sobota, 27 kwietnia 2013

Rozdział dwudziesty piąty


Sierpień 1942 r., Warszawa, strona aryjska
     Kiedy przyszedł do niej tego wieczora, wiedziała, że coś się stało. Ale nie pytała, co. Patrzyła tylko, jak zdejmuje podniszczoną, skórzaną kurtkę, wiesza ją na oparciu krzesła i siada przy chybotliwym stoliku w jej małym więzieniu. Wiedziała, że stało się coś rzeczywiście poważnego, ponieważ Faust nigdy nie rozmawiał z nią w tym pokoju. Żyli już tak ponad dwa tygodnie, skromnie i cicho, bez wielu rozmów. Rachela, ma się rozumieć, opowiedziała mu o sobie niemal wszystko, on o sobie nic. Kiedy go o to pytała, zbywał ją, mówiąc „im mniej wiesz, tym jesteś bezpieczniejsza”. Próbowała go rozszyfrować, ale jej próby spełzły na niczym. Nie znała ani jednego Niemca, więc nie mogła po akcencie określić, z której części państwa pochodzi, ani tego, czy jest bogaty czy biedny, bo nie miała możliwości zajrzeć do kątów mieszkania. Cały czas jej pilnował. Zawsze – to znaczy od niemal dwóch tygodni, jeśli można ten czas uznać za jakieś „zawsze” – przychodził, otwierał drzwi i zostawiał je otwarte, więc teoretycznie mogła poruszać się swobodnie, ale to była tylko teoria. Nie miała dostępu do drugiego z pokojów, nie mogła włączać radia, bo ponoć on nigdy go nie słuchał. Dwa razy w tygodniu, bardzo uprzejmie, starając się nie zachowywać jak nadzorca w więzieniu, przygotowywał jej kąpiel, a kiedy ona z niej korzystała, on sprzątał: wietrzył pokój, zabierał śmierci i naczynia, które przynosił jej rano. O nieudane, wyrzucone rysunki nie pytał. Nie pytał też o to, dlaczego „Fausta” Goethego trzyma pod poduszką.
     Niemiec nigdy o nic nie pytał. Ale ona opowiadała. Monologowała do późnego wieczora, ponieważ czuła, iż musi opowiedzieć mu wszystko – o tym, jak żyją za murem, jakie są warunki i jakie są nastroje. Opowiadała mu też o swojej rodzinie, chociaż rzadko. Mordechaja, Marka, Miry i reszty ludzi z Organizacji nie wspominała w ogóle. On nie pytał o żadne kwestie praktyczno-taktyczne. Raz zapytał, czy nigdy nie pomyśleli o tym, by się zbuntować. Gdy nie odpowiedziała, nie pytał dalej.
     Dziwne, tym razem była przekonana, że chce jednak porozmawiać.  
     – Co się stało? – postanowiła zaryzykować pytanie.
     Faust przyglądał jej się długo, milcząc. Otwierał i zamykał usta, ale nie padło żadne słowo.
     – Nie chcesz, nie mów. – Machnęła dłonią. – Tak też jest dobrze – skłamała.
     Wstała, zebrała leżące na podłodze obok łóżka talerze i próbując nie utykać, ruszyła w stronę wyjścia z pokoju. Nogi zdrętwiały jej od długiego, bezczynnego siedzenia, więc poruszała się dość niepewnie. Co więcej, z premedytacją marudziła i grała na czas, ponieważ łudziła się, że coś jej odpowie. Najwyraźniej nie był w stanie. Być może wydarzyło się coś, czego nie mogłaby zrozumieć bez zdradzania tajemnic.
     – Powiedz, proszę, coś po polsku. – Usłyszała.
     Prośba była tak dziwna i tak niespodziewana, że o mało nie wypuściła naczyń z rąk. Odwróciła się ostrożnie. Faust siedział okrakiem na krześle, opierając podbródek na oparciu. Wpatrywał się w nią z wyraźnym oczekiwaniem.
     – S-s-słucham? – wydukała w końcu.
     Mężczyzna uśmiechnął się – wymuszenie i nieszczerze, brzydko. Podrapał się po karku, wyraźnie zwlekając z odpowiedzią, która przecież była prosta. Nie musiał odpowiadać. Właściwie nie wiedziała, dlaczego chce usłyszeć, że ją wyrzuca.
     – Musimy załatwić ci papiery. Kenkarty mają to do siebie, że trzeba wpisać do nich nazwisko. Swojego, z przyczyn oczywistych, używać nie możesz, nie wiem, czy kiedykolwiek będziesz mogła. Dlatego musisz wybrać sobie nowe. Trzeba zdecydować: będziesz Polką czy Niemką?
     A ona myślała, że coś jej w końcu powie!
     – Co mam powiedzieć? – zapytała rzeczowo, starając się nie myśleć o tych kilku wypowiedzianych przez niego słowach. Zresztą, wiedziała przecież, że własnego nazwiska używać nie będzie mogła.
     – Cokolwiek. – Wzruszył ramionami. Powiedziała więc fragment wiersza Przerwy-Tetmajera, którego lubiła czytywać. – Będziesz Niemką – zdecydował po chwili milczenia. – Masz wyraźny… akcent – zakończył kulawo, wyraźnie hamując się przed użyciem słowa „żydowski”.
     – Dobrze. – Było jej to absolutnie obojętne: prawdziwą tożsamość i tak musiano jej odebrać. Jakie więc ma znaczenie ta nowa, fałszywa?
     – Nie puszczę cię jednak do Niemiec. Nie samą i na pewno nie teraz. Zostaniesz tutaj, pod opieką moją i moich przyjaciół. Nie możemy jednak ryzykować, z tego mieszkania trzeba cię ewakuować. W dalszej perspektywie: również z miasta. Ktoś może cię rozpoznać i sprzedać... Im – zamilkł, wyraźnie czekając na jej reakcję.
     – Dobrze – powtórzyła tylko.
     Tak było najlepiej: zgadzać się na wszystko. To w końcu ona była tu stroną, która powinna być wdzięczna za wszystko, co ją tu spotyka. Choćby miało to być upokarzające.
***
     Wrzesień 1942 r., Warszawa, strona aryjska
     Od rozmowy o jej nowej tożsamości minął niemal tydzień. Sierpień zdążył przejść we wrzesień, a mimo ostrzeżeń i zdecydowanych słów Fausta, nic się nie zmieniło. Nadal byli na siebie skazani, nadal wystawiali – jedno drugie – na niebezpieczeństwo.
