czwartek, 2 stycznia 2014

Rozdział trzydziesty czwarty

Listopad 1942 r., Warszawa, getto
     Jan Stein musiał wykorzystywać całą siłę swojego charakteru, by przez ubiegły tydzień nie pojawiać się pod kamienicą, w której mieszkała Ida Rosenfarb. Znosił tę niedogodność ciężko, czuł się z tym wyjątkowo nieswojo. Czegoś mu brakowało. Cierpiał na bezsenność i ciągle myślał, dlaczego w ogóle sobie to robił.
     Poprosiła go, by więcej nie przychodził – więc nie przychodził. Właściwie nie rozumiał, dlaczego w ogóle jej posłuchał. Nigdy nikogo nie słuchał, ale z drugiej strony polecenie wydała Ida, kobieta, której był wierny jak pies, chociaż nie chciał już więcej funkcjonować w strefie cienia, chciał się jej do wszystkiego przyznać, ale dziewczyna go nie słuchała. Każde jego słowo puszczała mimo uszu, a przynajmniej dopóty, dopóki nie stawał się brutalny. Zastanawiał się, co właściwie poszło źle, że jego plan się nie udał. Właściwie po co w ogóle stawiał na brutalność? Chciał być delikatny, czuły, chciał być dla niej ucieleśnieniem dobra, wszystkim tym, czego mogło jej brakować w otaczającym ją świecie. A i tak wszystko poszło nie tak!
     Przekręcił się na swoim sienniku na plecy i wbił wzrok w nisko zawieszony, brudny sufit nad swoją głową. Przez chwilę leżał bez ruchu, wsłuchiwał się w głębokie, płytkie i świszczące oddechy swoich przymusowych współlokatorów, przygryzając dolną wargę, póki nie poczuł smaku krwi. Próbował się przywołać do porządku, ale jego wysiłki nie przynosiły skutku.
     Jak zawsze.
     Uderzył pięścią w cuchnący siennik, na tyle silnie, by poczuć ból, ale tak, by nie obudzić śpiącego obok faceta, który śmierdział gorzej niż cała fabryka tytoniu.
     Jan naprawdę nie był w stanie zrozumieć, kto chciałby zostawić wybawcę, który chroni cię, broni i pomaga. Czemu ta niewdzięczna, rozwydrzona pannica nigdy nie pomyślała o tym, dlaczego wszystko tak łatwo jej przychodzi? Czy naprawdę sądziła, że pracę dostawała za urok osobisty? Czy zawsze myślała, że ktoś po prostu przyjmuje ją, nie zwracając uwagi na to, że nie ma żadnych kwalifikacji? Czy była na tyle bezmyślna, by uznawać to za szczęście, podczas gdy w rzeczywistości to on tracił większość swoich pieniędzy na łapówki, byle tylko ona i jej równie beztroska przyjaciółka zachowały pracę bez względu na to, jak źle by im szło?!
     Powoli w jego głowie formował się pomysł, by pójść do niej i o wszystkim opowiedzieć. Zaczął nawet układać mowę i wyobrażać sobie przebieg rozmowy, gdy nagle uświadomił sobie, że Rosenfarbówna najprędzej przestraszyłaby się go, uznała za wariata.
     Chociaż… Czy rzeczywiście nie był szaleńcem?
***
     Całe Steinowe nieszczęście zaczęło się wiosną trzydziestego siódmego, na zalanej jasnym słonecznym blaskiem ulicy Pięknej, w okolicach parku Ujazdowskiego.
     Dostrzegł ją dlatego, że wyróżniała się burzą rudych włosów i głośnym, radosnym śmiechem. Zachwycił się jej młodością i energią. Mogła mieć szesnaście, góra osiemnaście lat i była piękna tym szczególnym, młodzieńczym rodzajem urody, który kazał ją liczyć jeszcze między dziewczęta, ale jednocześnie obiecywał, że wyrośnie z niej kobieta o wyjątkowej, ujmującej urodzie, która to panna w odpowiednim wieku męskie serca zdobywać będzie równie łatwo, jak teraz łatwo przychodzi jej śmiech. Aż przystanął na chwilę, podziwiając dziewczynkę w szkolnym mundurku, który przecież tak wyraźnie ukrywał to, co w niej kobiece. Miała w sobie tak nieprzyzwoity seksapil, że Janowi zaparło dech.
