piątek, 30 listopada 2012

Rozdział siedemnasty


Przywitajcie dziś zupełnie nową postać drugoplanową. Mam nadzieję, że i ona będzie wywoływać tak różne odczucia jak Mordechaj.
Luty 1942 r., Warszawa, strona aryjska
– Tato…
– Nie, absolutnie nie. Wiem, co chcesz powiedzieć i od razu odmawiam. To nie wchodzi w grę.
– Ale tato…
– Decyzja już została podjęta. Nie mam zamiaru o tym dyskutować.
– Ja nie potrzebuję pomocy! Radzę sobie. My, to znaczy ja i Fau…
– To na jego prośbę znaleźli ci drugiego chłopca do pracy przy powielaczu.
Stanisław Jankowski westchnął. Kiedy stojąca przed nim dziewczyna nie reagowała, nadal wpatrując się tylko w jakiś sobie wiadomy punkt za jego plecami, Kmicic począł szykować się do wyjścia.  Zakładał właśnie płaszcz, gdy ponownie usłyszał cichy głos córki:
– Zrób coś z tym, tato. Zmień decyzję. Wiesz, jak bardzo jestem nieśmiała. To będzie tylko kolejny problem.
Stanisław spojrzał na nią z rozczuleniem. Wyciągnął dłoń, pogłaskał ją po długich, jasnych włosach. Barbara siąknęła nosem.
– Dziecko, to nie ja podjąłem tę decyzję, tylko twój dowódca. Nie odpowiadam za twoją komórkę, ja tylko przyniosłem wiadomość. Ten chłopiec zjawi się tu już niedługo.
– Tato…
– Nic nie mogę zrobić, Basiu – uciął tę bezsensowną dyskusję.
Kmicic odwrócił się na pięcie, po czym wyszedł z mieszkania. Po schodach schodził powoli, ale nie usłyszał charakterystycznego szczęku zamka. W mieszkaniu panowała zupełna cisza.
***
Energiczne uderzenia. Raz, dwa, trzy. Ktoś niecierpliwie stukał do drzwi. Rytm był jej zupełnie nieznany, więc zerwała się z krzesła jak oparzona. A więc to już, już teraz. Nie miała nawet cienia wyobrażenia, co zobaczy, gdy przekręci w zamku klucz i naciśnie klamkę. Wiedziała jednak, że to nie będzie Faust.
Za progiem młody chłopak, na oko dwudziestoletni, uchylił czapki, stuknął obcasami butów.
– Na usługi panienki. Miałem jaki bajer[1] rzec, ale widzę, obejdzie się. Pusto wkoło.
Poruszył śmiesznie brwiami, klasnął w dłonie, po czym natychmiast je zatarł, jakby liczył na jakiś udany geszeft.
– Co? – wyrwało jej się głupio.
– No niech panienka nie gada, że adres nie ten – zaśmiał się. – Żaden ze mnie frajer[2], adres zgadza się – mruknął, zerkając na numer mieszkania.
Zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. Chłopiec liczył około sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, twarz miał nieco pociągłą, o silnie zarysowanej szczęce, szczerą, zaczerwienioną od mrozu. Duże, szarozielone oczy świeciły się w półmroku wesołymi ognikami, zdradzając żartownisia. Nos miał duży, skrzywiony widać dawnym złamaniem, ale nie szpecący. Uśmiechał się szeroko i szczerze. Spod znoszonej czapki wystawało parę jasnych kosmyków.  Mówił z tą irytującą, warszawską manierą, której Basia nigdy nie nauczyła się używać w sposób, który nie zostałby wzięty za nazbyt sztuczny.
– Pana nazwisko? – bąknęła.
– Marian Zawadzki, ferajna nazywa mnie Mańkiem, a tamci: Majcher, choć powiem na usprawiedliwienie: przezwisko wzięło się z powietrza. Ot, taki nas, chłopaków z Pragi, urok, że się wszystkim ze złodziejami kojarzymy[3].  – Ponownie posłał jej ten szczery uśmiech.
