Marzec 1941r., Warszawa, getto
Rachelę bolały plecy. Niemniej jednak pochylała się jeszcze niżej nad maszyną, pracując nad kolejnym mundurem w kolorze feldgrau. Stary Żyd przechadzał się po sali w towarzystwie faszysty. Panna Blum z ironią pomyślała, że z pewnością dla niego też szyła mundur. Miała wrażenie, że dzięki ilości ubrań, jakie tu szyją, możnaby umundurować wszystkich Niemców w całej Rzeszy, Generalnym Gubernatorstwie, Kraju Warty oraz na wszystkich frontach. Zauważywszy spojrzenie swojego nadzorcy pochyliła się jeszcze bardziej. Wydawało jej się, że kręgosłup zaraz jej pęknie. Ból był niemal nie do zniesienia, a mimo to nawet się nie skrzywiła. Całym jej światem stała się maszyna, kawałek materiału w opatrzonym,znienawidzonym kolorze, ściegi, nitki.
Bolały ją plecy.
Bolały ją ręce.
Bolały ją oczy.
Kiedy znów podniosła wzrok, zauważyła, że Niemiec zniknął. Odetchnęła nieco i pofolgowała sobie, prostując się, przeciągając. Wydawało jej się, iż słyszy jak kości trzeszczą jej w stawach. Złapał ją skurcz w łydce, ale nie miała czasu go rozmasować. Zauważyła pełne dezaprobaty spojrzenie brodatego nadzorcy, więc czym prędzej wróciła do pracy. Jej myśli krążyły gdzieś wokół placu Krasickich oraz niezrealizowanych marzeń o ucieczce i spokojnym życiu. Jak zwykle wracała myślą do dobrych czasów, wyobrażała sobie jakby to było teraz przechadzać się ulicami, przysiadać na parkowych ławkach, by wstydliwe podglądać szczęście zakochanych par, udając, że obserwuje się młode matki z wózkami. Park o tej porze roku powinien już pachnieć wiosną…
W getcie nie było przyjemnych zapachów. Getto cuchnęło: rozkładem, fekaliami, dymem oraz kwaśnym potem z brudnych ciał. Rachela obawiała się, że już zapomniała, jak pachnie wiosna. Może jeśli uda jej się przeżyć i kiedyś ją stąd wypuszczą, nie będzie już w stanie cieszyć się słodkim zapachem kwiatów ani ożywczą wonią świeżej, oszałamiająco zielonej trawy?
W getcie nie było zieleni. Getto było bure i smutne. Z każdym dniem coraz bardziej bure. Tylko te cholerne mundury w kolorze feldgrau odcinały się od wszechobecnego smutku.
Myślami zawsze była poza murem.
Zawsze w parku.
I zawsze z tym samym, wyimaginowanym mężczyzną u boku.
Szyjąc, dopracowywała jego wizerunek. Dopieszczała rysy jego twarzy, wyostrzając je lub łagodząc, w zależności od humoru. Zmieniała kolor jego oczu oraz wykrój ust, eksperymentowała z fryzurą czy kształtem nosa. Jedno, co było niezmienne w jej ideale, to spojrzenie: pełne miłości, romantyczne. Takie jak te we wszystkich głupich romansach, które przeczytała w całym swoim życiu. Kiedy miało to jeszcze jakiekolwiek znaczenie, biegała po mieście z Tołstojem, Wilde’em, Goethem lub Stendhalem pod pachą, by pokazać wszystkim jak dobrze jest wykształcona i jak wysublimowany ma gust, ponieważ musiała udowodnić, iż nie bez przyczyny znalazła się na Akademii. Jednak wieczorami, kiedy była zupełnie sama, przy świetle małej lampki z wypiekami na twarzy pochłaniała powieści Austen i Bronte, czasem ich gorsze, tańsze kopie, a potem chowała je pod łóżkiem, by nikt ich nie zobaczył. Marzyła o takiej sentymentalnej miłości, lecz przed wszystkimi udawała, że jej na tym nie zależy. Wciąż uparcie twierdziła, iż liczy się tylko sztuka, a mimo to zazdrościła tym ludziom w parku, całującym się i trzymającym za ręce.