     Nim zdążył chociażby zareagować, rudowłosa piękność wraz z koleżanką zniknęła już za drzwiami kamienicy. Stein otrząsnął się i ruszył w kierunku domu. Wszedłszy do środka, przystanął jeszcze na półpiętrze, ogłuszony intensywnością doznań. To ciekawe, że pierwszy raz zwrócił na rudowłosą taką uwagę. Nigdy wcześniej tak o niej nie myślał, a przecież dziewczynę widywał dość często, na pewno mieszkała tu od urodzenia, więc lekko licząc, było to lat piętnaście. Skąd ten zachwyt zatem? I dlaczego dzisiaj?
     Niesforna, bujna wyobraźnia jęła podpowiadać Steinowi najdziksze scenariusze. Nim doszedł do mieszkania – a mieszkał na najwyższym, czwartym piętrze – już zdążył sobie wyobrazić, jak to uderza do dziewczęcia w konkury, jak swoim oczytaniem oraz elokwencją zdobywa jej serce, z jaką łatwością swoimi znakomitymi żartami doprowadza ją do tego radosnego śmiechu, który słyszał przed chwilą, wyobrażał sobie nawet…
     Stanąwszy przed drzwiami mieszkania, uświadomił sobie, że to nic więcej, jak marzenia i z pewnością większość z nich się nie spełni. Największym problemem było to, że owszem, może i był oczytany oraz elokwentny, lecz nie miał jakoś nigdy śmiałości do dziewcząt, żartów zresztą też znał żałośnie mało. Po drugie – mundurek, jaki nosiła dziewczyna, świadczył o tym, że chodzi do dobrej szkoły, więc  rodzice musieli mieć pieniądze na jej edukację. To nie tak, że Stein był biedakiem, pochodził z dobrej, kupieckiej rodziny, lecz zajmujący się interesami ojciec zmarł ponad rok temu, od tamtej pory razem z matką żyli raczej z oszczędności niż rzeczywiście z, od lat podupadającego, interesu. Cóż zatem miałby do zaoferowania rodzicom tej piękności ktoś taki jak on? Swój wciąż jeszcze niezdobyty (choć był od niego o krok!) tytuł magistra filologii klasycznej i posadę pomocnika krawieckiego? Co mógłby im obiecać? Że będzie się doktoryzował? Że być może zostanie profesorem?
***
     Jan raz jeszcze uderzył pięścią w siennik. Nie chciał pamiętać swojego zawodu, który przeżył w tamtej chwili. Zupełnie nie rozumiał, czemu od tego dnia nie mógł się już pozbyć natrętnej myśli o Idzie Rosenfarb, o jej rudych włosach, pięknie wykrojonych ustach i głośnym śmiechu. Do niedawna wstyd mu było, że jedynie obserwował ją z cienia, czekając na moment, w którym być może staną się sobie równi. Został magistrem, ale i tak nie poszedł prosić o rękę jej rodziców. Otworzył przewód doktorski, zbierał pochwały oraz obietnice pracy, pisał artykuły, a nawet je publikował, pisał czasem felietony dla prasy – wszystko w cieniu, bez odwagi, by pochwalić się osiągnięciami, by móc powiedzieć, że już nie musi zarabiać jako pomocnik u krawca.
     Pamiętał dobrze, jak pękało mu serce, kiedy zdarzało mu się wpaść na Rosenfarbównę, gdy odprowadzał ją do domu coraz to nowy chłopak. Zdarzały się okresy, w których co tydzień był to zupełnie inny mężczyzna. Wtedy zaczął sobie marzyć, że powinien to zmienić, że od dziś, od tego właśnie dnia, to on będzie jedynym, który codziennie będzie się z nią rozstawał przed kamienicą. Nic takiego – oczywiście – się nie wydarzyło. Wciąż czekał na urojony moment idealny.
