sobota, 29 czerwca 2013

Rozdział dwudziesty ósmy

Wrzesień 1942 r., Warszawa, strona aryjska
     – Nie nazywaj mnie tak. Niech nigdy więcej nie przyjdzie ci do głowy zwrócić się do mnie w ten sposób! – warknęła, naciągając koc na nagie ramiona.
     Faust nie skomentował. Wsadził tylko ręce do kieszeni spodni i stał tak przez chwilę, wpatrując się w podłogę. Potem gwałtownie podniósł głowę, nabrał powietrza w płuca. Uderzając dłońmi w uda, rzucił jakby nigdy nic:
     – Przyniosłem kilka twoich rzeczy. Jakieś ubrania, książkę.
     – Książkę? – zapytała nieco podejrzliwym tonem, jeszcze bardziej wciskając się w zagłówek łóżka, gdy mężczyzna wykonał gwałtowny ruch. On tylko podniósł z podłogi plecak, którego wcześniej nie zauważyła.
     – Goethego. Domyśliłem się, że należała do ciebie.
     Dziewczyna milczała, zaciskając tylko usta. Niemiec stał przez chwilę z plecakiem, a potem, zauważywszy, że nie ma zamiaru go od niego wziąć, położył go w nogach łóżka. Oczyścił gardło, wyraźnie zakłopotany jej irracjonalnym zachowaniem. Z pewnością nie tak wyobrażał sobie to spotkanie.
     – W istocie, to moja książka. Zastanawia mnie, jak ty wszedłeś w jej posiadanie – powiedziała w końcu.
     – To długa historia. Zapewniam cię, że jej nie ukradłem.
     Kiedy i na to nie odpowiedziała, Faust raz jeszcze chrząknął, a potem usiadł w tym samym miejscu, w którym siedział wcześniej. Tym razem jednak oparł ręce na podciągniętych pod brodę kolanach i ze zmarszczonym czołem, poświęcając temu więcej uwagi niż by należało, zaczął paznokciem jednej ręki wyciągać brud spod paznokci drugiej ręki. Rachela, zastanawiając się, jaki właściwie był prawdziwy powód jego wizyty o tak dziwnej porze, sięgnęła po sweter, zarzucony na zagłówek łóżka, a potem wciągnęła go na ramiona, ciągle dbając o to, by kołdra nie opadła nawet na centymetr, chociaż mężczyzna zdawał się nie wykazywać żadnego zainteresowania, zarówno jej działaniami, jak i ciałem. Ani teraz, ani nigdy. Ale prowokować nie chciała.
     – Jak rozumiem, przyniosłeś mi te rzeczy, bo nie zamierzasz mnie stąd zabrać?
     Faust przerwał czyszczenie paznokci, westchnął. Kiedy podniósł głowę, zauważyła ten denerwujący, wyrażający współczucie wzrok i wyraz twarzy: zmarszczone brwi oraz zaciśnięte usta, jakby naprawdę fizycznie coś sprawiało mu ból.
     – Aż tak ci tu źle? – zapytał zamiast odpowiedzieć.
     Potarła dłonią twarz.
     – Nie, to nie tak, że jest mi źle… Nie jest najgorzej. Przynajmniej nikt nie próbuje mnie siłą przechrzcić, czego się, przyznaję, obawiałam. Ale czuję się samotna. Już wolałabym chować się w twoim mieszkaniu – zamilkła, kiedy zdała sobie sprawę, co powiedziała. Absolutnie nie wierzyła, że mogła coś takiego powiedzieć! Na głos!
     Faust uśmiechnął się nieznacznie, choć czoło wciąż miał zmarszczone. Uśmiech był udawany, widziała to.
     – Przykro mi, tam nie możesz wrócić. Ale mogę zabrać cię gdzieś indziej, chociaż to nie będzie proste. Nie wiem, czy rozumiesz, ale to bardzo ważne, byś w stu procentach uwierzyła, że jesteś Reni Soderberg. Musisz s t a ć  s i ę  Reni Soderberg. Tu cię mogą przygotować do tej roli. Chciałbym, by to siostry zakonne się tobą zajmowały. Ufam im.