To było potwornie głupie, ale nic nie mogła na to poradzić. Była sentymentalistką. Getto zabrało jej jednak złudzenia, cały sentymentalizm oraz naiwność. Chciała je jeszcze kiedyś odzyskać, zapomnieć o zgorzknieniu, ironii, żalu.
– Ty – usłyszała nad sobą. Podniosła zmęczony wzrok. – Wynieś wiadro – powiedział brodaty, a potem odszedł prędko. Rachela wzruszyła ramionami. Zostawiła na maszynie niedokończony mundur i wstała. Zmuszała się do postawienia kolejnego kroku, chociaż obolałe ciało nie chciało jej słuchać. Wiedziała jednak, że jeśli tego nie zrobi, to upadnie. A jeśli nie będzie miała siły, by się podnieść, stanie się bezużyteczna. Choć nienawidziła tego, co robi, praca była jej potrzebna.
W mieszkaniu Blumów zaczynało już śmierdzieć rezygnacją.
Wzięła ciężkie, śmierdzące fekaliami wiadro i ruszyła w stronę tylnego wyjścia, które wychodziło na jedno z podwórek. Pchnęła ramieniem niedomykające się drzwi i odetchnęła głęboko. Jej twarz owiał przyjemny, wiosenny wiatr. Po katuszach kilkugodzinnego siedzenia w dusznej hali nie zauważyła, że powietrze śmierdzi zgnilizną. Było dla niej świeższe od morskiej bryzy. Zamarła usłyszawszy pełen bólu jęk. Przytulając się plecami do ściany, wyjrzała za wyłom cuchnącego zaprawą muru.
Pierwszym, co zobaczyła, była fala płomiennorudych, splątanych włosów. Potem był mundur w kolorze feldgrau i spocona, czerwona twarz nazisty, na wpół przykryta przekrzywioną czapką. Rozpoznała w nim tego, który niedawno przechadzał się po szwalni. Teraz ten groźny facet, grzmiący niemczyzną z bawarskim akcentem, stękał śmiesznie, gwałcąc rudowłosą kobietę. Dłonie Racheli drżały i cierpły od ciężaru wiadra z nieczystościami, ale wiedziała, że nie może go upuścić ani wrócić do hali nie opróżniwszy go. Nie może też wyjść i jak gdyby nigdy nic wylać jego zawartości na podwórko. Musi po prostu poczekać.
Stękanie mężczyzny oraz pełne bólu okrzyki kobiety były wręcz nie do zniesienia. Zamknęła oczy, oparła głowę o mur. Zamarła w oczekiwaniu, chociaż krzywa rączka wiadra wciąż wyślizgiwała jej się ze spoconych, zmęczonych rąk.
Ochlapała sobie buty.
W końcu skończył. Rozpoznała to po tym, że przestał sapać. Coś mówił do swojej ofiary, ale nie rozpoznała, co to były za słowa. Dziewczyna coś odpyskowała, dał się słyszeć świst powietrza i odgłos celnie wymierzonego policzka. Później kroki. Ciężkie, miarowe stukanie podkutych buciorów po bruku…
Wychynęła ze swej kryjówki. Udawała nieświadomą, zupełnie tak, jakby dopiero co wyszła ze szwalni. Wylała nieczystości na podwórze, przedramieniem odgarnęła przeszkadzające pasma włosów. Dopiero wtedy zmusiła się do tego, by spojrzeć na siedzącą pod ścianą dziewczynę. Wiadro wysunęło jej się z rąk.
– Ida… – szepnęła.
