sobota, 18 maja 2013

Rozdział dwudziesty szósty


Wrzesień 1942 r., Warszawa, getto
     Ida powoli przeciskała się przez otwór w ścianie, a potem, starając się nie hałasować, zjechała zsypem na żydowską stronę. To było łatwiejsze niż wspinanie się. Jednocześnie ten sposób był dużo bezpieczniejszy niż przechodzenie przez dziury w murze, z których ciągle jeszcze korzystały niedorostki. Rosenfarbówna zaś, oczywiście za odpowiednią opłatą na rzecz strony polskiej, korzystała z tej konkretnej kamiennicy: miejsce było specyficzne, bowiem to tutaj łączyły się piwnice domów z obu stron muru, dzięki czemu wydawało się również bezpieczne. W zamian za pieniądze dostawała worki z żywnością, głównie ziemniakami, czasem było w nich trochę mąki i ziarna. W workach zaś, w zależności od dostawy, ukryta była broń, naboje, lub inne drobiazgi, czasem listy, które teoretycznie powinny w jakiś sposób pomagać ich Organizacji. Czy rzeczywiście pomagały? Ida szczerze w to wątpiła. Ale czy na świecie pozostała choć jedna rzecz, jedna sprawa, jeden człowiek, w które Ida Rosenfarb by nie wątpiła?
     Długą chwilę poświęciła kasłaniu oraz otrzepywaniu ubrania, chociaż wiedziała, że to praca daremna. Wyprostowała się, poprawiła włosy. Co jak co, ale nic nie jest w stanie sprawić, by Ida prezentowała się choć odrobinę mniej godnie: w końcu była z  t y c h  Rosenfarbów. Usłyszała, że ktoś z drugiej strony właśnie posłał dwa worki. Nie, trzy. Dużo. Więcej, niż się przed chwilą dogadali. A zatem ten trzeci był dla kogo innego. Ida nie była ani trochę ciekawa, co się w nim znajduje. Wzięła to, za co zapłaciła i postawiła w odpowiednim miejscu: za nie więcej jak godzinę przyjdą tu ludzie i to zabiorą. W końcu Rosenfarbówna była tylko wizytówką Organizacji po tamtej stronie. Poza tym, głupio by wyglądała, taszcząc dwa wory kartofli, to było zbędne. Pochyliła się, by wyciągnąć z worków część broni, ale wtedy usłyszała czyjeś kroki. Znieruchomiała. Nieznajomy zakasłał, dając jej znać o swojej obecności. Odwróciła się powoli, zasłaniając worki własnym ciałem.
     Nieznajomym okazał się granatowy policjant. W słabym świetle, które dostawało się do piwnicy przez niewielkie okienka, umieszczone tuż nad poziomem trotuaru, nie widziała dobrze jego twarzy, ale zdawało jej się, że jest młody. Jedyne, co mogła stwierdzić na pewno, to jego wzrost: policjant był od niej wyższy co najmniej o głowę, a Ida przecież mogła się pochwalić niemałym, jak na kobietę, wzrostem.
     Mężczyzna podszedł bliżej, wchodząc w snop światła. Okazało się, że rzeczywiście jest młody, ale nie tak młody, jak myślała na początku: z pewnością miał więcej niż dwadzieścia pięć lat, ale jednocześnie nie więcej niż trzydzieści. Wąsaty, z krótkim, równo przyciętym, ciemnym wąsikiem, o dużych ciemnych oczach dziecka, twarzą pociągłą, przyjemną, o regularnych rysach. Ida mogłaby go nazwać przystojnym, gdyby nie to, że jego uroda była ostatnią rzeczą, o której teraz myślała. Naprędce, niemiło zaskoczona, starała się wymyślić jakąś wiarygodną legendę. Pierwszy raz dała się tak przyłapać. Miała tylko nadzieję, że chłopcy z AK dobrze ukryli tę cholerną broń.
     – Kradniemy? – zapytał, uśmiechając się zdawkowo, dziwnie, samymi ustami. Głos też miał dziwny, wciąż chłopięcy, chociaż z chłopięcego wieku wyrósł już dawno.
     Ida prychnęła, gwałtownym ruchem odrzucając włosy z twarzy. Z pewnością nie robiło to już takiego wrażenia jak kiedyś, ponieważ dziewczyna była wymizerowana, włosów też miała mniej, ale co efekt, to efekt. Starała się bardzo nadrabiać miną.