     Nie było jej z nim ani źle, ani dobrze. Było nijako, chociaż ta nieokreśloność czasami jej ciążyła. Szczególnie w bezsenne noce, kiedy dopadały ją czarne myśli. Kiedy próbowała odgonić od siebie wizje umierającej matki bądź Mordechaja, automatycznie zaczynała myśleć o Fauście. Tego, że przyjdzie po zapłatę spodziewała się w każdej chwili. Czego zażąda? Pieniędzy? Nie miała. Bezwartościowa po tej stronie muru gettowa waluta niczego jej nie gwarantowała. Jedyną ozdobę jaką miła – złoty wisiorek w kształcie menory – sprzedała dawno temu. Z domu nic nie wzięła, bo matka wyprzedała całą swoją biżuterię. Nie wiedziała, co ją bardziej przerażało: to, że zażąda pieniędzy, czy to, że jeśli zobaczy, że pieniędzy nie ma, zażyczy sobie w zamian jej ciała? Myśl o tym potencjalnym, przymusowym akcie paraliżowała ją.
     Ale Faust nie przychodził. Ba, nigdy nie wspominał o żadnej zapłacie. Ale ona wiedziała, że czas wyrównania rachunku nadejdzie. W jej świecie nic nie było za darmo, dlaczego po tej stronie muru miałoby być inaczej?
***
     Rachela ze znudzeniem stukała palcami w blat kuchennego stołu. Jednak jej znudzenie było jedynie pozorne. Spod półprzymkniętych powiek obserwowała Fausta, który przygotowywał kolację, gwiżdżąc coś cicho, co dawało pozory normalności. Jednak zauważyła, że od jakiegoś czasu Faust robi się coraz bardziej nerwowy i burkliwy. Postanowiła go o to zapytać, ale nie odpowiadał. Zresztą, przestała nawet oczekiwać na odpowiedź, tylko obserwowała jego nerwowe, gwałtowne ruchy i słuchała niemożliwego do zrozumienia mruczenia pod nosem przerywanego coraz mniej melodyjnym, a bardziej irytującym, gwizdaniem.
     Niemiec zaklął szpetnie, rzucając sztućcami o blat.
      – Nie mogę załatwić dla ciebie papierów. To nie mogą być podróbki, tylko najprawdziwsze blankiety. A ty nie powinnaś zostać tutaj ani dnia dłużej – wyrzucił z siebie w końcu, odwracając się gwałtownie w jej stronę.
     – Ach tak… – mruknęła speszona. Nie wiedziała, co powiedzieć. Poruszyła się na krześle, unikając jego wzroku. Mężczyzna usiadł po przeciwnej stronie stołu. – N-n-nie mam ci jak zapłacić – wydukała, czując, że jej policzki wręcz płoną. Miała ochotę zapaść się ze wstydu pod ziemię. Faust prychnął.
     – Tu nie chodzi o pieniądze, głupia dziewczyno.
     Podniosła wzrok. On tylko westchnął i powtórzył, nie wiadomo który raz w przeciągu ostatniego tygodnia:
     – To nie tylko niebezpieczne dla mnie, ale i dla ciebie. – Zawiesił na chwilę głos, a potem kontynuował, zupełnie tak, jakby właśnie podjął jakąś decyzję: – Tym bardziej niebezpieczne, że pojutrze muszę wyjechać na kilka dni. Trzy, góra cztery. Ale jeśli nic się nie zmieni, jeśli nie dostanę informacji od… od znajomego, to będę cię musiał zostawić tu samą.
     – A ta lekarka? Wygląda na twoją dobrą przyjaciółkę.
     Niemiec milczał przez chwilę.
     – Nie, jej w to nie mieszajmy.
     Zamilkli. Cóż więcej można było powiedzieć? Ich rozmowy, a raczej te monologi Racheli, które Faust decydował się przerywać, zawsze tak się kończyły: rwały się w pół słowa, bo co można powiedzieć, kiedy podstawową zasadą jest nie mówić nic?
     Milczenie przerwało energiczne pukanie do drzwi. Nieoczekiwany gość zapukał trzy razy, zrobił krótką pauzę, a potem zastukał jeszcze dwukrotnie. Rachela drgnęła, lecz Niemiec złapał ją za nadgarstek, nakazując zostać na miejscu.
     – To sygnał. Spokojnie – wyszeptał.
     Zdrętwiała ze strachu Rachela mimowolnie pozostała na swoim miejscu. Faust bardzo powoli podszedł do drzwi i otworzył je nieznacznie. Wąski otwór zasłonił swoimi plecami, więc Blumówna nie widziała gościa. Zresztą, oni nie wymienili ze sobą ani jednego słowa, a Faust wrócił do niej dość szybko. W dłoni trzymał złożoną na cztery kartkę.
     – Mamy dokumenty.
***
     Następnego dnia przyszedł wcześniej, przed zmrokiem. Kiedy wyszła z nim do salonu, zerknęła na zegar. Była dopiero piętnasta. Poczuła, że jej kolana miękną, a serce przyspiesza. Tyle mogło się nie udać, tylu ludzi mogłoby ją wydać. Z Faustem na czele, chociaż tę paskudną myśl starała się odrzucić. Powinna być mu wdzięczna, a nie go podejrzewać.
     Czyżby przyszedł czas, by się pożegnać? Jeśli tak, do dlaczego nie kazał jej zabrać swoich rzeczy, dlaczego nie dawał jej tych przeklętych papierów? Niemiec dał jej jednak tylko sporych rozmiarów, owinięty w szary papier pakunek, który okazał się zaskakująco lekki.
     – To dla ciebie. Przebierz się, proszę – rozwiał jej wątpliwości, co do zawartości paczki.
     Pokiwała tylko głową, zgadzając się. Chciał ją stąd zabrać, to jasne. Dlatego musiał dać jej dobre ubranie, pewnie po to, by pasowała do niego, podporucznika. Gdziekolwiek miał ją odeskortować, musieli wyglądać jak para. Tak jej się przynajmniej wydawało. Swego była pewna dopiero, gdy otworzyła paczkę.
     Wewnątrz znajdował się oszałamiający, kobaltowy kostium. Kolor był ekstrawagancki, szyku dodawały zaś beżowe lamówki na żakiecie. Rachela ostrożnie rozłożyła ubranie, obejrzała je z każdej strony: aż pachniało nowością. Co więcej, rzeczywiście wyglądało jak żywcem wyjęte z żurnala. Wręcz bała się to na siebie włożyć, by nie zepsuć efektu. Co prawda, przed wojną często nosiła drogie, dobre ubrania, teraz jednak czuła, że oto trzyma w dłoniach rzecz obcą, zupełnie niezasłużoną. Kostium musiał kosztować majątek, a on dał jej go lekką ręką, bez zająknięcia, jak ciuch z drugiej ręki. Niebywałe!