Barbara odsunęła się od wejścia, wpuszczając go do środka. Natychmiast zatrzasnęła za sobą drzwi, bojąc się, że ktoś usłyszy ich konwersację. Podawanie swojego imienia i nazwiska oraz pseudonimu na klatce schodowej chcąc nie chcąc musiała uznać za przykład „frajerstwa”, choćby Zawadzki na Boga przysięgał, iż jest inaczej.
– To jak się mam do pana zwracać? – zapytała wciąż z rezerwą.
Chłopak odwrócił się.
– Jak sobie panienka życzy. Może mnie sobie panienka nazywać nawet swoim garkotłukiem[4], mnie tam ganc pomada[5]!
Klasnął w dłonie, okręcił się wokół własnej osi, jednocześnie rozglądając się po wnętrzu. Barbara musiała przyznać, że jego wesołość zaczynała jej się udzielać. Chociaż nie miała do niego za grosz zaufania, była skłonna stwierdzić, iż współpraca z praskim dzieciakiem może być wcale owocna.
– No, to gdzie to barachło[6]?
***
Marzec 1942 r., Warszawa, strona aryjska
– Wyobraź sobie, Fauście, że on patrzy w „zerkadło” zamiast w lusterko, mieszkanie to dla niego „chawira”, a z przełożonymi spotyka się w jadłodajni albo „parku sztywnych”.
– To znaczy gdzie?
– Na cmentarzu.
     Siedzący przy wyszorowanym kuchennym stole z odzysku Faust parsknął śmiechem. Basia lubiła, gdy się śmiał. Jego śmiech był cichym, może nieco pogardliwym chichotem, przy którym policzki wydymały mu się w śmieszny, a jednocześnie uroczy sposób. W jego śmiechu było coś na kształt wspomnienia z dzieciństwa, bo chociaż był to śmiech kpiący, to przecież krył w sobie niepohamowaną, dziecięcą wesołość: dzieci zawsze śmiały się wesoło i szczerze, chociaż nie zawsze rozumiały, dlaczego. Tak też było z Faustem: jego spojrzenie wyrażało niejaką wątpliwość, jakby nie wiedział, czy wolno mu się śmiać z tego, co mówiono.
– Co za bełkot – rzucił już zwykłym dla siebie tonem: na poły obojętnym, na poły lekceważącym, ze znudzeniem przeciągając zgłoski. – Nigdy się tego nie nauczę. Nie będę rozumiał.
– Ganc pomada – mruknęła, nieświadomie używając ulubionego zwrotu Majchra.
Niemiecki szpieg zmarszczył brwi. Odjął szklankę od ust. Barbara znieruchomiała, czekając na jego reakcję. Objęła się mocniej ramionami, zdając sobie sprawę, że popełniła gafę: powiedziała coś, czego on nie zrozumiał. A przecież nie chciała, by czuł się przy niej niekomfortowo. Przecież miała mu stworzyć jak najlepsze miejsce, dom, do którego chętnie by wracał – to był jej najnowszy plan: ująć go za serce swoją dobrocią, być mu powolną i pokazać, że akceptuje go takim, jakim jest. Chciała zabić w nim jego ciągłą niepewność, używając na tyle poprawnej polszczyzny pomieszanej z podstawowymi niemieckimi zwrotami, by nie czuł się jak intruz.
– Co takiego? – zapytał uprzejmie.
– Nic. Sądzę, przyjacielu, że powinno ci być wszystko jedno. Jeśli już ktoś z tobą rozmawia, używa niemieckiego lub literackiej polszczyzny, jak ja. To dla twoich rozmówców zrozumiałe: musisz wiedzieć, o co idzie gra.
– Zdziwiłabyś się, Basiu – mruknął.