***
Wieczorem bez słowa weszła do mieszkania. Bliźniaczki Weberów goniły się wokół stołu, piszcząc z radością za każdym razem, gdy udało im się ze sobą zderzyć. Matka siedziała na stołku przy kuchence, zasłaniając sobie dłonią oczy. Wyglądała na wykończoną, a a cienkie pasma jej czarnych, powoli siwiejących włosów falowały wokół jej twarzy wraz z powietrzem, które wypuszczała z obolałych płuc. Ojciec rozmawiał cicho w kącie z Weberem. Gdzie była Weberowa i jej syn, Rachela nie miała pojęcia. Wyciągnęła z torby kawałek chleba, położyła go na stole, uważnie patrząc na Irenę, która nie zareagowała. Skinęła głową na uprzejme „dzień dobry” byłego szewca, po czym natychmiast skierowała się do sypialni. Z ciężkim westchnieniem położyła się na śmierdzącym, zatęchłym materacu. Podłożyła ręce pod głowę, niemal czując, jak przestawiają się kręgi. Przymknęła oczy, odetchnęła głęboko.
Drzwi pokoju otworzyły się cicho. Bardziej wyczuwała niż słyszała, iż ktoś wszedł. Po chwili materac ugiął się lekko, a kątem oka zauważyła ostre rysy Chaima. Ojciec wpatrywał się w nią intensywnie. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak staro wygląda: ostro zakończony podbródek nadawał jego twarzy dziwnie lisi wyraz, a opadające w dół kąciki wąskich warg obniżyły się jeszcze bardziej. Tylko jasne, niebieskie oczy, niemal ukryte pod fałdami pociętej zmarszczkami, poszarzałej skóry, sprawiały wrażenie wciąż żywych. Ojciec nieco nerwowo podrapał się za uchem, jednocześnie zakładając za nie zbyt długie pasmo szpakowatych włosów.
– Rachelo – szepnął w końcu, gdy się nie odezwała. Posłała mu krótkie, pytające spojrzenie. – Co się stało?
– Widziałam dziś – potarła dłonią zmęczoną twarz – jak jeden z nich… – zawiesiła głos, szukając odpowiednich słów, by opisać to, co wciąż widziała przed oczyma. Czuła się zupełnie tak, jakby jakiś złośliwy Lumiere odtwarzał jej przed oczyma wciąż ten sam film. – Widziałam jak jeden z nich gwałcił dziewczynę. Nie, nie jakąś tam dziewczynę. Idę. Pamiętasz Idę, tato?
– Tę rudowłosą trzpiotkę?
– No właśnie – kiwnęła głową. Milczeli przez bardzo długą chwilę. W końcu Chaim otoczył ją ramieniem, przyciągnął do siebie. Poczuła, jak składał na jej czole delikatny pocałunek. Pamiętała, iż zawsze robił to, gdy w dzieciństwie bała się czegoś lub była zmartwiona. Wtedy to pomagało, teraz nie miało już takiej siły. Niemniej jednak przyjemnie było znów udawać, że jest tylko małą dziewczynką, a ojciec musi ją uspokoić. Westchnęła.
Żałowała, że nie jest już dzieckiem.
– Rachelo… – mruknął ojciec. Dziewczyna czekała, ale nie powiedział nic więcej.
***
Marzec, 1941r., Warszawa, strona aryjska
Czarny udawał, że nic go nie obchodzi. Od wczesnego ranka śledził Ewę Woyciechowską, nudząc się potwornie. Lekarka nie zachowywała się dziwnie, nie robiła nic, co świadczyłoby o tym, że współpracuje z Niemcami. Ot, Czarny wynudził się pod szpitalem, a teraz szedł na bezproduktywny spacer. Matka Kuby z pewnością szła odwiedzić jakąś przyjaciółkę, nic wielkiego. Ziewnął przeciągle. Byli na Oboźnej. Przemykał tuż przy murze kamienic o piaskowym kolorze starych frontów, w każdej bramie sprawdzając kolejny numer. Woyciechowskiej upadła rękawiczka, lecz podniosła ją prędko, nim chociażby zdążył zareagować. Obejrzała się za siebie, więc Dąbrowski udawał, iż szuka jakiegoś nazwiska na liście mieszkańców. Kiedy ponownie usłyszał stukot jej obcasów, ruszył przed siebie. Wsadził zziębnięte dłonie głęboko w kieszenie spodni. Pogwizdywał cicho przez zęby.