     Wodziła dłonią po materiale, napawając się miękkością, nowością, jakością. Ciasne sploty materiału, z pewnością bawełny – przyjemnie było znów je poczuć, dlatego też uśmiechnęła się do siebie mimo woli. Prezent był drogi, to prawda, ale przecież dostała to tylko na chwilę, by móc grać rolę, którą Faust dopiero jej narzuci. Teraz musi się tylko przedzierzgnąć w taką kobietę, jakiej Niemiec sobie życzy. Nic łatwiejszego!
      Szybko zrzuciła z siebie swoje ubranie, przebrała się. Starając się dostrzec cokolwiek w poplamionym lustrze, zawiązała włosy w kok. Był o wiele mniejszy niż przed gettem, ale nie mogła narzekać. Żałując, że nie ma pudru, by przykryć niezdrową bladość policzków, wyszła z łazienki.
     Od Fausta nie doczekała się żadnego komplementu, żadnego komentarza. Bez słowa podał jej niewielki, jasnobrązowy toczek z woalką, który kolorem pasował do lamówek żakietu. Buty też się znalazły. Nie miała pojęcia, jak zdjął miarę czy nawet zdołał kupić wszystkie te rzeczy w przeciągu li tylko jednego dnia, ale w zamieszaniu nie miała czasu go o to zapytać. A zaiste dziwne było to zamieszanie: mężczyzna kręcił się nerwowo po mieszkaniu, co rusz przynosząc jej nowe rzeczy: torebkę, rękawiczki z miękkiej skórki, pomadkę. Ta ostatnia była pożyczona, ponieważ widać było na niej ślady zużycia, ale nawet za to była mu wdzięczna. Ciszę przerywały tylko jej  podziękowania, z każdą chwilą cichsze.
     Kiedy otworzył przed nią drzwi mieszkania, gestem nakazując wyjść, miała wrażenie, że zwymiotuje. Tętno wyraźnie przyspieszyło, serce podskoczyło do gardła i biło mocno, wywołując odruch wymiotny. Podał jej ramię, więc przyjęła je niepewnie. Wyszli na zalaną słońcem ulicę. Rachela rozglądała się z ciekawością. Faust zdawał się nie zwracać na nią najmniejszej uwagi, więc zaskoczył ją, gdy usłyszała szept:
     – Nie zachowuj się jak wypuszczona z więzienia. Godnie, patrz przed siebie. Jestem w mundurze.
     – Dlatego nikt nie będzie na ciebie patrzył – odparła z przekonaniem. W końcu tak było w getcie: każdemu, nawet byle żołnierzykowi w mundurze feldgrau usuwano się usłużnie z drogi. Lepiej było nie zwracać na siebie jego uwagi.
     – Tutaj nie jest tak jak… Tam – odpowiedział.
     Rzeczywiście, nie było. Ludzie gapili się na nich bezczelnie, wymieniali uwagi. Była zatem sensacją. Blumówna uśmiechnęła się więc sztucznie i wykonała polecenie Fausta: wbiła wzrok w ulicę przed sobą, wyprostowała się, dostosowała krok do kroków esesmana. Niemniej jednak ludzie nie odpowiadali na jej zdawkowe uśmiechy: miny przechodniów wyrażały dezaprobatę, pogardę nawet. Mało brakowało, a napluliby jej w twarz.
     – Nienawidzą mnie – skonstatowała, wciąż niedowierzająco. – Nie znają, ale nienawidzą. To przez twój mundur?
     – Mają cię za dziwkę – odparł z rozbrajającą szczerością.
     – Och – mruknęła tylko, wyraźnie zdezorientowana.
     Zrobiło jej się wyjątkowo nieswojo. Nagle poczuła, że wcale nie chce tego świeżego powietrza, tego późnoletniego słońca, tego gustownego kostiumu prosto z żurnala. Zapragnęła wrócić do mieszkania szpiega, do ciemnego, dusznego pokoju, do samotności. Wiedziała jednak, że nie może tego zrobić. Skupiła się więc jedynie na drodze przed sobą, na stukocie obcasów. Robiła tak już wcześniej, nie było to tak trudne. Jeśli nie chciało się widzieć trupów i żebrzących dzieci, wystarczyło skupić się na jakimś punkcie przed sobą: latarni, słupie ogłoszeniowym, oknie, drzewie… Wszystko jedno. Byleby tylko się nie rozglądać, byleby tylko nie słyszeć.
     Dlatego też nie zauważyła kiedy przystanęli przed niepozornym zakładem fotograficznym. Informacja pod szyldem głosiła, że należy on do Jana Zakrzewskiego i został założony w trzydziestym piątym roku. Na niewielkiej, zakurzonej wystawie za zakratowanym oknem stało kilka zdjęć portretowych: piękne kobiety z martwym wzrokiem i wymuszonym półuśmiechem i poważni mężczyźni w dawno już niemodnych garniturach i z równie niemodnymi fryzurami. Wśród zdjęć znajdowały się dwa przedstawiające niemieckich oficerów – były to jedyne zdjęcia, które wyglądały na względnie nowe.
     Faust otworzył drzwi, czekając aż wejdzie pierwsza. Weszła więc, głośno przełykając ślinę. Przez krótką chwilę mrugała intensywnie, ponieważ wzrok jeszcze nie przyzwyczaił się do panującego w pomieszczeniu półmroku. Było chłodno, a w smugach światła wpadających przez okno dostrzec można było fruwające drobinki kurzu. Pomieszczenie było niewielkie i zagracone: ściany zakrywały zamknięte szafy, a poruszanie się ograniczały dwa biurka. Jedno było puste, przy drugim zaś siedział młody, chudy, jasnowłosy mężczyzna w białej koszuli i kamizelce w kratę od kompletu, równie niemodny, co modele na zdjęciach. Kiedy ich zobaczył, zerwał się na równe nogi. Minę miał wyjątkowo dziwną, ale Rachela zrzuciła to na karb tego, że Faust był w mundurze. Dopiero gdy pełne napięcia milczenie przeciągało się, a młodzieniec nie spuszczał wzroku z Niemca, zaczęła się zastanawiać, o co tu chodzi. Już miała zapytać, czy oby przypadkiem się nie znają, gdy z drugiego pomieszczenia wyszedł niski, ciemnowłosy mężczyzna w okularach i przywitał ich wylewnie.