Dziewczyna uśmiechnęła się, jak zawsze, gdy zwracał się do niej tym zdrobnieniem: zniekształconym niemieckim akcentem, ale przecież paradoksalnie miękkim, czułym niemal. Jednocześnie w jej uśmiechu było coś przepraszającego i pocieszającego. Patrzyła mu prosto w oczy, chcąc niewerbalnie przekazać otuchę.
Chyba jej się udało, bo uśmiechnął się do niej lekko, a potem odwrócił wzrok, by w milczeniu dokończyć herbatę.
***
Marzec 1942 r., Warszawa, getto
Chaim Blum oparł się łokciami o stół. Wzniósł oczy, ale nie mogąc znieść widoku zagrzybionego, pokrytego ciemnymi plamami sufitu, natychmiast je spuścił. Stary Szlenkier jak zwykle wysiadywał swoje przed kamienicą próbując sprzedać rupiecie, które co tydzień zbierał w zrujnowanych mieszkaniach. Dlatego też jego miejsce przy stole zajął teraz jego syn. Z nim Chaim rzadko rozmawiał, gdyż był to typ, który cenił milczenie. Profesor westchnął ciężko. W mieszkaniu było gwarno i duszno, a nie było to wrażenie przyjemne. W ciężkim powietrzu cuchnęła wilgoć, pot oraz odór dawno niemytych ciał. Chaim tęsknił za czasem, gdy mógł spędzać długie samotne godziny w ich mieszkaniu, nie niepokojony przez dziecięcy płacz, czy słowne utarczki pomiędzy trzema kobietami, z których każda uważała, że ma rację w sprawach dotyczących prowadzenia domu. Właściwie trudno mu było uwierzyć w to, iż którakolwiek z nich ma ochotę na utrzymywanie pozorów, ale najwyraźniej był to kobiecy system ochronny: musiały udawać przykładne panie domu, by nie zwariować.
W zasięgu jego wzroku pojawiła się Rachela, która właśnie wygoniła z pokoju dwie młode Weberówny, proponując im pomoc swojej mamie. Uśmiechnął się do siebie, sądząc, że jego jedyna córka, tak samo jak on, potrzebuje chwili tylko dla siebie. Nachela kręciła się przez chwilę po kuchni, próbując pojednać pokrzykujące na siebie kobiety.
Nagle Chaima uderzyło to, jak niewiele poświęcał jej ostatnio uwagi. Rachela zdawała się dobrze znosić zamknięcie, ba, zawarła nawet nowe znajomości i zaangażowała się w nowomodną, wolnościową ideę, którą profesor uważał za niegroźną mrzonkę. Jednak w jej twarzy dostrzegał pewne napięcie: nie chodziło o bladą skórę, już teraz zbyt mocno naciągniętą na wyraźne kości policzkowe, ale o napięcie wewnętrzne, napięcie mięśni, jakby utrzymanie na twarzy uśmiechu było strasznym wysiłkiem. Zawsze, gdy na nią patrzył, odczuwał swoiste zaskoczenie, ale tym razem sam czuł, że również zawiódł. Nie wiedział tylko, w jakiej materii.
Rachela urodziła się nieco przed terminem, więc pierwsze miesiące jej życia przeżywał w ciągłym strachu. Wydawała mu się zbyt mała, zbyt wiotka i słaba, by przeżyć, lecz ku jego zaskoczeniu, udało jej się to. Każdy następny rok był dla niego nowym zaskoczeniem. Dziewczynka późno nauczyła się mówić, w wieku lat czterech wciąż wolała odpowiadać monosylabami, a i to niechętnie, lecz późnej, w wieku lat bodaj siedmiu czy ośmiu, rozkwitł w niej talent krasomówczy. Była chudym dzieckiem o kościstych kolanach i kanciastych łokciach, o głowę przewyższała inne dziewczynki. Miała niewiele oddanych przyjaciółek, czas