     Znów uderzył pięścią w siennik. Bzdury, wszystko bzdury. Prawda była taka, że chorobliwa nieśmiałość zabijała wszelką inicjatywę. Nie miał nawet odwagi, by powiedzieć jej zwykłe „dzień dobry”, zatem o niczym poważnym nigdy nie mogło być mowy. Gdy zaczęła się wojna wiedział jednak, że powinien jej pilnować, z niewiadomych, zapewne także urojonych, powodów czuł się za nią odpowiedzialny. Rosenfarbowie jednak zniknęli. Zupełnie niespodziewanie, po prostu pewnego dnia nie minął się z Idą na ulicy. Kiedy to samo zdarzyło się dnia następnego, zebrał się na odwagę, by iść do nich. Co najmniej dziesięć minut stał przed drzwiami, dobijając się coraz bardziej histerycznie, lecz nikt mu nie otworzył. Tamtego dnia czuł się, jakby zawalił mu się cały świat. Niewiele zresztą z tego pamiętał, teraz, z perspektywy czasu oceniał, że musiał przejść wtedy załamanie nerwowe, którego do dziś się zresztą wstydził. Wstydził się również swojej nieopisanej radości, kiedy przypadkiem odnalazł Idę w getcie, choć przecież, kochając ją, powinien był życzyć jej jak najlepiej.
     Zauważył, że dnieje. W pokoju robiło się coraz jaśniej, już bez trudu rozpoznawał pojedyncze sprzęty i ludzi leżących na podłodze. Za oknem niebo stawało się coraz bledsze. Czekał, aż się przejaśni, ale słoneczny blask nie przedarł się przez grubą, szarą warstwę chmur. Zdał sobie sprawę, że jaśniej już nie będzie, więc wstał ze swojego barłogu. Przechodząc nad przymusowymi współlokatorami dotarł nareszcie do rozklekotanego krzesła przy drzwiach wyjściowych, na którym zwykł zostawiać swoją kurtkę mundurową i buty. Usiadł z westchnieniem, niechętnie i z trudem wciągnął na stopy oficerki. Nie były nowe, miały przetarte podeszwy, a skóra popękała w kilku miejscach, jednak nie mógł sobie pozwolić na nic nowszego. Ostatnimi czasy naprawdę większość pieniędzy wydawał na utrzymanie Idy. Wciąż ziewając, założył kurtkę i powoli zapinał guziki. Gdyby nie to, że bycie policjantem dawało złudne poczucie władzy oraz bezpieczeństwa, a także całkiem realne kontakty w Judenracie, nigdy by nim nie został. Byłby sobie tym pomocnikiem krawca, w końcu tacy w szopach też są potrzebni. Zwyciężyła jednak chęć zaimponowania Idzie, chociaż w rzeczywistości okazało się, że dziewczyna pogardza nim jak każdy inny.  Czasami zastanawiał się, czy to przypadkiem nie była chęć zaimponowania głównie samemu sobie, ale ostatnio doszedł do wniosku, że to w zasadzie to samo, wszak żył z tym na tyle długo, że wyidealizowana Ida stała się integralną częścią jego osobowości.
     Być może nie tak zaczął znajomość. Być może powinien się powstrzymać i pozostać w cieniu, wśród romantycznych uniesień. Prawda była oczywista oraz prosta: Jan nie wytrzymał. Upojony swoją niby-władzą oraz niby-siłą chciał ją mieć, jak miał kobiety przed nią, chciał ją po prostu mieć dla siebie i od siebie świadomie zależną. Wydawało mu się, że nawet ją złamał, że złapał dla siebie resztki tego, co z Rosenfarbówny zostało. I próbował przełknąć zawód, gdy okazało się, że Ida zupełnie go nie pamięta. A przecież żyli obok siebie przez tyle długich lat! Co prawda nie nosił wtedy ni wąsów, ni munduru, ale przecież nie zmienił się prócz tego zupełnie. Z pewnością stracił coś ze swej delikatności, którą zastąpiła chęć zaspokojenia tego, co do tej pory było niezaspokojone, ale przecież miał w sobie człowieczeństwo. A ona nim gardziła.
     Sam sobą gardził. I tak sobie to wszystko, co go spotykało, tłumaczył: ludzie widząc jego pogardę wobec siebie, przejmują ją i werbalizują nieco dosadniej niż by chciał.
     Ziewnął. Nie miał siły teraz tego roztrząsać. Zresztą, czy to w ogóle ma jakiekolwiek znaczenie?