     – Och, państwo przyszli w sprawie dokumentów, prawda? – zapytał perfekcyjnym niemieckim. Faust tylko skinął głową. Właściciel zakładu, jak podejrzewała Rachela właśnie Jan Zakrzewski, zaprosił ich gestem do środka. Zupełnie nie zwracał uwagi na ubiór Fausta, nie oceniał Blumówny, nie komentował zupełnie niczego. Wykonał swoją pracę i kazał poczekać. – Antek zaraz wszystko wypisze, wedle wzoru, od linijki! – Zakrzewski otworzył drzwi, wypraszając ich.
     Było to tak abstrakcyjne, a jednocześnie tak zwyczajne, że Rachela nie mogła uwierzyć w tę niespodziewaną prawdopodobność zdarzeń. Pierwszy raz od długiego czasu ktoś traktował ją zupełnie normalnie, jak człowieka. Wszystko wydawało jej się za proste, wszędzie szukała haczyka. Oczekiwała, że za chwilę do zakładu wejdzie Gestapo i zabierze ją do więzienia albo gorzej, z powrotem do getta. W końcu wszystko się mogło zdarzyć, w końcu i Faust mógł okazać się sadystą, który przez cały ten czas bawił się nią, dając nadzieję.
     Nic takiego się nie wydarzyło.
     Znów znaleźli się w pomieszczeniu z szafami i biurkami, a chłopak wciąż tam siedział. Teraz Rachela wiedziała, że ma na imię Antoni. Chmurny czegoś Faust kazał jej usiąść na jedynym wolnym krześle, a sam podszedł do chłopaka. Pochylił się tak, że go zasłonił, więc Blumówna nie mogła już zobaczyć ich twarzy. Przez chwilę szeptali do siebie gorączkowo.
 ***
     – To nie tak miało wyglądać – syknął poirytowany podporucznik. Antoni uśmiechnął się uspokajająco.
     – Mamy wszystko pod kontrolą.
     – Kontrolą? O jakiej kontroli mówisz? To jest, do ciężkiej cholery, miejsce publiczne! – Uderzył dłonią w blat biurka, a potem obejrzał się, chcąc sprawdzić reakcję Blumówny. Patrzyła na nich, wyraźnie przestraszona. Postarał się więc uspokoić. Rozluźnił mięśnie, poruszył ramionami.
     – Myślałem, że spotkamy się w jakimś konspiracyjnym lokalu. Że weźmiesz swój… Warsztat… i zrobisz to jakoś bardziej dyskretnie.
     – Faust, chciałeś doskonałe dokumenty. Nie miały być dobre, tylko doskonałe. Spójrz. – Rylski wyjął z jednej z szuflad blankiet, otworzył go na pierwszej stronie. – To oryginał. Nie było łatwo. Tu się musi wszystko zgadzać, każda pieczątka. Dostałem to przypadkiem, a to wszystko – spojrzał gdzieś ponad jego ramieniem – jest nieco… improwizowane. Ale miejsce jest pewne, a „Lolek” nie doniesie.
     – „Lolek”? Mówisz o Zakrzewskim? Co ty chcesz mi powiedzieć? Że to twój lokal konspiracyjny? – Antoni skinął głową.
     – Jak wypiszę dane, daj jej to. – Spod biurka wyciągnął niewielką paczkę i położył ją na stole, ucinając dyskusję. –  Zaraz po nią ktoś przyjedzie. Tu twoja rola się kończy, a „Lolek” w ogóle zapomni, że był dziś tu jakiś esesman z ładną panią. Nie ufasz mi?
     Boelke westchnął, odwrócił twarz i nic nie odpowiedział. Antoni nie skomentował. Zamiast tego wyszedł na chwilę, zapewne odebrać zdjęcia od Zakrzewskiego. Niemiec usiadł ciężko na jego miejscu, schował twarz w dłoniach, myśląc intensywnie nad bajką, którą będzie musiał opowiedzieć Racheli. To, co powiedział mu Rylski znaczyło, że nie będzie miał teraz czasu dostarczyć jej teczki z legendą, której musiała się nauczyć, by przeżyć. Nie wiedział też, dokąd dokładnie mają ją zabrać, ale tego się przecież dowie, ma swoje kontakty, ma kilka innych długów wdzięczności.
     To nie tak miało wyglądać, nie tak!
     Antoni wrócił. Boelke niechętnie ustąpił miejsca. Przez chwilę bezmyślnie przyglądał się, jak Rylski przykleja zdjęcie. Ocknął się dopiero, gdy chłopak po raz trzeci zapytał:
     – Co mam wpisać?
     Veit usłyszał za sobą stukot obcasów. Potem przy swoim ramieniu poczuł ciepło. Dziewczyna stała obok niego, widział ją kątem oka. Udając, że nie zwraca na nią uwagi, zaczął dyktować:
     – Soderberg Reni, urodzona w Freie Stadt Danzig siedemnastego kwietnia dwudziestego roku, córka Heinza i Hildegard Soderbergów.
     Dopiero kiedy skończył dyktować, spojrzał na Żydówkę. Dziewczyna stała, przyglądając mu się z dziwnym wyrazem twarzy: ni to ze zdziwieniem, ni z obrzydzeniem, ni przerażeniem. Antoni podał jej wypełniony blankiet.
     – A więc nazywasz się Reni Soderberg?
***
     Reni Soderberg – jej nowa tożsamość. Od teraz jest Reni Soderberg, o której wie jeszcze mniej, niż o Fauście. Co się tyczy nazisty, sam wyglądał na zdenerwowanego. Wiedziała, że cała ta sytuacja go zaskoczyła, a więc znaczyło to, że nie zaplanował tego sam. Musiał znać Antoniego, może znał też właściciela zakładu fotograficznego, w którym czekała na to, co miało się wydarzyć. Ktoś miał ją zabrać do „bezpiecznego miejsca” – kolejnego. Problem w tym, że ona nie chciała opuszczać swojego dotychczasowego schronienia w mieszkaniu Fausta.
     Bała się. Wręcz trzęsła się ze strachu, oczekując na niewiadome. Niemiec kazał jej się ponownie przebrać – tym razem w prostą, brązową sukienkę i zbyt duży żakiet, na pewno po to, by nie wyróżniała się na ulicach. To mogło znaczyć tylko jedno: nie szedł z nią.