     – Gdzieżbym śmiała, panie mundurowy! To moje.
     – Pani… – mruknął policjant.
     Rosenfarb zauważyła, że jego wzrok błądzi po pomieszczeniu, na chwilę zatrzymując się na zsypie. Serce biło jej coraz szybciej, ale postanowiła, że nie da po sobie poznać zdenerwowania.
     – Moje – potwierdziła. – Zapłaciłam, więc mam. Cóż w tym dziwnego?
     – Widzi pani, pani… – Zawiesił głos, spodziewając się, że poda mu swoje nazwisko.
     – Rosenfarb Ida. I nie pani, a panna.
     – Zatem widzi panienka, panienko Rosenfarb. Ja obserwuję panienkę od jakiegoś czasu i zdaje się, że wiem, co panienka robi. A przynajmniej wiem to, że się panienka wymyka na drugą stronę. Przez piwnicę i zsyp. – Nieznacznym ruchem dłoni wskazał kąt piwnicy. – Sprytnie.
     Ida milczała przez długą chwilę. Ten policjant obserwował ją, a ona niczego nie zauważyła? Jakim cudem?! Starając się odzyskać rezon, wyprostowała się dumnie, uniosła jedną brew i zacmokała z dezaprobatą.
     – Zgaduję, że oto nadszedł moment, w którym pan mówi, że nie aresztuje mnie, oczywiście za opłatą, panie…?
     Policjant zachichotał.
     – Stein Jan, panienko.
     –… Panie Stein, w takim razie od razu mówię: ja się na te warunki zgadzam, a potem rozchodzimy się w przyjaźni i każdy jest zadowolony. Tak? – zapytała, już otwierając torebkę. Policjant podszedł do niej szybko, złapał ją za nadgarstek, w ten sposób unieruchamiając rękę.
     – Racja. To jest właśnie ten moment. Problem w tym, że zdaje mi się, że ma panienka za mało waluty, by mi zapłacić. Zgodzi się panienka na zamianę formy opłaty, prawda? Płacić będziem sobie regularnie: panienka mnie siebie, ja panience ochronę. Pomoc nawet. W granicach rozsądku, oczywiście.
     Kiedy Ida zdała sobie sprawę, że stoi z otwartymi ustami, natychmiast je zamknęła. Gdy zaś ochłonęła na tyle, by cokolwiek powiedzieć, przez zaciśnięte zęby wycedziła zimno:
     – Ty świnio!
     Mężczyzna uśmiechnął się samymi ustami, zupełnie tak, jakby nie pierwszy raz słyszał pod swoim adresem taką obelgę.
     – Obiecuję ochronę. Cena niewielka, a nie straci panienka swoich kontaktów ni możliwości. Panienki kontakty i możliwości są chyba ważne dla ruchu oporu, prawda?
     Ida wyszarpnęła rękę z jego uścisku. Miała ochotę kląć i pluć sobie w brodę. Za bardzo uwierzyła w bezpieczeństwo, jakie dawała jej ta piwnica, za bardzo uwierzyła również w swój spryt. Teraz musiała za to zapłacić. Ciągle zastanawiała się, jak się z tego wykaraskać, ale zdaje się, że nie miała absolutnie żadnego wyjścia. Odsapnęła, zaczęła kalkulować. Jedynym kryterium w tej kalkulacji była opłacalność: jeśli policjant jest takim skurwysynem, na jakiego wygląda, co by nie wybrała, będzie źle. Jeśli nie jest, może zgodzić się na układ, reszta nie musi o tym wiedzieć. Gówno ich to zresztą powinno obchodzić, tu chodzi o jej ciało: sprzeda się czy się nie sprzeda? I czy perspektywa sprzedania się naprawdę jest taka straszna?
     – No, dobrze – zgodziła się w końcu. – Przystaję i na taki układ.
      Zaczęła rozpinać bluzkę. Dziwną satysfakcję dawał jej wyraz zdziwienia na twarzy Steina. Zdaje się, że kompletnie nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Bóg jeden zresztą wie, czego się spodziewał. Na pewno nie wiedział, z kim tak naprawdę zaczął rozmowę. Ida zaliczała się do osób praktycznych i stwierdziła, że nic gorszego niż gwałt, który już przeżyła, jej się nie przytrafi. Z drugiej strony to nie tak, że jakoś niesamowicie poświęcała się idei, jaką wyznawał Anielewicz czy Edelman, czy ktokolwiek inny z Organizacji. Nie wierzyła w to, że trochę broni uzbroi te tysiące, które oni chcą porwać do walki. Do tego musieliby się jeszcze zbroić przez jakieś dziesięć albo i dwadzieścia lat, a Ida liczyła, że Rzesza tyle nie przetrwa.