***
     Przez pół dnia sumiennie, jak zawsze, wypełniał swoje obowiązki. Drugie pół kręcił się raczej bez celu, a to w okolicach budynków administracyjnych, a to wchodził na podwórka, by bezmyślnie pogapić się na młodzików, kręcących się to tu, to tam, wchodzących i wychodzących z półlegalnych szopów, a to znów poszedł obserwować ruch przy bramie getta. Starał się nie myśleć o Idzie, której nie widział z żadnych miejsc, w których zwykle bywała.
     Późnym wieczorem uznał, że jego straconej dawno dumie i godności nie zrobi różnicy, jeśli raz jeszcze złamie dane sobie przyrzeczenie, więc poszedł do Rosenfarbówny. Wszedł jak do swojego mieszkania, budząc popłoch wśród wciąż nielicznych mieszkańców, ale nie zwracał na nich uwagi. Przepychając się pomiędzy tłoczącymi się przy wejściu kobietami i dziećmi, spróbował przedostać się do pokoju. Po drodze nadepnął na jakiegoś dzieciaka, który uderzył w płacz, a jego matka w krzyk. Zdenerwowany, odwrócił się na pięcie i uderzył ją otwartą dłonią w twarz. Kobieta zachwiała się, a reszta osób w pomieszczeniu zamilkła; Nie wiedział, czy to zadziałało zaskoczenie czy przerażenie, ale wykorzystał ten czas na to, by dotrzeć do zamkniętych drzwi pokoju, w którym zwykle mieszkała Ida i jej matka.
     Dziewczyna leżała na gołej podłodze, ledwie przykryta postrzępionym kocem. Nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi dopóki nie przykucnął obok.
     – Ida… – Zapomniał, co chciał jej powiedzieć.
     Rosenfarbówna zmarszczyła brwi, wyraźnie niezadowolona.
     – Co ty tu robisz? Myślałam, że wyraźnie powiedziałam ci, żebyś się odpie…
     – Dobrze się czujesz? – wpadł jej w słowo. – A zresztą, po co ja w ogóle pytam, przecież widzę. Nie! – powiedział nieco głośniej, kiedy zauważył, że Ida już otwiera usta, by coś powiedzieć. – Lepiej nic nie mów, mam dość twoich idiotycznych odzywek. Ciesz się, że w ogóle przyszedłem, głupia babo.
     Wymruczała coś tylko niezrozumiale i odwróciła wzrok.
     Janek przyglądał jej się przez dłuższą chwilę. Jeszcze bardziej schudła, czego się przecież spodziewał. Jej skóra była szara, sucha, jakby papierowa, a pod nią widać było siatkę żył, tak, że twarz sprawiała wrażenie sinej, obciągniętej skórą maski. Jasne, ładne oczy wydawały się, z powodu zapadniętych policzków, większe, smutniejsze, dziwnie zapłakane. Usta, wcześniej, jak to chciał pamiętać, pełne i malinowe, teraz tworzyły zaledwie bladą, wąską kreskę. Włosy miała matowe, skołtunione, brudne. W kilku miejscach zauważył prześwitującą, brudną skórę. Dopiero teraz Ida wyglądała jak cień człowieka, ale Steinowi zdawało się, że to rozumie – dziewczyna straciła motywację do tego, by jakoś w tej rzeczywistości funkcjonować.
     – Nie masz żadnej innej baby, którą mógłbyś dręczyć? – warknęła, gdy dotknął jej ramienia, próbując odwrócić ponownie w swoją stronę. Gniewnie strząsnęła jego dłoń i uniosła się nieco na łokciach. – Żadna tam na ciebie nie czeka? Matka się nie martwi?
     – Moja matka zmarła przed wojną – odburknął poirytowany.
     Zauważył pchłę, skaczącą po kocu, więc uderzył w nią otwartą dłonią; Ida krzyknęła z zaskoczeniem, a pchła uciekła. Jan zaklął.
     – Całe szczęście, już nie musi patrzeć na to co robisz, świnio – skomentowała.