     Blumówna potarła dłonią czoło, nagle zmęczona tą rozmową. Miała niejasne przeczucie, że zmierza ona dokładnie donikąd.
     – To nie jest takie proste jak myślisz! – burknęła, wyraźnie podenerwowana.
     Mężczyzna prychnął. Kręcił głową z niedowierzaniem, wpatrując się w kąt pokoju. Potem, jakby podjął jakąś decyzję, wstał energicznie, co nieco kolidowało z jego opłakanym wyglądem i zmęczoną twarzą, a potem podszedł do łóżka. Rachela skuliła się mimowolnie, ale on tylko położył dłoń na jej ramieniu, a potem, co było dla niej absolutnie zaskakujące, pocałował ją w czoło, chociaż nigdy wcześniej tego nie robił.
     – Nie urodziłem się Faustem – powiedział.
     Kiedy otworzyła oczy, już go nie było. Gdyby nie plecach leżący w nogach łóżka, pomyślałaby, że spotkanie z agentem tylko jej się przyśniło.
***
     Dzień był wyjątkowo ładny i ciepły, jak na wrzesień w tej części kraju. Słońce, choć stało już wysoko na niebie, nadal świeciło mocno. Jakub Woyciechowski pomyślał, że nie powinien zakładać skórzanej kurtki, tylko marynarkę. Z drugiej strony, skórzana kurtka była bardziej stylowa, bardziej emblematyczna. Młodzieniec w skórzanej kurtce i wypastowanych na wysoki połysk oficerkach mówił sam za siebie: jestem w konspiracji.
     Palcem wskazującym zadarł do góry daszek kaszkietu, podrapał się po mokrym od potu czole. Spojrzał w prawo, potem w lewo. Usiadł wygodniej, lekko podenerwowany spojrzał na zegarek. Było pięć po trzeciej. Spóźniał się.
     Parkowa alejka przy której siedział, była dosłownie wymieciona z ludzi. Za swoimi plecami słyszał kwaczące kaczki, które taplały się w niewielkim jeziorku. Poza tym, w parku panowała kompletna cisza. Zauważy każdego, kto zbliży się ścieżką do tej ławki pod drzewem. Siąknął nosem. Od kilku dni męczyło go przeziębienie. Podniósł głowę do góry, zamknął oczy, postanowiwszy skorzystać z tak pięknej pogody. W takiej ciszy jak ta, z pewnością usłyszy kroki.
     – Jest pan nieostrożny.
     Drgnął, wyraźnie zaskoczony. Nie słyszał kroków, a oto jednak, tuż obok niego na ławce siedział jego zwierzchnik, Inżynier. Inżynier miał na oko lat czterdzieści kilka, szpakowate, wiecznie wyglądające na przetłuszczone włosy, które zwykł był zaczesywać do tyłu, a do tego miał irytujący zwyczaj przeczesywania ich dłonią. Mężczyzna miał pociągłą, niezbyt przystojną twarz o wyraźnym, lekko wysuniętym do przodu, spiczastym podbródku i zapadniętych policzkach, wąskie, blade usta oraz równie spiczasty co podbródek nos. Nosił okrągłe okulary w drucianych oprawkach, które sprawiały, że jego wysokie czoło zdawało się być dziwnie wypukłe. Inżynier był również ponadprzeciętnie wysoki, więc nie pasowało na niego żadne ubranie: rękawy koszul, płaszczy czy spodni zawsze były zbyt krótkie, więc konspirator wyglądał idiotycznie, cokolwiek by na siebie włożył. Po każdym spotkaniu z Inżynierem Kuba zastanawiał się, co ten człowiek robił przed wojną. Faktem było, że jego zwierzchnik był typem człowieka, który życie traktuje bardzo serio oraz posiada surowe zasady, których każe przestrzegać każdemu swemu podwładnemu, a jednak mimo wszystko nie wyobrażał go sobie jako wojskowego. Absolutnie.