     – Muszę przyznać, że nie spodziewałem się, że będzie panienka aż tak praktyczna – powiedział Jan. Ida zaśmiała się, dosyć nerwowo, niestety.
     – Nie pozwolę, to pan weźmie siłą, więc gdzie tu sens? Opór jest bez sensu. Ale przedtem – zrzuciła bluzkę z ramion i zaczęła ją składać – chcę mieć pana słowo, że dotrzyma pan swojej części umowy.
     Mężczyzna milczał przez chwilę.
     – Dotrzymam. Ma panienka moje słowo.
     Rosenfarbówna nie odpowiedziała, rzuciła tylko bluzkę na worki, a potem zaczęła męczyć się z zapięciem spódnicy. Przez długą chwilę nie mogła sobie poradzić z haftką. Z niejakim zdziwieniem zauważyła, że to z powodu trzęsących się dłoni. Głupie ciało ją zdradzało, pokazując, jak bardzo jest zdenerwowana. Jak tylko to sobie uświadomiła, zaczęła odczuwać nienaturalnie przyspieszone bicie serca, suchość w ustach i wielką gulę strachu, która utknęła jej w gardle i bardzo chciała się z niego wydostać. Ale Ida wiedziała, że nie może zwymiotować. Odchoruje to później, nie teraz, nie przed nim. Chcąc się opanować, spojrzała w stronę mężczyzny. Cóż, przynajmniej zdjął kurtkę mundurową, może nie będzie aż tak źle. W końcu udało jej się rozpiąć spódnicę. Stała przed nim w samej halce, a on się przyglądał. Ida nawet nie próbowała zakrywać się dłońmi, stała wyprostowana, opierając się lekko o ścianę. Zimny mur przynosił niejakie ukojenie.
     – Nie jesteś tak niewinna, na jaką wyglądasz – skomentował Stein, niespodziewanie przechodząc na „ty”. Ida prychnęła z pogardą. A przynajmniej miała nadzieję, że to było prychnięcie wyrażające pogardę.
     Kiedy poczuła jego dłoń na swoim udzie, miała ochotę ją strącić i czym prędzej uciec. Problem w tym, że Stein wyglądał na kogoś, kto mówi bardzo serio, a Rosenfarbówna nie miała ochoty skończyć w areszcie albo gdzieś na wschodzie, z powodu bardziej cudzych niż własnych przekonań. Miała przecież podupadłą na zdrowiu matkę, którą musiała się opiekować. W końcu miała też jakieś zobowiązania względem Mordechaja i innych. Gdyby kiedyś jeszcze miała spotkać się z Rachelą wolałaby nie musieć mówić jej o tym, że nie zrobiła wszystkiego, by pomóc Anielewiczowi i sprawie, w którą Blumówna autentycznie wierzyła. Nie chciała też, by ktokolwiek przez nią ginął, nawet przeklęty Mordka. A wyrzuty sumienia i poczucie obrzydzenia, które z pewnością przyjdzie później? Jakoś da sobie z tym radę. Wcześniej dała. Gorzej niż wtedy już być nie mogło.
     Chciał ją pocałować, ale odwróciła twarz. Nie próbował ponownie. Czując jego dłoń na swojej piersi, zdecydowała się wyłączyć myślenie. Tak będzie lepiej. Lepiej niczego nie analizować, nie zastanawiać się. Mimo całej jej rezerwy, Stein starał się nawet być czuły i delikatny. Na pewno nie był brutalny jak tamten Niemiec. Nie cuchnął ani potem, ani papierosami, ani alkoholem.
     Nie myśleć, nie analizować, nie czuć.
     Nie czuć?
