się to podoba.
Lubię ojca Racheli i to, co jest między nimi. Spełnianie marzeń dziesięciolatki i byciu malarką to jedna z najwspanialszych rzeczy, jakie mogłam przeczytać. To przesłodkie i jednocześnie smutne, bo przecież teraz panuje wojna i jego córka prawdopodobnie będzie musiała pogrzebać swoje wielkie plany.
Jak zwykle jestem zachwycona rozdziałem. Pozdrawiam. :)
Cieszę się, że Marian się spodobał. Będzie takim dobrym duchem tego opowiadania, chyba go nie uśmiercę nawet, łaskawie.
UsuńCo do Basi to też mi jej czasem żal, bo to takie trochę uczucie beznadziejne - ona wie, że pomimo jej starań Faust nie widzi w niej nikogo więcej niż przyjaciółkę, a ludzie poza tym widzą tylko nieprzystosowaną do życia dziewczynkę - ba, sam Faust zdaje się ją czasem też tak postrzegać.
Co do planów Racheli o zostaniu malarką, to chyba to się do epilogu nie wyjaśni.
Epilog już zresztą napisałam i coś czuję, że chyba zakończenie nie będzie się podobało... Chociaż, kto wie... Ale ale ja tu o zakończeniu, a my jesteśmy dopiero w połowie opowieści!