Co ten Kuba znów wymyślił?! Kobieta nie ma nic wspólnego ze Szwabami!
Franek poprzysiągł sobie, że przy najbliższej okazji obsztorcuje młodego Woyciechowskiego za jego bujną wyobraźnię.
Żeby też podejrzewać własną matkę. Ja rozumiem, normalnie, listonosza albo właściciela cementowni. Ale własną matkę?!
Blondynka weszła do jednej z ciemnych bram. Czarny wszedł tam chwilę po niej. Na schodach ociągał się i zwlekał, ponieważ nie chciał, by go zauważyła. Z półpiętra obserwował, jak puka do drzwi. Nie dostrzegał numeru, jednak po chwili usłyszał szczęk zamka. Był niemal na sto procent pewny, że otworzył jej wysoki mężczyzna. Być może był to ten sam, o którym mówił Kuba. Czarny nie miał czasu mu się przyjrzeć. Podbiegł do drzwi, ale nie znalazł żadnej tabliczki z nazwiskiem. Przygryzł nikłego wąsa, zastanawiając się, co dalej. W akcie desperacji zapukał do sąsiednich drzwi.
– Dzień dobry – uśmiechnął się miło do niskiej kobiety, która stanęła w drzwiach. Nie mogła mieć więcej niż czterdzieści lat. Patrzyła na niego podejrzliwe, mrużąc jasnoniebieskie, blade oczy. Włosy miała rude, lecz Franek dostrzegł mysie odrosty tuż przy czaszce. Używała kiepskiej, taniej farby.
– Guten Tag – odrzekła niechętnie. Niezrażony Dąbrowski uśmiechnął się raz jeszcze, po czym zaczął tłumaczyć niewprawną niemczyzną:
– Byłem odwiedzić przyjaciela, piętro wyżej. Nie zastałem go, ale kiedyś powiedział mi, żeby w razie czego zostawiać dla niego wiadomości tutaj, pod piętnastką. – Ruchem dłoni wskazał drzwi mieszkania, za którymi zniknęła Woyciechowska. –Tylko ja zupełnie nie wiem, co za ludzie tam mieszkają i nie wiem, czy można zaufać… – urwał, zauważając dziwny, pobłażliwy uśmieszek, który rozciągnął wargi kobiety.
– Nie ludzie, a jeden człowiek, proszę pana. I z pewnością można mu zaufać, to porządny mężczyzna. Nie znam nikogo porządniejszego od podporucznika Boelke – powiedziała.
Podporucznika… Boelke? Czyżby ten fantasta miał jednak rację?
– Dziękuję – odparł. Kobieta skinęła mu głową i zatrzasnęła drzwi tuż przed nosem. – Volkschołota – mruknął do siebie z niezadowoleniem. Pełnym pogardy spojrzeniem ogarnął obrzucił piętnastkę na drzwiach, a potem zbiegł szybko nadół.
Trzeba mu będzie o tym powiedzieć.
***
– Jak się czuje Barbara? – zapytał, stawiając na stole filiżankę. Dłoń trzęsła mu się nieco, ale starał się to ignorować. Usiadł po przeciwnej stronie i wlepił wyczekujący wzrok w Ewę. Kobieta przygryzła dolną wargę tak mocno, że pojawiła się na niej kropla krwi.
– Już w porządku. Ale mocno ją wystraszyłeś. – Veit błysnął zębami w kołtuńskim, pełnym samozadowolenia uśmiechu. – Nie chce już roznosić gazetek.
– I bardzo dobrze – wzruszył ramionami. W jasnych oczach kobiety dostrzegł lekkie zdziwienie, więc poczuł się w obowiązku wytłumaczyć swoje stanowisko w tej sprawie: – Nie umie kłamać. Złamała się też raczej szybko, podała mi sporo prawdziwych adresów. Nie trzymałbym kogoś takiego na wierzchu. Niech pilnuje chłopaków nadających przez radiostację, powiedzmy. Albo cokolwiek innego. Byle tylko nie snuła się po ulicach z podziemną kontrabandą pod pachą.