wolała spędzać w samotności. Irena zawsze mówiła, że Rachela odziedziczyła mrukliwość Chaima i z pewnością w przyszłości nie spełni się jako kobieta, a jako naukowiec, zupełnie tak, jakby kariera uniwersytecka była czymś złym. Gdy jego córka miała dziesięć lat, dnie całe potrafiła spędzić na rysowaniu: wtedy któregoś dnia powiedziała mu poważnie: „tatusiu, zostanę malarką” – od tamtej pory robił wszystko, by jej marzenie spełnić. Nie liczył pieniędzy wydanych na nauczycieli rysunku ani książki o sztuce, na farby, sztalugi, płótna, fartuchy, nowe ubrania – wszystko robił z myślą o marzeniu dziesięciolatki. Nie wiedział kiedy zdał sobie sprawę, że Rachela już dawno przestała być dzieckiem: kiedyś po prostu wszedł do jej „pracowni” na stryszku i oniemiał, zdając sobie sprawę, że to, co ma przed sobą, to nie bazgroły rozpuszczonej dziewczynki, a pierwsze próby malarskie: banalna tematyka dziecięcych rysunków stała się feerią barw dziwacznie skomponowanych pejzaży, portretów oraz karykatur. Mówiła, że to abstrakcja. Przyjmował to bez mrugnięcia okiem, bo czym innym była Rachela, jeśli nie ucieleśnioną abstrakcją?
Wtedy też dostrzegł w niej w końcu kobietę: nie była już tym dzieckiem, które mógł nosić na barana, biegając po mieszkaniu i udając wierzchowca, nie przytulała się to niego tak często, miała już za sobą swoje pierwsze tajemnice, pierwsze zauroczenia, pierwsze nieudane znajomości. Nie była jeszcze kobietą samej siebie świadomą, a przecież wyrosła na pannę ładną: z bladą, odziedziczoną po Irenie, cerą, prostymi brwiami nad bystrymi, jasnymi, dużymi, przyciągającymi uwagę  oczyma,  grubymi, ciężkimi włosami, była kobietą o dłoniach pianistki i niewielkich piersiach sportsmenki, chociaż sportem samym w sobie gardziła, kobietą o kontrowersyjnych poglądach przejętych od emancypantek, zawsze posiadającą własne zdanie i intrygującą znajomością spraw, które inne dziewczęta w jej wieku uważają za zwyczajnie nudne.
No i był ten chłopiec, ten miły chłopiec, Mordechaj Anielewicz: przychodził do nich niemal codziennie, zamykał się na stryszku, a odgłosy ich politycznych dyskusji Chaim mógł dosłyszeć bez problemu we własnym gabinecie. Właśnie dzięki tym nieustannym sporom nigdy nie obawiał się o cześć swojej córki. Poza tym, kim innym był Mordechaj, jak nie zauroczonym nastolatkiem? Był jej ślepo oddany, zawsze na zawołanie, niemal jak domowa zwierzyna, którą raczy się uwagą, gdy tylko ma się wolną chwilę, a ona i tak cieszy się z takiej łaski. Później proporcję nieco się zmieniły, Mordechaj z nijakiego, bladego chłystka stał się pierwszorzędnym syjonistą, choć nadal zachował bystrość, która mogła go ochronić przed fanatyzmem. Jego stosunek wobec Racheli także się zmienił, co Chaim przyjął z niejakim niepokojem: już nie pozwalał sobie na kuksańce czy przepychanki, stał się uprzejmy, ułożony, zawsze z ramieniem wyciągniętym w geście pomocy, gdyby nieuważna dziewczyna potknęła się gdzieś na swojej życiowej ścieżce. Jego spojrzenie także się zmieniło: nie było już maślane, w gruncie pozbawione emocji, a stało się czułe. Z przyjaciela stał się opiekunem i obrońcą, choć Rachela zdawała się być osobą, która zupełnie o to nie dba. Nie bawiła się jednak gnębionym uczuciem Anielewiczem, po prostu chyba umknął jej moment, w którym on zapałał do niej miłością.