     Stukała nerwowo obcasem w podłogę, coraz mocniej zaciskając spotniałe dłonie na kolanach. Faust musiał zauważyć jej zdenerwowanie, bo przykucnął i zaczął coś tłumaczyć z dziwną, zatroskaną miną. Skupiła się na tym, co mówi:
     –… będzie dobrze. Ci ludzie wiedzą, co robią. Na razie musisz wiedzieć tyle, co w papierach. Odwiedzę cię za kilka dni. Może pięć, może więcej. Wtedy powiem ci wszystko, co trzeba. Ja…
     – Ona musi już stąd iść – wtrącił Antoni. – „Cichy” czeka. – wskazał drzwi.
     Faust poklepał ją po ramieniu.
     – Do zobaczenia – powiedział. A potem Antoni wyprowadził ją na zewnątrz.
***
     „Cichy” okazał się rikszarzem – chłopakiem młodym, na oko dwudziestoletnim o rumianej twarzy i szczerym uśmiechu. Kiedy ją zobaczył, uchylił czapki, ale nic nie powiedział. Antoni podał mu jakiś adres, którego Blumówna nie dosłyszała. Jechali powoli, wyjątkowo niespiesznie. Jakby to był zwykły dzień, a ona zwykłą klientką. „Cichy” okazał się rzeczywiście cichy: nic nie mówił. Nawet nie próbował zagadywać, co akurat jej odpowiadało. Miała czas, by poprzyglądać się ludziom z tej strony, ale nie robiła tego. Bała się, że ktoś mógłby ją rozpoznać, chociaż zagrożenie było niewielkie.
     Zaniepokoiło ją to, że „Cichy” zaczął kluczyć mniej gwarnych, bocznych uliczkach. Kiedy już miała prosić go o to, by się zatrzymał i wytłumaczył, sam się zatrzymał. Na końcu uliczki czekał samochód, czarny Ford. O maskę opierał się mężczyzna, o połowę starszy od „Cichego” z włosami już przyprószonymi siwizną oraz lwią zmarszczką między zmarszczonymi brwiami. Nie uśmiechnął się ani nie wykonał żadnego innego gestu, świadczącego o tym, że ich zauważył.
     – Idź – polecił rikszarz. – No, idź! – rozkazał, gdy zauważył jej wahanie.
     Z bijącym sercem wstała i na sztywnych nogach, potykając się co chwila, ruszyła do przodu. Starszy mężczyzna patrzył na nią beznamiętnym wzrokiem. Kiedy podeszła, otworzył drzwi, więc wsiadła. Nawet nie próbowała protestować, opierać się, uciekać. W gardle zaschło jej tak, że nie była zdolna wypowiedzieć choćby słowa. Zamknęła tylko oczy, myśląc o tym, by ewentualna egzekucja odbyła się szybko i sprawnie.
     Chociaż, z drugiej strony, gdyby mieli ją zabić, już by to zrobili. A więc co? Wiozą ją na przesłuchanie? Do więzienia?
     Samochodem trzęsło na kocich łbach, Rachelę rzucało po kanapie, gdy kierowca brał ostre zakręty. Jechał zdecydowanie zbyt szybko.
     Niech to się skończy, niech to wszystko już się skończy!
     Ford zatrzymał się gwałtownie.
     – Dojechaliśmy, panienko – rzekł szofer. Głos miał nieprzyjemny, gardłowy i nieco chrapliwy.
     Powoli otworzyła zaciśnięte powieki.
     Klasztor. Przywieźli ją do klasztoru. Bez wątpienia katolickiego. Wysokie, ciemne mury i budynki schowane za nimi odstraszały. Wyróżniała się jedynie kościelna wieża.
     Rachela westchnęła. Dzwony biły piątą po południu.

wtorek, 9 kwietnia 2013

Rozdział dwudziesty czwarty


Sierpień 1942 r., Warszawa, strona aryjska
     Usłyszała, że ktoś otwiera drzwi wejściowe. Potem do jej uszu dotarł brzęk kluczy, które rzucono na kuchenny stół, więc uspokoiła się. To Faust. Niespodziewanie usłyszała też głos: obcy, kobiecy. Towarzyszka agenta rzekła:
     – Teraz powiedz mi o co chodzi.
     Niemiec nie odpowiedział.
     Usłyszała skrzyp podłogi i charakterystyczne, ciężkie kroki. Oficerki miały dziwną właściwość: ich stukot można było bezbłędnie rozpoznać. Otworzył szafę – od tygodnia była to pierwsza rzecz, którą robił po powrocie do domu. Rachela nie miała zegarka, ale zdawało jej się, że dziś wrócił wcześniej. Niedużo, ale fakt pozostawał faktem. I przyprowadził ze sobą kobietę, która posługiwała się niemieckim z lekkim akcentem, więc musiała być Polką, pewnie z antyhitlerowskiego podziemia. Nie rozumiała, dlaczego to robi. Czyżby ta kobieta była tym kimś, kto miał ją stąd zabrać w odpowiednim czasie? Gdzie? Dlaczego? Przecież nie miała żadnych dokumentów!
     Uśmiechał się, kiedy otwierał drzwi.
     – Wyjdź. Musisz kogoś poznać.
     Nie podobał jej się ani ton jego głosu, ani uśmiech – sztuczny, obłudny. Faust wyglądał dziś gorzej niż kiedykolwiek wcześniej. Miał podkrążone oczy, skórę szarą, ściągniętą. Cały był dziwnie wymięty.
     – Kogo? – zapytała natychmiast. Lecz on, zamiast odpowiedzieć, rzekł tylko:
     – Wcześniej nie było możliwości.
     Weszła do salonu, a tam czekała już na nią drobna blondynka w średnim wieku. Na widok Racheli zmrużyła oszołamiająco niebieskie oczy, rzuciła pytające spojrzenie Faustowi, ale nie raczył odpowiedzieć.
     – To jest doktor... – powiedział, zająknął się – Anioł – zakończył kulawo, podając Racheli jedynie pseudonim kobiety. Potwierdził tym samym, iż blondynka należy do podziemia – Aniele, poznaj, to jest właśnie moja niecierpiąca zwłoki sprawa. Sprawa ma na imię Rachela, uciekała z getta przed ostatnią wywózką.
     – Aha – mruknęła tylko doktor Anioł, kiwając głową, jakby nagle coś zrozumiała. – Uciekła. – Przez chwilę panowało milczenie. Lekarka raz jeszcze spojrzała na Niemca, tym razem nagannie. – Jeśli chcesz, bym ją zbadała, musisz wyjść. Pacjentka powinna czuć się komfortowo.