     – A pan się spóźnił.
     Inżynier zacisnął usta, wyraźnie niezadowolony.
     – Podobno to coś pilnego – burknął, poprawiając jednocześnie poły płaszcza i rozglądając się nerwowo.
     To była kolejna cecha tego człowieka: nigdy nie patrzył w oczy swemu rozmówcy. Wzrok miał wiecznie rozbiegany, jakby ciągle sprawdzał, czy nie jest śledzony. Kuba uważał, że to niezdrowe, ale nie komentował ostrożności zwierzchnika. Rzadko komentował cokolwiek, co było związane z Inżynierem, ponieważ nie chciał mu się narażać.
     – Chciałbym ponowić moją prośbę o skierowanie mnie do jakiejś bardziej serio pracy. Już mówiłem, że mam poczucie, iż marnuję się w sabotażu.
     Mężczyzna przez chwilę milczał, chociaż kiwał głową, zupełnie tak, jakby się spodziewał, że Woyciechowski coś takiego powie.
     – Co na to Czarny? – zapytał w końcu, przeczesując dłonią włosy.
     – Mam jego błogosławieństwo – odparł, uśmiechając się szeroko. Inżynier zmierzył go wzrokiem, jakby chciał powiedzieć „a więc i on ma cię dość?”
     – Występuje pan z tą prośbą oficjalnie? – Patrzył gdzieś w przestrzeń przed sobą. Jakub miał wielką ochotę westchnąć z poirytowaniem.
     – Tak jest.
     Milczeli, czekając aż przejdą mimo dwie młode kobiety. Woyciechowski uśmiechnął się do obu i ukłonił, natomiast starszy mężczyzna zachowywał się, jakby ich kompletnie nie dostrzegał.
     – Co pan ma na myśli mówiąc o pracy, która byłaby bardziej serio?
     – Wywiad, kontrwywiad, wyroki – odpowiedział niemal natychmiast, tak lekko, jakby mówił o pogodzie.
     To chyba był pierwszy raz, kiedy Inżynier na niego spojrzał. Wyglądał na szczerze zdziwionego.
     – To, czego pan chce, nie leży w gestii KWC* – powiedział jednak zupełnie spokojnym głosem. Kuba odpowiedział na to oszczędnym uśmiechem.
     – Doskonale o tym wiem. Myślałem jednak – usiadł wygodniej, obracając się w stronę swego rozmówcy – że z KWC można się wkręcić do ZWZ**.
     – To są poważne sprawy, Kuba. – Inżynier spiorunował go wzrokiem. – Nie zabawa. Nie ma drogi na skróty.
     Woyciechowski milczał przez chwilę, przygryzając dolną wargę. Czuł jednak, że jeśli teraz zrezygnuje, to zanudzi się na śmierć w grupie sabotażowej. W końcu chciał zostać zapamiętany, chciał walczyć naprawdę, to znaczy zbrojnie. Chciał widzieć natychmiastowe efekty swojej walki. A poza tym, gdyby znalazł się w wywiadzie, może udałoby mu się ustalić, kim jest ten Niemiec, z którym ciągle spotykała się matka.
     – Ale powie mi pan, jak tam się dostać? – zaryzykował.
     Inżynier uśmiechnął się nieznacznie.
     – Szkoła podchorążych, Kuba. Szkoła podchorążych i dużo cierpliwości. Z twoim temperamentem nie przewiduję sukcesu, ale próbować możesz.
***
     Basia, przepychając się między ludźmi, pomyślała, że życie na własny rachunek jest nie tylko trudne, ale także drogie. Ściskając w dłoni schowane w kieszeni płaszcza banknoty, próbowała wydostać się z bazaru. I tak niczego tu dla siebie nie znajdzie.