I właśnie przez to była tutaj teraz: stała przed nim, wymachując rękoma i próbując przekonać Weberową, by oddała pole Szlenkierowej, a wykończoną chorobą płuc matkę próbowała odesłać na posłanie.
Gdyby nie jej nieuwaga, mogłaby być w zupełnie innym miejscu, absolutnie bezpieczna u boku człowieka, który kochał ją mocniej niż ktokolwiek inny.
Może nawet mocniej niż on sam, jej ojciec?
***
Kwiecień 1945 r., Warszawa, strona aryjska
– Boelke!
Podporucznik odwrócił się szybko. Ze swojego gabinetu wychylał się Krankl. To on go wołał. Westchnął. Nie miał zbyt wiele czasu, a znając Heinza, ten chciał mu sprzedać jedynie najświeższe plotki. Veit nigdy się tym nie interesował, ale jego znajomy miał mentalność przekupki – lubił wiedzieć wszystko o wszystkich. W jego pracy mogło być to przydatne i z pewnością wykorzystywał swoją ciekawość, ale Faust zawsze uważał to za dosyć niezdrowe.
– Mam to, o co mnie prosiłeś – powiedział Krankl, gdy tylko Boelke zamknął za sobą drzwi.
Agent zmarszczył brew. O co go prosił? Czy ostatnio w ogóle kogoś o cokolwiek prosił?
– O tej Żydówce, Blum, czy jak jej tam – dodał mężczyzna, zauważywszy, że kolega nie ma pojęcia o czym mówi.
Veit otworzył usta, a potem natychmiast je zamknął z głośnym, nieeleganckim kłapnięciem. Zdziwił się, że serce zaczęło mu szybciej bić, chociaż nie czuł zdenerwowania. Czyżby przyzwyczaił się już do permanentnego stresu i groźby demaskacji? Nagle uświadomił sobie, że w dobrym tonie byłoby się obruszyć. W końcu sam zapomniał o swojej starej prośbie.
Nie mówiąc o tym, że zapomniałeś o tej nieszczęsnej, zamkniętej kobiecie, zdrajco.
Uśmiechnął się więc paskudnie, a potem zaczął cicho:
– Ależ Krankl, mój przyjacielu, to było niemal trzy miesiące temu.
– Wiem. Nie mogłem szybciej.
– A nie pomyślałeś, że już mi to niepotrzebne?
Oczywiście, było to kłamstwo. Ale Heinz o tym nie wiedział.
– Och, widzę więc, iż bez potrzeby marnuję twój czas – mruknął starszy mężczyzna.
– Tak. Ale wykorzystaj go i powiedz mi wszystko, co wiesz – odparł swobodnie Veit. Usiadł na krześle przed biurkiem. Krankl wciąż stał pośrodku pokoju.
– Niewiele tego.
Boelke uśmiechnął się jeszcze bardziej paskudnie, niż kilka chwil temu.
– Wiem tylko gdzie mieszka i pracuje. To nikt.
Nie dla mnie. Powinienem pamiętać o swoich obietnicach.
– Tym lepiej dla mnie. Mniej pracy.
– Oczywiście – mruknął Krankl dziwnie, jakby z ociąganiem.
Przyglądał mu się z ciekawością, gdy dawał mu cieniutką teczuszkę z zebranymi przez siebie informacjami. Starając się nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, Boelke wziął ją i powoli wyszedł, zaniepokojony dziwnym zachowaniem Heinza.
Uzbrojony w byle jaką wiedzę będzie mógł teraz wrócić do getta i liczyć, że ta dziewczyna nie napluje mu w twarz za miesiące zwłoki.
    