     Kiedy mężczyzna wyszedł, kazała się Racheli rozebrać. Osłuchała ją, obejrzała, wciąż kiwając głową, jakby obserwacje tylko potwierdziły to, co wcześniej myślała. Kiedy Blumówna się ubierała, Anioł zapytała:
     – Jak poznałaś Fausta?
     Rachela zmieszała się, zastanawiając się, jak powinna na tak postawione pytanie odpowiedzieć. Nic sprytnego ani wymijającego nie przychodziło jej do głowy, więc odparła prosto:
     – Ja go właściwie nie znam. To on mnie… Znalazł.
     – Torba lekarska – mruknęła zupełnie bez związku Anioł, po czym prędko dodała: – Rozumiem.
     Rachela kiwnęła głową, zupełnie tak, jakby też rozumiała, choć nie było to prawdą. Nie wiedziała, co jeszcze mogłaby powiedzieć. Sytuacja, nawet bez rozmowy o przebywającym w sąsiednim pomieszczeniu mężczyźnie, była niezbyt komfortowa.
     – Jesteś niedożywiona, prócz tego wszystko jest w porządku. Na moje oko, oczywiście. Gdybyś jednak czuła się źle, wystarczy powiedzieć Faustowi. Jakoś postaramy się ci pomóc.
Rachela kiwnęła głową i już chciała odpowiedzieć, że z pewnością nie będzie to koniecznie, gdyż czuje się zaskakująco dobrze, ale w tym samym momencie w salonie pojawił się Niemiec.
     – Napijesz się herbaty? – zwrócił się do Anioła. – Chyba musimy porozmawiać – dodał.
     – W istocie. Musimy – odparła kobieta. Chłodno, bez uśmiechu.
***
     Veit stukał łyżeczką o brzeg filiżanki, wlepiając wzrok w blat stołu. Nie miał odwagi spojrzeć na Ewę. Chociaż obiecała mu niczemu się nie dziwić, wiedział, że sytuacja jest na tyle wyjątkowa, iż nie będzie miał możliwości uniknąć pytań.
     – Pytaj – powiedział w końcu, kiedy przeciągająca się cisza zaczęła się rozbić nieznośna.
     – Kim ona jest? – zadała pytanie, które z pewnością cisnęło jej się na usta od samego początku tego niespodziewanego spotkania.
     – Nikim – odpowiedział natychmiast.
     – Czy to Kmicic kazał ci ją wyciągnąć? Jest żoną kogoś ważnego? Ma być kontaktem z Żydami?
     – Nie.
     Zaskakujące, ale uczuciem, które go w tej chwili męczyło, był wstyd. Teraz będzie się musiał przyznać do samowolki i dobrze ją usprawiedliwić. Co gorsza, będzie musiał prosić doktor Woyciechowską o to, by dochowała jego tajemnicy albo nawet stała się jego wspólniczką. Czuł wstręt przed powierzaniem jej kolejnych tajemnic, przysparzaniem zmartwień. I tak już ze strzępków rozmów wiedział, że rodzina Ewy na tym cierpi. Faust nie chciał zabierać jej rodziny, o nie.
     – Ja… – zaczął niepewnie, właściwie nie wiedząc, co powinien powiedzieć. – Ja obiecałem kiedyś Racheli, że jej pomogę. Nie znam innego sposobu na pomaganie. To wszystko, co mogłem dla niej zrobić.
     – Wyciągnąłeś ją więc na własną rękę. Kto ci pomógł? Bo nie wierzę, że zrobiłeś to sam jeden.
     Boelke zacisnął usta. Ewa pokiwała głową. Nie wyglądała na zaskoczoną, więc pewnie spodziewała się, iż uzyska odpowiedzi na wszystkie swoje pytania.
     – Ojciec Racheli zmarł. Nie wiem na co, ale z jej opowieści wynika, że miał jakiś atak. Może atak serca? – powiedział zamiast tego, jakby próbując się usprawiedliwić. Dziewczyna nie miała nikogo, wzięła go na litość – to usprawiedliwienie dobre jak każde inne. Co z tego, że nie do końca prawdziwe?
     – A matka? Rodzeństwo?
     – Jest jedynaczką.
     – A matka? – Ewa powtórzyła pytanie.
     – Pojechała z transportem – odpowiedział po chwili wahania. – Sama więc widzisz, że ta dziewczyna została zupełnie sama. A ja… Obiecałem. Wiem, że to głupie, nieżyciowe i, przede wszystkim, wbrew zasadom, ale ja musiałem.
     – Rozumiem. A przynajmniej wydaje mi się, że rozumiem. Kmicic wie?
     Milczał.
     – Nic mu nie powiedziałeś – odpowiedziała sama sobie. – I pewnie chciałbyś, bym i ja nic nie mówiła?
     Westchnął. Doskonale go rozszyfrowała.
     – Ale czy jesteś pewny innych?
     Ani chwili nie zastanawiał się nad odpowiedzią.
     – Oczywiście. Odpracowali swój dług. A ona zniknie stąd wcale szybko, już powziąłem pewne kroki.
     – Mhm – mruknęła tylko enigmatycznie kobieta, mierząc go wzrokiem. – Słowem, odebrałeś dług wdzięczności, Fauście.
     – Odebrałem.
***
     Sierpień 1942 r., Warszawa, getto
     Biegła. Szybko. W lewo, w prawo, ten kawałek prosto. Skończyła w ślepym zaułku, wycofała się. Stojąc na opustoszałej ulicy rozglądała się bezradnie: nie mogła rozpoznać tego miejsca. Spojrzała na tabliczkę, nazwa ulicy nic jej nie mówiła. Zgubiła się.
     Wycofała się, rozglądając na boki. Musiała gdzieś źle skręcić. Tak, na pewno. Odgarnęła z twarzy włosy, odetchnęła głębiej. Jeszcze raz, spokojnie. To musi być gdzieś w pobliżu.
     Jakaś dziewczyna patrzyła na nią, wychylając się z otworu okiennego. Gdy zauważyła jej spojrzenie, schowała się prędko, gwałtownie zaciągając poszarpaną kotarę, służącą za prowizoryczne okno.
     Ida doszła do skrzyżowania, skręciła ponownie w lewo, a nie w prawo, jak poprzednio. Po pustych ulicach walały się śmieci: pierze, siano z rozdartego siennika, który leżał pod ścianą po jej lewej. Na brudnym chodniku leżało nawet ciało, zawinięte w białe prześcieradło. Ktoś wyniósł trupa, by rankiem zabrali go zbieracze zwłok. Ciało zostanie wywiezione poza getto, wrzucone do wielkiej, zbiorowej mogiły i przysypane wapnem, bo tak łatwiej, ekonomiczniej i nie śmierdzi.