***
     Październik 1942 r., Warszawa, getto
     Nie przychodził przez następne tygodnie. Głupio było przyznać, ale zaczęła się nawet o niego martwić, chociaż trudno było powiedzieć, że coś ich łączy. Oprócz dziwacznej umowy, oczywiście. Zresztą, zaczynała podejrzewać, że po prostu ją okłamał: nie miał władzy, nie mógł jej nic zrobić. Wykorzystał ją i zostawił. Dziwne, ale pomyślała, że właśnie tak, jak ona teraz, musieli czuć się mężczyźni, których lekkomyślnie porzucała. Co śmieszniejsze, ją i Steina naprawdę nie łączyło żadne uczucie. Może oprócz tego, że teraz z jego nazwiskiem łączyło się jeszcze większe obrzydzenie, które czuła względem samej siebie.
     Ale dlaczego on nie przychodził?!
     To było tak stresujące: załatwiać interesy z myślą, że w każdej chwili mogą cię zgarnąć, a mimo to pracę wciąż trzeba wykonać. To jakieś fatum, jak nic fatum: szczęście opuściło Idę Rosenfarb. To kiedyś musiało się stać, w tym miejscu i w tych czasach nikt chyba nie może być tak po prostu szczęśliwy. I chociaż Ida była w czepku urodzona, a przez całe dotychczasowe życie udało jej się przejść bez większych problemów, tak teraz przy każdym wyjściu z domu towarzyszył jej strach. Gdy mijała żołnierzy na ulicy, czuła strach. Nie chęć plunięcia któremuś z nich w twarz, jak to bywało kiedyś, ale strach właśnie.
     I nie wiadomo, czy była głupia kiedyś, czy głupia jest właśnie teraz. A wszystko to łączyło się w jedno, nowe przekleństwo: Stein!
***
     Listopad 1942 r., Warszawa, getto
     Jesień, zimne, listopadowe noce, wcześnie zapadające wieczory – to kradło Idzie cenny czas. Ale i przyniosło ukojenie. Do „swojej” kamiennicy wracała już bez strachu, do interesów przykładała się lepiej, a Edelman przestał zadawać głupie pytania. Nie rozpraszał ją już żaden przeklęty Stein, choć dałaby sobie rękę uciąć, że nie raz widywała go na ulicy, zupełnie tak, jakby ją śledził. Niemniej jednak, przestała się bać aresztowania.
     Oczywiście to też nie tak, że nie pluła sobie w brodę. Wiedziała, że dała się głupio wykorzystać, ale nie ona jedna rozsypała się ostatnio. Od tego lata było jeszcze gorzej niż zwykle. Nowy świat, skwapliwie budowany po to, by nie czuć strachu, zwalił się, gdy getto niemal się wyludniło. Teraz, wśród pustych kamienic i nienaturalnie cichych ulic, trzeba było raz jeszcze budować nowe życie, jeszcze uboższe niż poprzednie. Matka potrzebowała teraz jej ciągłej opieki, której Ida nie mogła zapewnić. Musiała zarabiać, by nie dać się wywieźć, i ukrywać matkę, aby jej nie zabrano. A poza tym, była Organizacja, a co za tym idzie, było też jej głupie, romantyczne, idiotyczne przyrzeczenie, że chce zasranej Organizacji pomóc. Całe szczęście, że Mira Fuchrerówna zajęła się niańczeniem Mordki, bo Ida naprawdę bała się, iż po ucieczce Racheli, to właśnie ona będzie musiała przejąć obowiązki Blumówny. Oczywiście, Rosenfarbówna twierdziła, że jeśli Mordechaj sam sobie nie zechce pomóc, to nikt mu nie pomoże, ale najwyraźniej Mira wierzyła w uzdrawiającą moc swojej smutnej, jednostronnej miłości, której Anielewicz nie dostrzegał lub dostrzec absolutnie nie chciał.
     Krztusząc się kurzem i smrodem na wpół zgniłych ziemniaków, wciskała rękę głębiej do worka w poszukiwaniu obiecanej amunicji. Tę wynosić było najłatwiej: zawsze można było ją schować nie tylko w torebce, ale również za paskiem spódnicy, a ostatecznie i w staniku.
     – No, do jasnej cholery! – mruknęła rozzłoszczona, nie mogąc namacać pakunku.
     Jednocześnie poczuła, że przesunęły jej się te, które już schowała za paskiem spódnicy. Uwierały ją nieznośnie w żebra, przypominając o tym, że powinna się pospieszyć.
     – Dzień dobry, Ido. – Usłyszała za swoimi plecami.