     Wiem, że w sumie znów się guzik wydarzyło i w sumie jest bardzo statecznie, ale kilka rozdziałów chciałam poświęcić różnym postaciom, które od jakiegoś czasu się nie pojawiały: Basi, Chaimowi, Heinzowi Kranklowi. Właściwie do rozdziału mniej więcej 20 będzie opowiadaniem będzie rządzić drugi plan. Nie można o nim zapominać, prawda?
     Aha, jak się pojawiły jakieś błędy, to wskazać paluszkiem, ja już ten rozdział tyle razy czytałam, że oślepłam na błędy.





[1] Gwara warszawska: kłamstwo
[2] Gwara warszawska: nowicjusz. Wymienne z określeniem „amerykan”
[3] Skojarzenie jak najbardziej uzasadnione, bo „majcher” w gwarze warszawskiej oznacza tyle, co nóż. Służący do rabunku, oczywiście
[4] Gwara warszawska, przedwojenna: służący/a
[5] Gwara warszawska: wszystko jedno
[6]Gwara warszawska: chłam, rupieć. Majcher ma na myśli powielacz. „Barachło” to określenie lekceważące.

13 komentarzy:

  1. Hoho! Już mamy kwiecień, jak widać.
    Ale od początku.
    Marian! Już go lubię! Taki zabawny, pełny życia! Zupełnie inny niż wszyscy, którzy się zamartwiają. Miła odskocznia, żartowniś. Nie dziwię się, że Basi udzielił się humor. I nawet jego powiedzonka, haha.
    Ale jedno się nie zmieniło - Basia dalej chce być żoną lub kochanicą Fausta. Ach to zauroczenie.
    Podobał mi się fragment z Chaimem. Moglibyśmy poznać ojca Racheli nieco bliżej. Oraz poczuć miłość do córki, kochany ojciec, który chce dla dziecko jak najlepiej. Idealny ojciec.
    Mordechaja wymownie przemilczę xD.
    Faktycznie Faust pozapominał o obietnicach. Ciekawe, czy Rachela jeszcze pamięta jego obietnicę. Podejrzewam, że tak, jednak...
    Czekam na więcej!


    I nie wiem, co z tym szablonem mam ._. Pewnie coś z hostingiem obrazków. Muszę pogadać z Cuddly :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, pierwszy głos za Marianem, świetnie! Chciałam tą postacią wprowadzić nieco koloru do życia naszej Basi, żeby tak ciągle o Fauście nie myślała, mam nadzieję, że mi się uda.
      U Basi bardzo stale, to cecha ze wszech miar moja. Ale nie powiem, czy jej się uda dopiąć swego, nie chcę zdradzić zakończenia.
      O, więc jednak fragment z Chaimem dał radę. Dobrze :)

      Pozdrawiam! ;*

      Usuń
    2. Kolor przyda się, oj przyda. Zważywszy, że opowiadanie jest szare. Tzn, no wiesz o co mi chodzi :).
      Si, dał radę : >.

      Pozdrawiam gorąco z zimnego pokoju :D :*

      Zmieniłam już szablon na puhdistusie.
      A navnlos-barn od kilku dni jest: http://bezimienne-dziecko.blogspot.com również z nowym szblonem :)

      Usuń
    3. Tak, wiem o co chodzi z szarością opowiadania.
      Teraz tylko tchnąć trochę życia w Veita i będzie bardziej kolorowo.

      PS. Piszę o Kubie, Czarnym i matce Racheli - to jakby nowe trzy kolory. :)

      Usuń
  2. Mariaaaaaan! :D Ależ mi ten chłopak humor poprawił! :D Jest świetny! Już plasuje się gdzieś w okolicach ulubionych bohaterów. Chyba kogoś takiego potrzebowało to opowiadanie. Bo w końcu temat nie jest łatwy, czasami dość przytłaczający (a akurat mam teraz literaturę wojenną na polskim, to jest dołujące chwilami xD), więc taki "promyk słońca" jak najbardziej jest potrzebny.
    Fragment z Chaimem dał radę, oczywiście! W paru akapitach bardzo dokładnie scharakteryzowałaś Rachelę i to jak się stopniowo zmieniała. Pojawiła się nawet wzmianka o Anielewiczu, chociaż muszę przyznać, że ja mu do końca nie ufam :P

    A co do spotkania Fausta z Rachelą, bo miałam to sobie przemyśleć - chyba brakowało mi jakiś emocji. Ta obietnica Fausta była trochę dziwna, ale on ma w ogóle lekki kompleks mesjasza. Ale liczę, że za parę(naście?) rozdziałów będą Emocje przez duże E, o tak! :D

    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszyscy kochają Mariana. A poza tym, umówmy się, nie wszystko było takie smutne i szare.
      A żeby zacytować "i była miłość w getcie". Była i poza. Tak samo jak normalne życie (vide: Kolumbowie rocznik 20. chociaż i to przygnębiające w ostatecznym rozrachunku)

      O Jeżu Borski, żebyś ty wiedziała, co ja tam na wymyślałam potem. Myślę, że poleci niejedna wszetecznica podczas czytania.
      A brak emocji to zabieg zamierzony, ta bezemocjonalność (że tak to ujmę) będzie się w tej relacji spory czas utrzymywać.