     Skąd to wiedziała? Marek Edelman mówił. A Marek Edelman wiedział o wielu rzeczach, więc nie śmiała wątpić w jego słowa. Zresztą, sama kilkakrotnie widziała zbieraczy zwłok, kiedy rankiem szli przez getto, ciągnąc drewniany wózek. Później dostali wóz, bo zwłok było coraz więcej. Teraz, po wywózkach, pewnie znów będą chodzić z tym trzeszczącym potępieńczo wózkiem.
     Przyspieszyła kroku. Już nie biegła, a i rozglądała się uważniej, próbując dostrzec wreszcie punkty charakterystyczne, które zawsze pomagały jej dotrzeć do mieszkania Anielewicza. Ale żadnego nie znalazła. Naprawdę się zgubiła, czy getto znów się zmieniło? A może to wzrok w tym półmroku po prostu płata jej figle?
     U Anielewicza była dwukrotnie: raz przyprowadziła ją Rachela, raz przyszła sama, chociaż nie bez trudności odtworzyła drogę. Z przyjaciółmi Mordechaja zwykle spotykała się gdzieś pod murem, przekazując im do worków nieco jedzenia, broń, odrobinę amunicji. Nie było tego wiele, ponieważ nie wykradała się za mur zbyt często, nie była już dzieckiem, któremu łatwiej wmieszać się w tłum po drugiej stronie. Zresztą, nie było bezpieczne chodzić po getcie nawet z tym, co przemycała. A i poza nim nie było bezpiecznie. Mimo wszystko swym wyglądem odbiegała od wyglądu mieszkańców stolicy, nie przypomniała też dziecka. Nie chodzi o to, że żyli oni jak pączki w maśle, ale na pewno lepiej niż Żydzi.
     Trafiła. Podniosła wzrok. Tak, to ta kamienica. Dla pewności sprawdziła jeszcze nazwę ulicy. Wszystko się zgadzało. Odetchnęła z ulgą.
***
     Kiedy zobaczył Idę w progu, wiedział, po co przyszła. Nie siląc się na powitanie i zachowując chłodną rezerwę, wpuścił ją do środka. Potem gestem zaprosił ją do pokoju, starając się unikać spojrzenia, zarówno jej, jak i Miry. Cieszył się, że Edelmana nie było, ten z pewnością nie poskąpiłby komentarza. Fuchrerówna zaś była raczej taktowna. A przynajmniej po krótkim przywitaniu wycofała się do kuchni. Czasem szczerze zastanawiał się, co ją tu trzyma. Doskonale wiedział, że ma własny dom oraz rodzinę. Ostatnio i tak organizacja nie robiła nic prócz snucia niemożliwych do wykonania planów. Nie dopuszczał do siebie myśli, że jest tu tylko ze względu na niego. Nie chciał przecież nikogo skrzywdzić. Może to dlatego tak rzadko z nią rozmawiał, ba, właściwie unikał dyskusji na tematy inne niż sprawy organizacji. Nigdy też nie zostawał z nią sam na sam. Miał irracjonalne poczucie, że Fuchrer obwinia go o jego uczucia względem Racheli. A może nawet mu współczuła?
     – Co się stało z Rachelą? Pojechała z transportem, tak? – głos Idy drżał.
     Mordechaj pomyślał, że powinien chociaż poklepać ją po ramieniu, uspokajającym tonem wyjaśnić całą sytuację, ale z drugiej strony zdawał sobie sprawę, jak bardzo nienaturalnie wyglądałby ten gest. Nie mógł zdobyć się na cieplejsze uczucia wobec tej rudowłosej dziewczyny. , Ona nie potrzebowała kłamstw.
     – Nie wiem. – Oczy Żydówki zwęziły się niebezpiecznie.
     – Kłamiesz. Albo próbujesz mi coś powiedzieć, ale nie otwarcie. Czy pojechała z transportem? Gadaj! – syknęła.
     – Nie, nie pojechała – odpowiedział. – Ale jej matka tak.
     – W takim razie co się z nią stało? – zapytała, jakby zupełnie nie przejmując się losem profesorowej. – Byłam w mieszkaniu, ale nikogo nie zastałam. Rzeczy rozkradziono, a w szafie znalazłam tylko na wpół opróżnioną walizkę. Czy ona jest tu z tobą? – Wychyliła się ponad jego ramieniem, jakby miała nadzieję zobaczyć Blumównę skrywającą się za jego plecami.
     – Nie. Mówiłem ci: nie wiem, co się z nią stało – powtórzył, tym razem z większym naciskiem. Chyba nigdy w życiu nie pragnął zostać sam, jak pragnął tego w tej właśnie chwili.
     Rosenfarbówna przyglądała mu się przez chwilę. Potem zacmokała z dezaprobatą. Ze zdziwieniem zauważył, że się uśmiecha. Niemile i złośliwe.
     – Kłamiesz, Anielewicz. Nie wierzę w ani jedno twoje słowo. Ale z drugiej strony…  – na chwilę zawiesiła głos, przekrzywiła głowę lekko w prawo – nie lubisz mnie tak bardzo, że chyba byś mnie nie oszczędzał.
      – Masz rację – bąknął, ale w taki sposób, by nie domyśliła się, czy chodzi o jego sympatię, czy o kłamstwa. – Mówię prawdę. Nie wiem, co stało się z Rachelą. Miała pojechać razem z matką, ale jakiś granatowy zapłacił Markowi, by dał jej numer, który miał ją uratować. Marek przyjął pieniądze i dał jej ten numer. Kiedy zniknęła mi z oczu, poszedłem do jej mieszkania. Była tam. Rozmawialiśmy krótko. Powiedziała mi, że… – zastanowił się, czy warto o tym powiedzieć – że ktoś zadeklarował jej pomoc w ucieczce. Nie pytałem kto, bo wiedziałem, że to ten sam, który dał pieniądze za numer. Posłużył się tylko tym granatowym policjantem.
     – Nie zapytałeś, kto to – stwierdziła, nie zapytała.
     – To musiał być ktoś, kogo znała. Nie pytałem, bo i co mnie to obchodziło?
     – Pozwoliłeś jej więc odejść. Tak po prostu. Z tajemniczym kimś, o którego nawet nie chciałeś pytać. Rzeczywiście, co cię to obchodzi?
     Mordechaj prychnął poirytowany.
     – Ty, oczywista, wiesz, kto jej mógł pomóc.