     Podskoczyła, odwracając się prędko. To był Stein. Wyglądał prawie dokładnie tak samo, jak za pierwszym razem. Miał na sobie mundur, ale tym razem, gdy podszedł bliżej, zauważyła, że nie jest ogolony: kilkudniowy zarost sprawiał, że jego policzki były niezdrowo sine. Wyglądał również na dużo bardziej zmęczonego, chociaż się uśmiechał. Kiedy nie odpowiedziała na pozdrowienie, zbliżył się jeszcze o dwa kroki, teraz już naprawdę niebezpiecznie skracając dystans. Rosenfarbówna nie zamierzała jednak tracić nic ze swojej pozy, ba, tłumiona od tygodni złość na widok Steina wybuchła w niej na nowo, więc to powinno ułatwić jej zadanie.
     – Myślałam, że już się nie spotkamy. Cóż, myliłam się. Nie jest mi miły twój widok, więc pozwól, że się nie przywitam i po prostu odejdę. – Spróbowała go wyminąć, lecz mężczyzna złapał ją za ramię. Zacmokał z niezadowoleniem i rzekł:
     – Nie tak szybko. Mieliśmy umowę.
     – Owszem, mieliśmy. Ale już nie mamy. Już wiem, że nic mi nie możesz zrobić, więc mogę odmówić. – Uniosła lekko podbródek, by dodać sobie animuszu i wyglądać na odważniejszą. Poczuła, jak dłoń policjanta zaciska się na jej ramieniu: tylko na kilka sekund, ale to wystarczyło, by wyczuła, iż jest zdenerwowany.
     – Powiedziałem: nie tak szybko, Ida – powtórzył.
     Nim zdążyła zareagować w jakikolwiek sposób, sięgnął do jej torebki, otworzył zatrzask jednym szarpnięciem, a potem wygrzebał stamtąd amunicję. Podniósł ją, by mogła zobaczyć, kręcąc głową z wyraźnym niezadowoleniem.
     – Chyba nie chcesz powiedzieć mi, że to nowa odmiana kartofli? – zapytał.
     Rudowłosa dziewczyna zacisnęła usta, nic nie odpowiadając. Stein pchnął ją na ścianę, tak mocno, że aż zabrakło jej tchu. Później poczuła na swoim ciele jego dłonie: przeszukiwał ją.
     Przez kilka upiornie długich chwili wstrzymywała oddech. Nie była w stanie nic powiedzieć, bo cała jej odwaga nagle wyparowała. Znalazł wszystko. Usłyszała brzęk metalu, kiedy rzucał jej to wszystko do stóp.
     – Jak to dobrze, że ciągle miałem cię na oku. Nawet nie wiesz, jaką krzywdę mogłabyś sobie zrobić, gdybym tego nie znalazł.
     – Krzywdę? Samej sobie? – wychrypiała, chociaż czuła, że wargi i język ma jak z drewna.
     – No, przecież ja ci krzywdy nie zrobię. Mieliśmy umowę, w umowie obiecałem cię kryć. Ale jak mi będziesz wycinać takie numery jak ten, to nic nie gwarantuję.
     – Nie wierzę ci. Nie wierzę w ani jedno twoje słowo.
     Mężczyzna zaśmiał się tylko. A potem, ku jej ogromnemu zaskoczeniu, zebrał z ziemi to, co wyrzucił i poupychał w kieszeniach munduru. To, co się nie zmieściło, oddał jej, więc schowała amunicję w torebce.
     – Chodźmy – powiedziała, po raz kolejny próbując go ominąć.
     Po cichu liczyła na to, że jeśli wyjdą z piwnicy, to albo uda jej się namówić go, by oddał jej amunicję, albo po prostu mu ucieknie. Trudno, będą mieli mniej pocisków, Anielewicz będzie musiał to przeboleć. Jednak nie zamierzała ryzykować i prowadzić Steina do komuny Anielewicza ani żadnego punktu, w którym zwykle Organizacja się spotykała. W końcu był policjantem, nie mogła mu ufać, choćby zapewniał, że należy do tych uczciwych.
     – Nie zapomniałaś o czymś? – zapytał, tym razem z rozbawieniem. – Nie pamiętam, żebym mówił, że twoja część umowy już dłużej nie obowiązuje. Aż tak szlachetny nie jestem.
     – Nie jesteś – sarknęła, ze złością rozpinając guziki bluzki. – Ani trochę nie jesteś, cholera jasna.