     Jan chciał to jakoś odpowiedzieć, jednak na usta cisnęły mu się same nieprzystojne słowa, których z pewnością nie wypowiedziałby przy kobiecie, nawet takiej jak Rosenfarbówna. Szczególnie takiej. Prychnął więc tylko, dając jej do zrozumienia, że tę uwagę uznaję za zupełnie niewartą, by w jakikolwiek sposób się do niej odnosić. Jednocześnie przeraził się, że mógłby Idę przecież uderzyć, tak jak tamtą kobietę w kuchni. Z drugiej strony taki czyn świadczyłby o jego zupełnym upadku, nie miałby już niczego, czym mógłby usprawiedliwiać swoje, często przecież amoralne, działania.
     Dlatego też wyjął z torby tę połówkę chleba, którą sobie jeszcze zachował, a przełamawszy ją na pół, jedną część podał Idzie. Ludzki gest, dobry, moralny, właściwy, taki, który powinien wykonać na samym początku. Niespodziewany prezent przyjęła dosyć niechętnie i bez słowa, jadła małymi kęsami, bardzo wolno, wciąż półleżąc, podpierając się na łokciu. Jan usiadł obok niej, na gołej podłodze, krzyżując niezdarnie, z powodu małej przestrzeni, długie nogi. Jak sądził, dziewczynę po prostu bolały zęby czy dziąsła. Nigdy by jej nie podejrzewał o tak samodestrukcyjne zapędy.
     Myśląc, co teraz począć, palcem wskazującym lewej dłoni gładził wąsy, drugą ręką, mechanicznie, strzepywał z brudnego koca okruszki, które nań spadały. Myszy, które przecież słyszał gdzieś w tym pokoju jak coś skrobały i popiskiwały cicho, na pewno je zjedzą. Człowiekowi by tego nie dał, na sam widok koca cofało mu się to, co zdążył zjeść w środku dnia. Swoją połowę chleba schował, zje później. Teraz musi przypilnować, żeby dziewczyna zjadła. Żeby nie zostało nic, co jej współlokatorzy mogliby zabrać.
     Nie przychodziło mu do głowy nic nowego, nic zbawiennego. Ciągle tylko tworzył nowe formy starych wzorców. Ida patrzyła na niego spod byka, jakby bała się, że coś jej zrobi. Jan wiedział jednak, że nie zdobyłby się na nic gorszego, czego nie uczynił jej do tej pory. Miał w sobie jeszcze resztki przyzwoitości. Nie pierwszy raz pomyślał, że powinien wszystko jej wyznać, jednak kiedy otworzył usta, zupełnie opuściła go odwaga. Ida go nie pamiętała, Ida nim gardziła i chyba się go po trosze bała. Zareagowałaby źle, na pewno też nie zrozumiałaby jego motywów. W zasadzie sam się zastanawiał, czy je jeszcze rozumie. Otworzył usta raz jeszcze. Przecież musi jej kiedyś powiedzieć!
     Nie, nie dziś.
     Zamknął usta. Nerwowo przygryzał wąsa. W końcu dziewczyna zauważyła jego zdenerwowanie.
     – Co jest? – zapytała niewyraźnie, wypluwając kilka grudek sklejonego śliną chleba. Na całe szczęście, skończyła w końcu jeść, więc Stein podniósł się szybko.
     – Przyjdę jutro. Będę przychodził codziennie. Nie rozumiem, jak mogłaś się doprowadzić do takiego stanu, ale na pewno nie pozwolę ci umrzeć, go gotowa jesteś to zrobić, choćby mnie na złość. Wymyśliłem sobie plan, a ty jesteś jego częścią. Potrzebuję cię, potrzebuję cię aktywnej, a nie leżącej w upieprzonym barłogu i użalającej się nad sobą. Mam nadzieję, że to jasne. – Nie odpowiedziała. – Jasne?! – wykrzyknął.
     – Tak. Jasne. Chociaż nie powiem, że cię rozumiem.
     Mruknął tylko, nie siląc się na artykułowanie odpowiedzi. Poprawił kurtkę mundurową po czym, nie żegnając się, ruszył do wyjścia.
     Byłoby miło, gdybym sam siebie rozumiał, Ida.

Jak widać, z rozdziałem wyrobiłam się raczej bliżej świąt prawosławnych niż katolickich, ale, w pewnym sensie - nie skłamałam w notce informacyjnej. Nowy rozdział - przy dobrych wiatrach - w lutym.