     – Wiem. Był jeden Polak, strasznie nią zainteresowany. – Mimowolnie zacisnął szczęki, a ona musiała to zauważyć, bo uśmiechnęła się znów nieznacznie, ale równie złośliwie, po czym torturowała go dalej: – Mógł mieć pieniądze, by jej wykupić numerek, ale nie wiem, skąd by o tym wiedział. Nazywał się Robert, z ojcem prowadził kawiarnię. Na pewno miał pieniądze. Opowiadała ci ona kiedyś o Robercie?
     – Nie. Czy to ważne? Skoro ją wykupił, to dobrze dla niej. Serca bym chyba nie miał, jakbym jej nie puścił, nieważne z kim. No, nie męcz mnie. Rachela jest za murem, bezpieczna.
     – Mam taką nadzieję. – Milczała przez chwilę. – Nic tu po mnie, pójdę, godzina policyjna się zbliża, niebezpiecznie teraz kręcić się po zmroku.
     – Taaa… - mruknął tylko w odpowiedzi. Kiedy Rosenfarbówna otwierała drzwi pokoju, nie opanował się i palnął: – Ona mnie prosiła, żebym poszedł z nią.
     Rudowłosa odwróciła się. Przyglądała mu się długo, uważnie, ale bez złośliwego uśmiechu.
     – Ty to jednak głupi jesteś, Anielewicz.
***
     Sierpień 1942 r., Warszawa, strona aryjska
     Basia Jankowska była zadowolona. Dawno nie była tak zadowolona, jak dzisiaj. Cieszył ją widok twarzy Fausta, bo chociaż wyglądał jak siedem nieszczęść, to był z nią tutaj. Od dłuższej chwili milczeli, ponieważ nie chciał odpowiedzieć na żadne jej pytania. Wiedziała, że ma problem i potrzebuje z kimś porozmawiać, więc tym bardziej nie rozumiała, dlaczego ją zbywał.
     Patrzyła w kąt pokoju, intensywnie myśląc nad tym, co powiedzieć, by go nie urazić, a jednocześnie uzyskać jakieś informację. Z zamyślenia wyrwał ją gwałtowny ruch: to Faust ściągał przetartą na łokciach i ramionach, skórzaną kurtkę. Nigdy wcześniej go w niej nie widziała, zwykle nosił ów szary, podniszczony garnitur. Dziś wyglądał jak robotnik, a pożółkła podkoszulka, którą miał pod kurtką i ciemnogranatowe spodnie, uszyte z grubego materiału dopełniały obrazu. Tylko szeroki, wojskowy pas i wyglancowane buty kłóciły się z tym wizerunkiem. Niemniej jednak w podobny sposób nosiły się dziesiątki młodych mężczyzn, kompletując ubrania z tego, co można było dostać, więc i Faust szczególnie się nie wyróżniał. A raczej: wyróżniał się w sposób znany nielicznym. Takie buty, wypolerowane i błyszczące, znaczyły, że jest w podziemiu.
     Mężczyzna otarł pot z czoła, a potem odwrócił się, by powiesić kurtkę na oparciu. W tym samym momencie coś, co schował w kieszeni, stuknęło metalicznie, uderzając o nogę krzesła. Faust posłał jej szybkie spojrzenie, więc uśmiechnęła się, udając, że nie ma pojęcia, co to było. W rzeczywistości domyśliła się, że szpieg ma tam schowany pistolet. Zastanowiła się, po co mu broń, szybko dodała dwa do dwóch. Musiał mieć jakieś zadanie, dlatego wyglądał tak, a nie inaczej i miał przy sobie broń. To musiało być coś niebezpiecznego. Tylko co robił tutaj?
     – Masz wykonać jakieś zadanie, prawda? – zapytała w końcu, uznając, że udawanie na nic się zda. Niemiec wykonał gwałtowny ruch, jakby chciał sięgnąć po pistolet, ale niemal natychmiast się uspokoił. Twarz też miał nieruchomą, nijaką.
     – Wiesz, że niczego nie mogę ci powiedzieć.
     – To dlaczego tu przyszedłeś?
     Westchnął.
     – Bo chciałem cię zobaczyć, nic więcej. Wyglądasz wspaniale.
     Basia poczuła, że się czerwieni.
     – Przestań! – mruknęła.
     Milczenie przeciągało się, stając się naprawdę nieznośne. Jednak Jankowska nie mogła zdobyć się na to, by je przerwać. Zbyt była zakłopotana jego komplementem. Nie mogła też uwierzyć, że powiedział, że „po prostu chciał ją zobaczyć”. To było prawie jak spełnienie jej najskrytszych marzeń!
     – Jestem zmęczony, Basiu. Nie mogę ci nic powiedzieć, bo przecież nic do powiedzenia nie mam. Nieustannie wykonuje zadania, nawet teraz. Dlaczego to czy inne, choć mniej ważne, miałoby być warte rozmowy, skoro nawet to najważniejsze nie jest warte wspomnienia? – powiedział w końcu.
     Nie wiedziała, co powinna teraz zrobić. Niepewnie przesunęła dłoń po blacie stołu, dotknęła jego dłoni. Była ciepła, ale lekko drżała. Na początku próbował zabrać ją, ale zrezygnował. Głaskała ją więc delikatnie, próbując chociaż w ten sposób przekazać mu, co czuje. Faust patrzył jej w oczy, a jego twarz robiła się coraz bardziej chmurna i nieprzyjazna. W końcu odsunął się. Po chwili wahania ujął jej dłoń w swoje, zaciskając je mocno.
     – Zły czas, Basiu. Zły czas. A ja… Ja nie jestem dla ciebie. – Jego głos był zupełnie wyprany z emocji. Tak bardzo nie zgadzał się z tym, co mówił. – Nie jestem dla ciebie, Basiu. – Wstał z krzesła, zabrał kurtkę. Pocałował ją jeszcze w czoło, chociaż nie robił tego nigdy wcześniej, a później wyszedł bez słowa pożegnania.
     Basia Jankowska jeszcze nigdy nie czuła się tak źle.

Tak więc, jak obiecałam - nowy rozdział w nietypowy dzień. Wiem, że może nie jest to do końca to, czego się spodziewaliście, że akcja statyczna i może się wydawać, że nudno, ale obiecuję, że to przedostatni taki rozdział. Jeszcze trochę i naprawdę będzie się działo. 
Rozdział następny, dwudziesty piąty, opublikuję 27 kwietnia. Następne będą się pojawiać tak jak do tej pory, to jest co dwa tygodnie (dwudziesty szósty - 11 maja, dwudziesty siódmy - 25 maja itd.)