     Tym razem także chciał ją pocałować, a ona znów się odwróciła. W końcu to tylko umowa, nie żadne uczucie. Gdyby miała go pocałować, chybaby zwymiotowała. I tak już czuła zimno, które zaciskało się gdzieś na jej żołądku. Fala obrzydzenia do samej siebie uderzyła w nią, gdy tylko dotknął jej nagich ramion. Trzęsła się jak osika na wietrze: i z obrzydzenia, i z zimna.
     – Musimy robić to tutaj? – zapytała, próbując zyskać na czasie. – Nie dość, że zimno, to jeszcze ostatnio podrapałam sobie całe plecy – dodała zrzędliwie, tym razem próbując udawać głupią. Nie liczyła na to, że go oszuka, grała po prostu na czas.
     Ku jej ogromnemu zdziwieniu, Jan zaczął się śmiać: głośno, szczerze, więc i ona pozwoliła sobie na krótki, nerwowy uśmiech. Stein oplótł ją ramionami w taki sposób, że już nie czuła zimnej ściany za swoimi plecami.
     – Ile ja dla ciebie robię… – usłyszała.
***
     Ulice były opustoszałe, dosłownie wymiecione z ludzi, chociaż niedawno minęło południe. To nie było niczym dziwnym. Getto po prostu milczało, przygotowując się na drugą falę, biorąc oddech przez kolejnym skokiem, czekając aż fala w nie uderzy: fala obcych ludzi, którzy będą tu tylko przejazdem; może miesiąc, może dwa, a może nawet i tego nie. Getto milczało, ale żyło. Za zakrętem, w starej kamiennicy z tekturowymi kartonami zamiast okien, zbierali się właśnie ludzie. Ludzie, którzy czekali na nią. Za chwilę powinna tam być, oddać im to, co zabrała. A oni jak zwykle policzą kule, ponarzekają, Anielewicz znów pewnie przemówi, próbując ich pobudzić w tym idiotycznym, naiwnym, denerwującym kordianowskim stylu. Tak, na pewno tak będzie. Zawsze tak jest: jedyna stała rzecz w życiu to te konspiracyjne spotkania.
     Ida zatrzymała się gwałtownie, a idący za nią Jan omal na nią nie wpadł.
     – Dobrze – szepnęła, odwracając się w jego stronę. Zacisnęła dłonie, które trzymała w kieszeniach płaszcza, by nie zauważył, jak bardzo się denerwuje. – Oddaj mi, co zabrałeś i rozstajemy się w przyjaźni. Widzimy się w przyszłym tygodniu lub kiedyś w przyszłości, kiedy chcesz. – Wzruszyła ramionami.
     Stein, nie mówiąc ni słowa, posłusznie oddał jej zabraną wcześniej amunicję, a ona chowała ją, gdzie się dało. W tym tygodniu przesyłka naprawdę była spora, chociaż Rosenfarbówna wiedziała, że i tak nie zabrała wszystkiego. Albo Polacy nie dali tyle, co obiecali.
     Jan uśmiechał się. Dziwnie, samymi ustami.
     – Idź, bo spóźnisz się i twoi znajomi nie będą zadowoleni – powiedział, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł.
     Ida długo jeszcze stała w tamtym miejscu i patrzyła, jak znika za zakrętem.

Od razu na początku przepraszam za poślizg, ale ostatnio mam zwyczajnie aż za dużo na głowie i doba stała się za krótka, by to wszystko ogarnąć. 
Jak widzicie, skoczyliśmy sobie w tym rozdziale w czasie i przestrzeni, a zrobiliśmy to tylko dlatego, że ostatnio zapałałyście tak ogromną sympatią wobec Idy, sprawiłam wam więc prezent w postaci rozdziału poświęconemu tylko jej. Nie martwcie się jednak, już w następnym rozdziale znów cofniemy się do września 1942, do Racheli i Veita i wyjaśnimy sobie, dlaczego Faust wysłał ją do klasztoru. Getto zaś wróci, gdy wyrównam czas po stronie aryjskiej. 
Plus, przygotujcie się, że w następnym rozdziale Faust uda się w sentymentalną podróż w swoją tak niedaleką młodość chmurną i bzdurną. 
Jeśli następny rozdział nie pojawi się za dwa tygodnie, to będzie znaczyło, że znów zabrakło mi czasu i rozdział pojawi się w połowie czerwca. 
Wasza zaganiana i potwornie zmęczona,