      PS. Faust ma kompleks mesjasza, bo mi ukochany Kordian jednym z wzorów.

      Usuń
    2. Nie powiedziałam, że wszystko było smutne i szare, zgeneralizowałam tylko temat wojenny jako taki ;)

      "ukochany Kordian"? Ja bardzo nie lubiłam tej lektury, w ogóle za romantyzmem nie przepadam, za dużo patosu, zwłaszcza w romantyzmie polskim. ale to tylko moje zdanie :p

      Usuń
    3. A ja romantyzm kocham, tak jakoś toksycznie.
      A Kordian na Mount Blanc jest takim wspaniałym dissem Słowackiego na Mickiewicza, że trudno nie kochać :)

      Usuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
  4. Anonymo z przyjemnością przeczytałam kolejny rozdział Twojego opowiadania! Stanowczo wciąga mnie taka tematyka! Tak, Marian zyskał moje uznanie na tle tej szarej smutnej wojennej Warszawki. Jest to, ktoś nowy ciekawy świata i z werwą! Mnie tam zdecydowanie nie przeszkadza drugi plan. Dopiero zapoznaje się z postaciami,więc chcę je poznać dokładnie. Twój talent do tego opowiadania mnie urzeka. Lubię historie wojenne. Szczególnie intryguje mnie Faust,opisujesz go z dużą umiejętnością. Widać, że to lubisz swoich bohaterów. Co Ci zaliczam na plus. Mogę, tylko czekać, co wydarzy się dalej. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Marian jest cudowny! Dopiero się pojawił, a już rośnie na mojego ukochanego bohatera. Jego warszawska gwara, szczera twarz, uśmiech, wesołość - no i jak go nie kochać? O ile za Mordechajem nie przepadam, o tyle Mańka biorę w ciemno. I nie dziwę się, że Faust i Basia nie rozumieją jego paplaniny.
    A co do Basi... Strasznie mi jej szkoda. Chce jakoś pomóc, sprawić, że Faust coś do niej poczuje, pragnie, żeby ludzie wreszcie zobaczyli w niej kogoś więcej niż nieśmiałą, cichą dziewczynę, która się do niczego nie nadaje, ale nie bardzo jej wychodzi. Co nie zmienia faktu, że ona i Faust są przyjaciółmi i bardzo mi się to podoba.
    Lubię ojca Racheli i to, co jest między nimi. Spełnianie marzeń dziesięciolatki i byciu malarką to jedna z najwspanialszych rzeczy, jakie mogłam przeczytać. To przesłodkie i jednocześnie smutne, bo przecież teraz panuje wojna i jego córka prawdopodobnie będzie musiała pogrzebać swoje wielkie plany.
    Jak zwykle jestem zachwycona rozdziałem. Pozdrawiam. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że Marian się spodobał. Będzie takim dobrym duchem tego opowiadania, chyba go nie uśmiercę nawet, łaskawie.
      Co do Basi to też mi jej czasem żal, bo to takie trochę uczucie beznadziejne - ona wie, że pomimo jej starań Faust nie widzi w niej nikogo więcej niż przyjaciółkę, a ludzie poza tym widzą tylko nieprzystosowaną do życia dziewczynkę - ba, sam Faust zdaje się ją czasem też tak postrzegać.
      Co do planów Racheli o zostaniu malarką, to chyba to się do epilogu nie wyjaśni.
      Epilog już zresztą napisałam i coś czuję, że chyba zakończenie nie będzie się podobało... Chociaż, kto wie... Ale ale ja tu o zakończeniu, a my jesteśmy dopiero w połowie opowieści!

      Usuń