– Jeśli tak uważasz, to przekażę komu trzeba. Jednak obawiam się, że cię nie posłuchają. – Targnęła głową, odrzucając z czoła jasny kosmyk. Boelke otoczył gorącą filiżankę dłońmi, próbując je nieco rozgrzać i uspokoić ich drżenie. Niemniej jednak stukot porcelanowego cacka uderzającego o biały, lekko wyszczerbiony spodeczek wydawał się coraz bardzej przybierać na sile.
– Dlaczego? – zapytał, wlepiając wzrok w brunatny płyn, w którym pływały czarne plamki fusów, układając się w fantazyjne wzory. Przypominały mu tancerzy trenujących wyjątwowo skomplikowany walc.
– Brakuje ludzi. Nie każdy chce się narażać. Ty jesteś jeden, nas są dziesiątki. Nie możesz pomóc wszystkim, a nie wszyscy chcą ryzykować.
– Mogę pomóc – zaoferował natychmiast. – Drukować albo kopiować na powielaczu. Na roznoszenie nie mam czasu. A poza tym... Z gazetkami wyglądałbym nieco głupio, prawda? – Woyciechowska uśmiechnęła się lekko, jakby wymuszenie. Faust po raz kolejny ścisnął w dłoni filiżankę, parząc sobie koniuszki palców. Syknął cicho. – Czemu jesteś dziś taka nieobecna? – zapytał po chwili ciężkiej ciszy. – Masz jakieś problemy? – Lekarka skrzywiła się. Wokół jej oczui ust pojawiło się kilka nowych, wcześniej niewidocznych zmaszczek.
– Dziecko... – westchnęła dziwnym głosem. Patrzyła gdzieś w bok, nie na niego. Veit nie miał dziś ochoty na gierki.
– Powiedz mi – zażądał. Dużo bardziej stanowczym tonem niż zamierzał.
– Wydaje mi się, że mnie śledzą. – Podniosła wzrok. W jej oczach dostrzegał strach.
– Kto?
– Nasi – odparła po chwili namysłu. Szpieg parsknął histerycznym śmiechem.
– Niemożliwe! Jak to: nasi? Przecież...
– Nie wszyscy o tobie wiedzą, Faust – przerwała mu. Mężczyzna odchrząknął.
– Masz rację. Ale skąd podejrzenie, że mogłabyś współpracować z Niemcami? –Uśmiechnął się kwaśno, próbując sobie przypomnieć, gdzie ktokolwiek mógłby ich widzieć.
– Nie mam pojęcia – wzruszyła ramionami. Wyglądała na zrezygnowaną. – Dziś śledził mnie jakiś młody chłopak. Wydawał mi się dość znajomy, ale nie jestem pewna, wszyscy młodzi wyglądają przecież podobnie.
– Jesteś pewna, że cię śledził? – zapytał. Ewa posłała mu ciężkie spojrzenie.
– Tak, jestem pewna.
– Musisz powiedzieć o tym Kmicicowi. On to jakoś załatwi.
– Będzie musiał powiedzieć o tobie.
– Lepsze to, niż żeby przez pomyłkę jakiś nadgorliwiec wykonał na tobie wyrok – powiedział tonem kończącym dyskusję. Kobieta zacisnęła usta. Podniosła filiżankę do ust, ale niemal natychmiast odstawiła ją z powrotem na spodek, nie upijając nawet odrobiny. Pełna napięcia cisza była wprost nie do zniesienia. Kiedy Veit już otwierał usta, by coś dodać, Woyciechowska wstała nagle.
– Pójdę już. Powiem Kmicicowi o tym, że chcesz pomóc, ale nie spodziewaj się cudów. Wiesz, jak jest. – Wstała, obróciła się i wyszła bez pożegnania. Boelke słyszał tylko trzaśnięcie drzwiami, a potem prędki, nerwowy stukot obcasów na schodach.
Siedział nad wystygłą herbatą dopóki nie zapadł zmrok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz