niedziela, 22 września 2013

Rozdział trzydziesty trzeci

Listopad 1942 r., Warszawa, strona aryjska
     Nigdy by nie pomyślała, że będzie tak podekscytowana zwykłym wyjściem do pracy. Idąc, oczywiście w asyście siostry zakonnej, do prowadzonego przez nie przytułku, miała wrażenie, że oto w jej życiu rozpoczyna się nowy etap. Coś nowego, coś niespotykanego, coś uwalniającego od piętna bycia podczłowiekiem.  
     Co więcej, Rachela liczyła, iż przy nienachlanym zwiększaniu zaangażowania w tę nową pracę, będzie mogła odzyskać pełną wolność. Mieszkanie, immunitet wynikający z posiadania papierów volksdeutschki oraz pomoc Fausta gwarantowałyby jej bezpieczeństwo. Być może, już po uśpieniu ewentualnej podejrzliwości niemieckiego agenta, mogłaby z powrotem zaangażować się w powstaniowy ruch w getcie. Przecież nie mogła zostawić Mordki samego, był dla niej jak brat. I kochał ją, tego była pewna, dlatego nie mogła przestać o nim myśleć. O nim, o Idzie, o Marku. Musiała im wszystkim jakoś pomóc, a liczył się czas.
     Być może, jeśli nic się nie stanie i przeżyją wojnę, to oni pomogą jej odnaleźć matkę. Próbowała o to pytać Fausta podczas jego ostatniej wizyty, ale był dziwnie nerwowy i zupełnie nieobecny duchem. Na jej pytanie o transporty z getta udzielił opryskliwej odpowiedzi, iż gettami nie zajmuje się Kripo. Nie miała mu tego za złe, chyba nawet rozumiała, pomimo tej irytacji, którą słyszała w jego głosie. Nie rozumiała natomiast jednego, tego, że nie chciał jej powiedzieć, co go trapi, sądziła, iż łączą ich stosunki cokolwiek cieplejsze, by nie rzec: przyjacielskie. Nie drążyła tematu, nie chciała go denerwować, nie miała ochoty na to, by zniknął i zostawił ją samą z tymi trochę przerażającymi, chorobliwie uprzejmymi zakonnicami, które same nie zadają pytań, ale jej też zakazują je zadawać. Chyba nigdy nie przyzwyczai się do tego, że Faust niczego jej nie mówi i nie uważa za osobę godną zaufania, jakkolwiek on nazywał to po prostu ostrożnością oraz kwestiami bezpieczeństwa.
     Jej usilne próby zrozumienia agenta nie zmieniały faktu, że bolała ją jego niechęć, choć przecież doskonale umiała ją sobie wytłumaczyć jego wychowaniem: Faust nie wyglądał na więcej niż lat trzydzieści, musiał być zatem wychowany w nazistowskiej ideologii, a ludzie mówią, że czym skorupka za młodu nasiąknie… Tego nie sposób się pozbyć, nie sposób wpłynąć przecież na wychowanie i wartości przez nie przekazywane. Faust był na swój sposób prawy, ale dobrze wiedziała, że nigdy wcześniej nie zajmowały go sprawy Żydów i getta, sam to przyznał. Nie czuła się w żaden sposób specjalna, co to, to nie. Po prostu jeszcze nie mogła zrozumieć, czemu jej pomógł. A zresztą, być może nie ma w jego działaniach żadnych ukrytych znaczeń?
     Potarła czoło, czując, że zbliża się migrena. I to by było na tyle, jeśli chodzi o radość z wyjścia na zewnątrz.
***
     Okazało się, że praca w przytułku zupełnie nie przypomina tego, co sobie wyobrażała. Budynek był stary, ogromny i zaniedbany, ale przede wszystkim zimny. Z pewnością był kiedyś jakimś szpitalem albo lecznicą, ale lata świetności miał już dawno za sobą, więc olejna farba, którą pomalowano ściany, odłaziła wielkimi płatami, w niektórych pokojach tynk sypał się za ścian, zaś okna wszędzie były tak samo nieszczelne i wypaczone, tak, że w większości pomieszczeń hulał zimny, wczesnozimowy wiatr. Siostra Marta, z którą tu przyszła, mówiła, że to dlatego, iż sióstr nie stać na opał. Rachela była skłonna w to wierzyć, ale i tak nie miała zamiaru ukrywać, że szczęka zębami.
     Jedynym miejscem, w którym było ciepło, była stołówka, zagracona niewielkimi czteroosobowymi stołami, oraz przylegająca do niej kuchnia. Zakonnica stwierdziła, że na początku planowała Blumównę zabrać do piwnic, do sortowni ubrań, ale zrezygnowała z tego zamiaru i postawiła ją przy kuchni.
     Rachela, ocierając pot z czoła, stwierdziła, że chyba wolałaby kostnieć z zimna w piwnicach niż stać przy kuchni, pocić się niemiłosiernie i mieszać nieporęczną łyżką w wielkim kotle z lichą, wodnistą zupą. Ciągle musiała odgarniać z czoła i oczu mokre od unoszącej się w powietrzu wilgoci włosy, co ją strasznie irytowało. Nie chciała, by jakikolwiek włos trafił do zupy, ale nie miała pewności, czy oby czegoś tam już nie nawrzucała. Czuła też, jak pot spływa jej do plecach, jak żorżetowa bluzka przylepia się do jej ciała. Następnym razem ubierze się w coś wygodniejszego, zdecydowanie.
     Zauważyła, że na stołówkę nie przychodzą tylko ludzie, którzy przebywają w przytulisku na stałe, lecz także ludzie z ulicy. Bała się, że przypadkiem mogłaby spotkać kogoś, kto ją rozpozna, dlatego nie wychylała się i nieczęsto pokazywała twarz. Faust zresztą ostrzegał ją przed szpiclami, skutecznie trując jej radość z odzyskanej, choć na razie tylko częściowo, wolności. Czasem kompletnie nie rozumiała tego człowieka. I nie spodziewała się, że kiedykolwiek zrozumie.
***
     Faust nie miał pojęcia, co mógłby zrobić dla Ewy. Przez tydzień, który minął od jej niespodziewanej wizyty, wywiedział się tylko tyle, iż jej syn, Jakub, przebywa wciąż na Pawiaku. Z niewiadomych przyczyn nie jest przywożony na Szucha. Można podejrzewać, że przesłuchania odbywają się w areszcie. Jeśli chodzi zaś o przestępstwo, które popełnił, to nikt nie miał żadnych wątpliwości, co do winy. Jakub i jego dwóch pomocników zostało złapanych na gorącym uczynku, w trakcie próby zabójstwa informatora Gestapo, co automatycznie czyniło sprawę czysto polityczną. Jako pracownik Kripo Veit nie miał więc w tej sprawie nic do gadania. Perspektywa przyznania się do tego, że nie jest w stanie pomóc młodemu Woyciechowskiemu przerażała go jednak na tyle, że wciąż szukał jakiegoś rozwiązania. Żebyż go jeszcze wozili na Szucha! W takim przypadku sprawę rozwiązałoby samo podziemie, odbijając więźnia. Przekupstwo bowiem nie wchodziło w grę, to było poważne przestępstwo przeciwko władzy okupacyjnej, z takimi zarzutami rzadko się wychodzi. Ale przecież tego Ewie nie powie, złamałby jej serce.  
     Nie lubił czuć się bezsilny.
     Siedząc przy swoim zagraconym biurku w swoim zimnym i zagraconym, niewielkim gabinecie, gdzie jedynym, a w dzień tak ponury jak ten niezwykle potrzebnym, źródłem światła była pochylona nisko nad blatem lampa, tak, iż światło odbijało się w błyszczącej powierzchni czarno-białych zdjęć. Przerzucał kolejne strony akt trupów z Armatniej i Roberta Wichowskiego, szukając podobieństw. Miał nadzieję połączyć obie niewyjaśnione sprawy.
     Z pewnością by je połączył, gdyby miał do tego głowę. Z pewnością wymyśliłby również dobre rozwiązanie sprawy Woyciechowskiego, gdyby nie to, że znów zaczynał tonąć w dobrze znanym sobie pesymizmie i bólu istnienia, znów zaczynał użalać się nad sobą.
     – Dość, dość! – mruknął poirytowany.
     Odchylił się na oparcie krzesła, przetarł twarz dłonią. Zbyt długo siedział zgarbiony, plecy bolały go niemiłosiernie. Nie powinien się przemęczać. Pod powiekami czuł piasek, serce pracowało ciężko i nierówno. Chociaż to drugie mógł sobie ubzdurać, zdarzało mu się to.
     Gdzieś tu przed nim, na tym biurku, jest rozwiązanie wszystkich jego problemów, problemów, które nie pozwalają mu spokojnie spać. Wydawało mu się, że dostrzega je kątem oka, ma je na końcu języka, ale nie potrafi do końca dostrzec ani nazwać. To było tak frustrujące, tak cholernie frustrujące!
     Warcząc i mamrocząc klątwy raz jeszcze pochylił się nad aktami, raz jeszcze przerzucił zdjęcia z jednej kupki na drugą, kilka rozciągając przed sobą.
     – Dość – powtórzył raz jeszcze, przeciągając zgłoski.
     Dotknął palcem jednego ze zdjęć, tego przedstawiającego ofiarę z Armatniej. To tu. To gdzieś tu kryje się rozwiązanie. Raz jeszcze zaczął analizować te strzępki informacji dotyczących Woyciechowskiego, które uzyskał od swojego znajomka:
     Złapany na gorącym uczynku. Z bronią w ręku. Boże, co ja mam z tym zrobić, jak pomóc?!
     I wtedy właśnie wymyślił, co powinien zrobić.
***
     Kuba wpatrywał się w szary, nisko zawieszony sufit. Nie wiedział, ile czasu spędził tak bezmyślnie, ale czas nie miał przecież znaczenia. Zresztą, roztłuczony w czasie pierwszego przesłuchania zegarek teraz już zupełnie przestał działać. Woyciechowski cieszył się, że w przeludnionej celi ma w ogóle miejsce na to, by móc się położyć i przynajmniej częściowo ulżyć sobie w bólu. Nie miał pojęcia, jak bardzo jest poturbowany i jak źle wygląda, bolało go dosłownie wszystko. W ciągu kilku ostatnich dni współwięźniowie nastawiali mu nos już co najmniej trzy razy, podobnie obojczyk, więc Jakub nie czuł szczególnie bólu. Żałował, że nie mogą zrobić nic z żebrami i piętami, które i tak zdaje się miał już odbite. Powinien odciąć się od bólu, tak mu radzono.
     Odciąć się, łatwo powiedzieć!
     Gdyby miał siłę, z pewnością parsknąłby i machnął ręką. Ale nie miał. Nie było w nim już odrobiny siły. To trochę wstyd, wytrzymać ledwie tydzień. Dłużej nie może, nie da rady.
     Wstyd!
     Przez kilka pierwszych dni zastanawiał się, co mogło pójść nie tak. Według jego oceny akcja była przygotowana w najdrobniejszych szczegółach i zwyczajnie nie miała prawa się nie udać…
     Obserwowali tego faceta od kilku dni. Chodzili za nim dyskretnie, wystając pod urzędem, w którym pracował, dokładnie licząc czas, jaki zajmowała mu droga do pracy i z powrotem. Zawsze chodził tą samą drogą, jeździł tym samym tramwajem o tej samej porze. Ba! Nawet siadał na dokładnie tym samym siedzeniu. Był człowiekiem do bólu nudnym i zwyczajnym. Tak zwyczajnym, że Woyciechowski zaczął rozważać, czy oby na pewno jest on niemieckim informatorem. Cóż groźnego mogło być w tym niskim grubasie o nalanej twarzy, z kaprawymi oczkami ukrytymi za szkłami okrągłych okularów w drucianych oprawkach?
     Kuba nudził się śmiertelnie, obserwując jego kamienicę. Mężczyzna po powrocie z pracy nie wychodził z mieszkania, zupełnie tak, jakby wiedział, że jest obserwowany.
     Kiedy jego dowódca, na oko trzydziestoletni i trzymający się po wojskowemu Zbyszek (z pewnością nie było to jego prawdziwe imię) powiedział, że jest zgoda na akcję, Jakub nareszcie poczuł, że dzieje się coś istotnego. Jego entuzjazm nieco osłabł, gdy okazało się, że zostanie wystawiony na czujkę, ale nie dał po sobie poznać, iż doznał zawodu. Tamtego popołudnia szli za nim, kiedy wyszedł z pracy. Kuba nerwowo zaciskał dłoń na schowanej w kieszeni kurtki broni i rozglądał się niespokojnie. Gdy jego towarzysze wepchnęli grubasa do bocznej uliczki, stanął na czatach, ale również wyciągnął broń. Zdawało mu się, iż Zbyszek mówił, że ma tego nie robić, ale Kubie krew szumiała w uszach i górę wzięła bohaterszczyzna. Chciał chociaż udawać, że bierze czynny udział w egzekucji. To pewnie dlatego zupełnie się nie rozglądał. Nie wywiązał się ze swojego zadania, dlatego zostali złapani przez policyjny patrol. Głupia sprawa. Nawet nie miał pojęcia, skąd tu o tej porze trafił się patrol. Ale miał wrażenie, że ich cel coś podejrzewał, dlatego uprzedził kogoś o ewentualnej akcji. Byli po prostu młodzi, głupi i nieostrożni, nie zorientowali się, że również są obserwowani.
     A najgłupszy i najmniej ostrożny z nich wszystkich był właśnie on, Kuba…
     Drzwi do celi skrzypnęły i otworzyły się, na progu pojawił się strażnik. Wszyscy wstali, ktoś pomógł się unieść również jemu. Stojący najbliżej drzwi brodaty mężczyzna, otworzył usta, by zameldować stan, ale strażnik machnął ręką. Rozejrzał się po wnętrzu i rzucił:
     – Woyciechowski Jakub!
     Nie dam rady. Nie dam. Nie zniosę.
***
     Siostra Marta nie wyglądała na zmęczoną. Rachela była zmęczona i znów trzęsła się z zimna: wyjście na zewnątrz prosto z parnej kuchni nie było najlepszym pomysłem. Oczyma wyobraźni już widziała siebie chorą, z zapaleniem płuc najpewniej, a przecież wciąż jeszcze nie odzyskała pełni sił po getcie. Taka choroba mogłaby ją skutecznie unieruchomić na długie tygodnie, albo nawet zabić. Wzdrygnęła się na samą myśl.
     – Tak, też sądzę, iż mamy dziś wyjątkowo ładny, lecz chłody dzień – powiedziała siostra Marta.
     Rachela posłała jej zdziwione spojrzenie, ponieważ dziś był szpetny, zimny, a przez bure chmury nie przebijał się nawet skrawek nieba, więc wypowiedź tę zrozumiała jako przytyk, chociaż zakonnica, młoda i ładna dziewczyna, uśmiechała się do niej przyjaźnie. Uśmiech też miała ładny, to trzeba przyznać.
     – Owszem – mruknęła, czując się zmuszana do konwersacji.
     Nie lubiła rozmawiać po polsku w miejscach publicznych, ponieważ zdawała sobie sprawę ze swojego niedoskonałego akcentu. Zawsze myślala, że jako rodzina są kompletnie zasymilowani z Polakami, jednak Faust uświadomił jej, że nawet przy ogromnej ilości dobrej woli nikt nigdy Racheli za Polkę nie weźmie, szczególnie słysząc, w jaki sposób mówi. Zachowanie zakonnicy uznała zatem również za lekkomyślne.
     – Rozumiem, że nie chcesz ze mną rozmawiać? – Nie wiedziała, czy tylko jej się wydawało, czy rzeczywiście Marta była urażona.
     Gdyby Żydówka nie szczękała zębami, z pewnością prychnęłaby z irytacją.
     – Nie, nie chcę – odparła. – Przynajmniej nie na ulicy. Ale będę wdzięczna, jeśli porozmawiamy potem. Nie mam tu do kogo gęby otworzyć, a Fa… a on przychodzi tak rzadko, że szkoda jego inspekcje nazywać wizytami. – Uśmiechnęła się do zakonnicy, czując, że powinna jej jakoś zadośćuczynić. Siostra Marta odwzajemniła uśmiech.
     – Tylko obiecaj, że nie będziesz zadawać pytań, na które nie mogę odpowiedzieć – zastrzegła.
     Rachela miała wielką ochotę zakląć.
     – Mhm – mruknęła jednak tylko.
     Resztę trasy pokonały w milczeniu.
***
     Tego dnia jednak nie było jej dane porozmawiać z siostrą Martą. Gdy tylko weszły za klasztorne mury, do jej opiekunki podeszła inna zakonnica i powiedziała jej coś na ucho. Kobieta posłała Racheli zagadkowe spojrzenie, po czym zostawiła, mówiąc, że będą miały jeszcze niejedną okazję, by porozmawiać. Blumówna miała niejasne wrażenie, że szepczącej siostrze zakonnej chodziło o coś z nią związanego. Ale przecież niczego nie przeskrobała. Idąc do swojej celi, w myślach analizowała przebieg dzisiejszego dnia. Nie, z pewnością nie chodziło o przytułek, wszystko robiła tak, jak jej siostry kazały.
     Otworzyła drzwi i omal nie wrzasnęła ze strachu. Ograniczyła się jednak do westchnienia i złapania za bluzkę w okolicach serca. Siedzący na jej łóżku Faust podniósł się prędko.
     – Mógłbyś ostrzegać, że zjawisz się z wizytą – powiedziała, kiedy już była zdolna wypowiedzieć chociażby jedno słowo.
     Niemiec uśmiechnął się, na poły przepraszająco, na poły z rozbawieniem. Dopiero teraz zauważyła, że ma na sobie mundur. Musiał tu przyjść albo w wielkim pośpiechu, gdyż coś się stało, albo nie planował tej wizyty.
     – Byłem ciekaw, jak sobie poradziłaś i czy nie sprowadziłaś na nas kłopotów – wyjaśnił.
     Teraz to Rachela się uśmiechnęła, ale złośliwie.
     – Nie masz do mnie zaufania, w porządku, chyba będę się musiała do tego przyzwyczaić. A co do kłopotów to nie musisz się martwić, przydzielono mi opiekunkę. Siostra Marta przez cały dzień nie spuszczała mnie z oka – powiedziała. Mężczyzna pokiwał głową.
     Zauważyła, że dziś też jest zdenerwowany i jakby nie do końca obecny duchem. Gestem kazała mu ponownie usiąść na łóżku, a potem, po krótkiej chwili wahania, usiadła obok niego.
     – No, po co przyszedłeś? – zapytała.
     Faust nabrał powietrza w płuca i odrzekł z wyraźnym ociąganiem:
     – Przyszedłem, bo mam wrażenie, że nie zajmowałem się tobą ostatnio dostatecznie dobrze. I tak, to prawda, nie mam do ciebie zaufania. Jest w tobie coś, co każe mi się zastanawiać, czy oby nie planujesz wywinąć mi jakiegoś dziwnego numeru. Dlatego też uważam, że wypuszczanie cię gdziekolwiek bez opiekuna nie ma sensu, podobnie twierdzi przeorysza. Nie miej nam tego za złe, że zawsze będzie ktoś, kto nie będzie spuszczać cię z oka.
     Rachela zupełnie nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć. Nie spodziewała się, że Faust powie coś takiego, potwierdzając jednocześnie jej przypuszczenia. Musiała jednak zachować się godnie, a nie jak rozhisteryzowana nastolatka.
     – Nie mam – skłamała.
***
     Listopad 1942 r., lasy w okolicy Żytomierza
     Władysław Kalina Jankowski wpatrywał się w niebo. Księżyc świecił jeszcze jasno, ale niebo już powoli szarzało. Zbliżał się świt, kolejny dzień, zupełnie nowy, kiedy to będzie musiał zmagać się z niedogodnościami leśnej partyzantki, takimi jak niestałe dostawy pożywienia czy drobne kłótnie między podkomendnymi. O ile to pierwsze uznawał za prawdziwy problem, o tyle drugie było uciążliwe, ale nie nieznośne. Poniekąd to rozumiał, przebywanie wciąż w otoczeniu tych samych osób i to przy tak ogromnym i nieustannym stresie musiało generować konflikty.
     Gwiżdżąc jakąś nieskładną melodyjkę, fałszując przy tym okropnie, zapiął rozporek. Odwrócił się na pięcie i już miał wrócić do obozu, gdy w ciszy rozległ się jeden, pojedynczy strzał. Bardzo blisko zresztą, tak, jakby strzelał partyzant, którego wystawił na czatach…
     Nie, to słuch go myli, to na pewno dalej, tylko echo poniosło dźwięk. Niemniej jednak Kalina nauczył się już nie ignorować takich spraw. Strzały nad ranem i tak były więcej niż niepokojące, po tych lasach, w obawie przed partyzantką i obławami, nie kręcili się już myśliwi. A przynajmniej nie w najbliższej okolicy.
     Starając się nie potknąć o korzenie, przeklinając szarówkę, popędził do obozu i na wszelki wypadek kazał obudzić ludzi. Już z karabinem powrócił na miejsce, z którego strzał usłyszał, a ze sobą zabrał dwóch chłopaków. Zaczynał się kolejny, tak zwykły dla niego dzień.
     W oddali  ktoś strzelił po raz drugi.


Wiem, że rozdział według planu powinien pojawić się w zeszły weekend, ale niestety, nie wyrobiłam się, gdyż musiałam pozałatwiać kilka raczej ważnych spraw. W związku z tym, że zbliża się październik, a z nim studia, lojalnie ostrzegam, że może pojawiać się jedynie jeden rozdział w miesiącu. 

niedziela, 1 września 2013

Rozdział trzydziesty drugi

     Listopad 1942 r., Warszawa, getto
     Ocucił go niezbyt mocny, ale dobrze wymierzony policzek. Gwałtownie otworzył oczy i, zapomniawszy o swoich wczorajszych przygodach, usiadł. Odebrało mu co prawda dech, ale ból szybko minął. Jan rozejrzał się po wnętrzu. Nie do końca pamiętał drogę, którą przebył, ledwo kojarzył też to, że mu otworzyła.
     Chciał coś powiedzieć, ale gdy otworzył usta, poczuł, że pękł mu strup. Delikatnie dotknął rozbitych warg, ocierając krew. Potem przejechał językiem po zębach, licząc je skwapliwie. Były wszystkie, chociaż wydawało mu się, że dwa zostały naruszone, a jeden wyraźnie ukruszony. Po tych pobieżnych oględzinach swego żałosnego stanu, w końcu udało mu się zogniskować wzrok na stojącej przed nim postaci. Ubrana w szaroburą jesionkę w jodełkę Ida Rosenfarb patrzyła na niego z wyraźną niechęcią.
     – Zasnąłeś wczoraj, więc cię nie budziłam. Ale teraz naprawdę musisz wstać i mi pomóc.
     Mówiła to z wyraźną niechęcią, jakby dławiąc się własnymi słowami, upokorzona, że musi o cokolwiek prosić akurat jego. Stein przypomniał sobie, że wczoraj pomogła mu tylko dlatego, że zmusił ją do tego, przychodząc tutaj. Problem w tym, że wcale nie było mu jej żal, że absolutnie niczego nie żałował. Podobało mu się zmuszanie tej hardej dziewuchy do rzeczy, których robić nie chciała, fascynowało go to, że jako jedna z nielicznych ma odwagę mówić, co jej się nie podoba, miała odwagę go nienawidzić. Większość ludzi po prostu onieśmielał i zastraszał, ale nie ją. Wątpił, by istniała osoba, która onieśmielałaby Rosenfarbównę.
     – Pomóc? – wymamrotał niewyraźnie.
     Dopiero teraz zwrócił uwagę na jej minę. Nie wyrażała zniesmaczenia, tak jak wczoraj. Dziś na twarzy Idy nie malowały się absolutnie żadne emocje. Była blada, skórę miała ściągniętą, a usta zaciśnięte w wąską linię. Gdy już, choć z wyraźnym trudem, podniósł się i stanął przed nią, zauważył, że zaciska szczęki. Znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że to przejaw zdenerwowania. Oczy też miała dziwne, puste i zaczerwienione, z opuchniętymi powiekami, świadczącymi o tym, że nie zaznała wiele snu.
     – W czym? – zapytał, gdy nie odpowiedziała.
     Dziewczyna zamknęła na chwilę powieki i zmarszczyła brwi, jakby próbowała sobie przypomnieć wyćwiczoną kwestię. Nie otwierając ich, machnęła ręką w stronę łóżka, na którym leżała staruszka, której wczoraj wieczorem zupełnie nie zauważył.
     – Z nią. Umarła w nocy. Skoro już tu jesteś, pomożesz mi ją wynieść.
     Stein poczuł, że pierwszy raz zupełnie nie wie, co mógłby powiedzieć. Czuł się jak we śnie. Głos Idy był zupełnie pozbawiony emocji, a przecież domyślił się, że ta martwa staruszka coś dla niej znaczyła, że była jej babką lub matką, tą, którą dziewczyna ukrywała. Uświadomił sobie, że te zamknięte oczy i ściągnięte brwi to nic innego, jak dowód cierpienia. Cierpienia, które wolała przed nim ukryć. Chwiejnym, niepewnym krokiem podszedł do łóżka. Starając się nie patrzeć na twarz trupa, powoli zawijał ciało w prześcieradło, które podała mu Ida. Rozumiał, dlaczego nie może tego zrobić sama, a mimo to uważał swoje zdanie za obrzydliwe i upiorne. Ale mógł to dla niej zrobić. W końcu ona wczoraj nie wyrzuciła go za drzwi, jakkolwiek nie byłaby jego wizytą oburzona.
     Trochę poświęcenia.
     – Pospiesz się, za chwilę będą przejeżdżać zbieracze zwłok. Nie pozwolę, by leżała na ulicy przez tydzień, nie zniosę… – urwała.
     Nie odwrócił się, nie skomentował. Wydawało mu się, że rozumie.
     Kiedy skończył, podeszła do niego i chwyciła trupa za nogi. Wyszli z pokoju. Współlokatorzy Rosenfarbówny zupełnie nie zwrócili na nich uwagi, co nieco zaskoczyło Jana. On zawsze się interesował, gdy ktoś umierał w mieszkaniu, w którym mieszkał z pięcioma innymi osobami. Chociaż teraz prócz niego nie mieszkał tam już nikt z tych, którzy zostali zakwaterowani jako pierwsi.
     Wynieśli ciało na ulicę. Ida kazała mu je położyć na chodniku. Jan stanął przy trupie, wypatrując wózka zbieraczy, ale, ku jego ogromnemu zdziwieniu, Ida ruszyła jakby nigdy nic dalej. Dogonił ją truchtem, chociaż obawiał się, że w czasie biegu mogło mu pęknąć kolejne żebro. Nadwyrężona, spuchnięta ręka też bolała.
     – Nie zaczekasz na zbieraczy? – zapytał.
     – I tak przyjadą – stwierdziła. – A ja nie mam czasu, muszę iść do pracy i naprawdę nie mogę się spóźnić. Ty też powinieneś już iść.
     Chciał się uśmiechnąć, ale czuł, że nie powinien. I tak pewnie z uśmiechu zostałby tylko grymas.
     – Odprowadzę cię.
     Spojrzała na niego przeciągle, jakby zastanawiając się, jakie są jego intencje. Były jak najbardziej czyste, powody jego uprzejmości zaś dość prozaiczne, ot, martwił się jej dziwnym stanem, co jego samego wprawiało w niemałe zdumienie. W końcu to on był tym od szantaży, wyłudzeń i pozornej ochrony. Tę dziewczynę zaś wykorzystywał na każdy możliwy sposób, więc jej spojrzenie było absolutnie uzasadnione. Nie żeby go to nie ubodło, ale że nie umiał się zbyt długo zastanawiać nad swoimi uczuciami, których usilnie starał się wyzbyć odkąd trafił do tego przeklętego miejsca, zatem porzucił rozmyślanie i przybrał zwykłą sobie pozę.
     Mimo to milczeli, idąc niemal pustymi ulicami. Było zimno. Jan czuł, że poranny przymrozek nie przynosi mu ulgi, a tylko potęguje ewidentną gorączkę. Ocierając załzawione oczy, zagaił:
     – Wczoraj nawet nie zapytałaś, kto mi to zrobił, nie byłaś też specjalnie zdziwiona. Niewiele pamiętam, ale na pewno nie zapytałaś.
     Szła dalej, zupełnie niewzruszenie, z zaciśniętymi ustami, z pewnością myśląc o czymś zupełnie innym.
     – Nie zapytałam – potwierdziła jednak.
     – Wiesz zatem, kto to był.
     – Wiem. Nie wymagaj jednak ode mnie współczucia – burknęła ostro. Dopiero teraz na niego spojrzała, a jej spojrzenie ciskało gromy. – Przylazłeś do mnie i padłeś na progu niemal bez ducha, wstrętna, złośliwa kanalio. Wiem, że zrobiłeś to z premedytacją, bo jesteś głupim sukinsynem.
     Nie wytrzymał, uśmiechnął się złośliwie. Czując metaliczny smak krwi w ustach, natychmiast tego pożałował, nie mógł jednak wypaść z roli.
     – Kanalia, sukinsyn… Po co te wielkie słowa?
     Ida zaklęła pod nosem.
     – Człowieku, daj spokój. Daj mi spokój, nie chcę cię więcej oglądać na oczy. Czy to tak ciężko zrozumieć?
     Nie odpowiedział. Zatrzymała się pod jakimś szopem. Szop ów był dobrze ukryty, bez szyldu, niemal niezauważalny, a wchodziło się do niego przez podwórko. Po podwórku kręciło się kilku młodych oberwańców, ale uciekli natychmiast, zauważywszy mundur Steina. Jan mógł się założyć o wszystkie pieniądze, że szop mieścił się w piwnicach. Zauważył, że dziewczyna ma czerwone, jakby odmrożone dłonie i zdecydowanie zbyt często mruży oczy, gdy na coś patrzy. Praca ta, jakakolwiek by nie była, zupełnie jej nie służyła. Mężczyzna już wcześniej rozmyślał o tym, że powinien załatwić Idzie lekką pracę, najlepiej w Judenracie, albo w jakimś przedsiębiorstwie wykorzystującym tutejszą tanią siłę roboczą, ale wiedział, że na pewno nie przyjęłaby jego propozycji. Nie dlatego, że lubiła się męczyć, po prostu była zbyt dumna, by przyjąć cokolwiek od  n i e g o.
     Ida złożyła ręce na piersi i najwyraźniej czekała, aż odejdzie. A więc to tu, to już. Pożegnanie. Chłodne i pełne rezerwy, dające mu do zrozumienia, że gra skończona, a on nie osiągnął nic. Problem w tym, że Jan nie zamierzał się poddawać. Teraz jednak odszedł, by móc dać jej satysfakcję.
     Trochę poświęcenia.
***
     Czekał na nią pod drzwiami szopu. Zobaczywszy go, przewróciła tylko oczami, po czym ruszyła śmiało przed siebie, nawet się z nim nie witając. Słyszała jednak jego ciężkie kroki oraz posapywanie, z pewnością spowodowane jego obrażeniami. Nie zamierzała zwalniać, w duchu licząc, że nie będzie mógł zbyt długo utrzymywać tego tempa. Przeliczyła się jednak, policjant dogonił ją.
     – Dobry wieczór – przywitał się cicho, nieco bełkotliwie. Rozbite wargi nie pozwalały mu na wyraźne artykułowanie wyrazów.
     – Czemu do ciebie nic nie dociera? – zapytała, choć jeszcze przed chwilą obiecywała sobie, że się do niego nie odezwie.
     Stein sapnął, warknął, westchnął. Nie wiedziała, o co mu chodzi, ale miała wrażenie, że uważał, iż to pytanie w jakiś sposób mu uwłacza. A może uwłacza jej inteligencji?
     – Ależ, Ido, chciałem dać ci spokój, ale potem pomyślałem sobie, że nie podobało mi się twoje poranne zachowanie. Tak nie zachowują się ludzie, którzy kogoś stracili. To niebezpiecznie, rozumiesz, nie pozwolić sobie na żal. Martwię się o ciebie, dlatego po ciebie przyszedłem. – Znów mówił z tą irytującą, teatralną frazą, zadęciem, przesadną emfazą.
     Miała tego serdecznie dość, ale z drugiej strony nie miała siły, by powtarzać mu wciąż to samo. Obserwowała go kątem oka. Chociaż nie wyglądał najlepiej, mundur miał wyczyszczony, jakby zajmował się tym przez cały dzień. Kto wie, może rzeczywiście tak było.
     No dobrze, trochę poświęcenia jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Niech lezie, jeśli taka jego wola.
     Zupełnie nie rozumiała tego, dlaczego im bliżej była swojej kamienicy, tym większe zdenerwowanie czuła. Serce podjechało jej już do gardła i miała wrażenie, że za chwilę zwymiotuje. Bała się, że gdy wyjdzie zza rogu, dostrzeże owinięte w prześcieradło ciało, które zostawiła tam rankiem. Nie chciała tego oglądać. Dość upiorny był widok martwej matki, kiedy pochyliła się nad nią rano, by pożegnać się przed wyjściem do pracy. Potrząsnęła głową, próbując o tym zapomnieć. Nie chciała o tym myśleć, chociaż wiedziała, że pierwszą rzeczą, którą zobaczy dziś zamknąwszy oczy i szykując się do snu, będzie twarz martwej matki. Stein musiał zauważyć jej zachowanie, ponieważ przyglądał jej się, marszcząc brwi. Nagle, zupełnie irracjonalnie, zapragnęła dać mu w twarz. Zacisnęła szczęki, ledwo się powstrzymując. Policjant otworzył usta, chcąc skomentować jej zachowanie, lecz ona uniosła dłoń, skutecznie go uciszając. Nie myślała, że to w ogóle zadziała.
     Podeszła do drzwi kamiennicy. Słyszała za swoimi plecami ciężki oddech Steina i już wiedziała, że chce wejść do środka. Ona zaś była bardziej niż pewna, że nie chce go oglądać.  Odwróciła się więc z zamiarem powiedzenia mu w niewybrednych słowach o tym jawnym prześladowaniu. Spojrzała mu prosto w oczy, wykrzywiła usta w grymasie, po czym powiedziała:
     – Bałam się, że nie zabrali ciała. 
     Nie rozumiała, po co mu to mówi. Przecież miała powiedzieć coś zupełnie innego! To zaskakujące, ale nagle zauważyła, że zwykły dla tego człowieka, złośliwy uśmiech kompletnie zniknął. Stein zgarbił się, opuszczając ramiona. Było coś w jego oczach, czego widzieć nie chciała. Współczucie. Nienawidziła, gdy ktoś jej współczuł.
     – To całkowicie zrozumiałe. Przykro mi z powodu… – powiedział dokładnie to, czego mówić nie powinien, więc musiała mu przerwać.
     – Daj spokój. Nie będę tego znowu powtarzać, ale daj spokój. I niech cię już tu jutro nie widzę – ostrzegła, a potem czym prędzej wślizgnęła się przez szparę w drzwiach do środka.
     Spodziewała się, że Jan jej nie posłucha, ale nie wszedł za nią do kamienicy. Ruszyła więc na górę, chociaż co chwila oglądała się, czy oby za nią nie idzie. Klatka schodowa była pusta. Weszła do mieszkania i, jak zwykle, nie przywitała się z nikim. Zniknęła w swoim pokoju. Zapomniała go zamknąć, więc z łóżka zniknął zarówno cienki siennik, jak i ostatni ocalały komplet pościeli. Nie miała siły, by się o to złościć. Nie rozebrawszy się nawet z płaszcza, usiadła na gołych deskach i ukryła twarz w dłoniach.
     Dopiero teraz pozwoliła sobie na płacz.
***
     Listopad 1942 r., Warszawa, strona aryjska
     Henryk obserwował Kubę. Fascynowało go to, co robił chłopak: rozkładał i składał krótkolufową broń z zamkniętymi oczami. Po każdym złożeniu i rozłożeniu zaś, spoglądał na zegarek, jakby liczył czas. Henryk nie bardzo wiedział, po co Kuba to robił, ale zdążył się domyślić, że to jakaś forma ćwiczeń. Ostatnio Jakub wychodził wcześnie oraz wracał późno, zupełnie się nie tłumacząc z tego, gdzie był i co robił. Woyciechowski rozumiał to w pewnym stopniu, co nie znaczyło, że się o niego nie martwił. Tajne komplety to jedno, w końcu wykształcenie trzeba jakoś zdobyć, co nie znaczyło, że nie podobały mu się zajęcia, na których młodych chłopców uczono obchodzenia się z bronią. To całkowicie naturalne, że się o niego martwił, był w końcu jego ojcem, ale irytowało go to, że Kuba nie podchodzi tak do sprawy, że traktuje go jak kogoś, kto ogranicza jego wolność i deprecjonuje wybory oraz podjęte decyzje. A Henryk przecież to wszystko popierał!
      I tak bardzo zazdrościł mu tej graniczącej z głupotą odwagi.
     Odsunął się od drzwi, gdy zauważył, że chłopak wstaje i wyraźnie szykuje się do wyjścia. Co gorsza, zabierał ze sobą tę broń, którą wsadził do kieszeni spodni. Mężczyzna wycofał się na wcześniej upatrzoną pozycję na fotelu, nie zdążył jednak otworzyć nawet gazety, gdy drzwi pokoju otworzyły się na oścież, a syn pojawił się w salonie, mierząc go nieprzychylnym wzrokiem, jakby wiedział, że był obserwowany.
     – Wychodzisz gdzieś? – zapytał Henryk, starając się, by ton jego głosu był jak najbardziej neutralny.
     Kuba wzruszył ramionami.
     – Tak – odparł beztrosko. – Jest sprawa, która wymaga natychmiastowego… załatwienia.
     Spokojnie. Bez przytyków. To tylko trochę zrozumienia, trochę poświęcenia.
     – Ach, „sprawa” – mruknął, wyraźnie czując, że strach pobudza jego serce do szybszej pracy. – Uważaj na siebie – dodał, gdy Kuba już w przedpokoju zakładał płaszcz.
     – Zawsze na siebie uważam, tato – odpowiedział, po czym wyszedł, zamykając za sobą cicho drzwi.
***
     Veit leżał w cuchnącej potem, dawno niepranej, rozgrzebanej pościeli. Z ręką na czole, badając, czy oby nie nabawił się już gorączki, rozmyślał nad swoją beznadziejnością. Śledztwo w sprawie dwóch trupów z Armatniej utknęło w martwym punkcie. Nawet niechętna pomoc Kmicica na nic mu się zdała. Nadal nie wiedział, kim byli, dlaczego zginęli, kto ich zabił.
     Do łóżka położył się tak, jak stał, zdjąwszy jedynie płaszcz. Ubłocone buty oparł na wezgłowiu, w końcu nie był aż tak niechlujny.
     Żałował, że nie istnieje osoba, z którą mógłby się podzielić swoimi wątpliwościami. Bo przecież Mentzke nie będzie mógł mu pomóc, sam wiedział tyle, co Veit, zatem nie ulży mu w ewidentnym cierpieniu. Niemożność rozwiązania zagadki stała się niemal tak bolesna, jak jego permanentny ból istnienia, spowodowany koniecznością prowadzenia podwójnego życia i…
     Dość, dość! Dość użalania się nad sobą!
     Uderzył się zwiniętą w pięść dłonią w czoło, zmuszając się do ponownego myślenia o sprawie, do uporządkowania faktów. Co wiedział?
     Po pierwsze: zabici tą samą metodą, w tym samym czasie, a więc na pewno śledzeni.
     Po drugie: dwie rany w okolicach serca sugerują albo nowicjusza, albo kogoś nerwowego. Nieprzydatna informacja.
     Po trzecie: skradziono im dokumenty, ale nie pieniądze. Nie było ich wiele, ale zostawiono je przy trupach, więc można wykluczyć napad rabunkowy. Niemniej jednak zniknęły dokumenty, a przyjmujemy za niemożliwe, by ktokolwiek z odrobiną oleju w głowie chodził po mieście bez papierów. Więc albo je zabrano, bo ktoś ich potrzebował, bądź zabrano, by utrudnić identyfikacje.
     Oba powody, jak stwierdził Dorf, a podporucznik musiał przyznać mu rację, brzmiały jak wzięte z księżyca. Westchnął, zamknął oczy i potarł twarz dłonią, szykując się do kolejnego uporządkowania faktów, do międlenia wciąż tych samych informacji dopóki, dopóty nie będzie tak zmęczony, że zaśnie w mundurze.
     Po pierwsze: zabici tą samą metodą…
     Przerwało mu pukanie do drzwi. Niechętnie wstał, by otworzyć. Nie kłopotał się nawet zerkaniem przez wizjer, pukanie było krótkie, nerwowe, więc to pewnie sąsiadka znów miała jakiś bezsensowny problem. Zdziwił się, widząc w progu Ewę. Nie mówiąc ni słowa, odsunął się i wpuścił ją do wnętrza. Kobieta była zdyszana, wyraźnie zdenerwowana. Policzki miała zaróżowione, jakby tutaj biegła. Otworzył usta, by zapytać co się stało, lecz ona wydyszała tylko:
     – Aresztowano mojego syna. Złapali go w jakiejś nieudanej akcji, z bronią w ręku. Potrzebuję twojej pomocy, Fauście.
     Nie miał pojęcia, jak powinien zareagować, co powiedzieć. Wyciągnął więc tylko dłoń i poklepał Woyciechowską po ramieniu. Z pewnością nie dodało jej to otuchy, ale tylko na tyle było go teraz stać.
     – Oczywiście, zrobię wszystko, co w mojej mocy.

     Nic nie jest w mojej mocy, ale to tylko trochę wysiłku, trochę ryzyka. Trochę poświęcenia, Fauście. Tylko trochę więcej poświęcenia.

Jak widzicie rozdział dzisiejszy sponsoruje hasło "trochę poświęcenia". W zasadzie nie wiem dlaczego, ot, miałam kaprys napisać rozdział z konceptem. Mam nadzieję, że przypadnie wam do gustu.