     W powietrzu cuchnęło sierścią, ptasimi odchodami i bimbrem. Z każdej strony atakowały ją czerwone od krzyku, zapocone twarze sprzedawców, którzy próbowali sprzedać swoje produkty: alkohol, koty, kury, ziemniaki, dywany, firany. Na bazarze można było kupić wszystko, jeśli wiedziało się, gdzie powinno się szukać. Basia jednak nie szukała niczego. Chciała tylko przedostać się do innej części miasta. Teraz żałowała, że wybrała tę drogę na skróty.
     Nie raz i nie dwa Majcher czy Kuba w zawoalowany sposób przekazywali jej informację, że na bazarze można kupić nie tylko to, co widać. Na takich bazarach jak ten handlowało się bronią i fałszywymi papierami. Ale nigdy tego nie potrzebowała, dlatego nawet nie wiedziała, jak w tym tłumie znaleźć potencjalnych sprzedających. Czymś w końcu musieli się różnić…
     Przed sobą zauważyła, jak jakiś mężczyzna wyciąga portfel z kieszeni grubasa. Miała nad tym przejść obojętnie, w końcu to nie ją okradano, ale pomyślała, że to niewłaściwie. Jest przecież świadkiem przestępstwa, a przestępstwa powinno się piętnować. Dlatego też przepchnęła się czym prędzej ku okradanemu jegomościowi, który był zajęty targowaniem się ze sprzedawcą dywanów i złapała złodzieja za rękę.
     – Co do… – Złodziej próbował wyszarpnąć dłoń z uścisku, więc odwrócił się w jej stronę. Baśka już miała wołać mundurowego, ale na widok twarzy złodzieja zamarła z otwartymi ustami.
     Złapała Majchra.
     – Co robisz?! – zapytała zduszonym głosem.
     Poczuła, jak chłopak wyswobadza się z jej osłabionego zaskoczeniem uścisku. Majcher poprawił marynarkę i kaszkiet, wzruszając ramionami.
     – To nie interes panienki – odburknął, rozglądając się gorączkowo. Na pewno szukał drogi ucieczki.
     Barbara nie chciała, by jej uciekł, więc czym prędzej położyła mu dłoń na plecach i pchnęła lekko w kierunku jednej z bram. Tam z pewnością było ciszej, liczyła, że uda jej się porozmawiać z chłopakiem.
     – Chodź – mruknęła.
     – Basiu, posłuchaj. Nie będziem rozmawiać, bo i nie ma o czym.
     Jankowska wydęła policzki, a potem głośno wypuściła powietrze.
     – Nie ma? Jak to: nie ma?! Przecież widziałam! – Gwałtownym ruchem dłoni wskazała na plac, na którym rozłożył się bazar. – Chciałeś go okraść! I byłbyś okradł, gdybym nie złapała cię za rękę.
     Majcher zrobił głupią minę. Nie kwapiąc się do odpowiedzi, powolnym ruchem podrapał się za kołnierzem, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią i w ten sposób chciał zyskać na czasie. Dziewczyna wpatrywała się w niego intensywnie, nawet nie mrugając. Zaczęło go to peszyć, bo uciekł wzrokiem, kiedy odpowiadał:
     – To nie jest proste. Ja go nie okradałem. – Jankowska spiorunowała go wzrokiem. – To znaczy okradałem, ale biednemu zabrać nie chciałem, zgodzi się chyba panienka. To arbajt*** jak każdy inny.
     – Arbajt! – westchnęła, nie mogąc uwierzyć w to, co słyszy.
     Wiele się mówiło o praskich chłopakach: że to zabijaki, złodzieje, cwaniaki, że szukają guza. Do tej pory myślała, że to jedynie stereotyp, łatka, którą ktoś przyszył mieszkańcom Pragi, ale teraz okazało się, że to mogła być prawda. Gorzej, że przekonała się o tym, kiedy mogła oskarżyć o to wszystko człowieka, którego uważała za przyjaciela. Za współpracownika. Dotąd żyła w przeświadczeniu, że konspiratorzy to ludzie o nieposzlakowanej opinii, szlachetni i dobrzy, bez plam na honorze.
     To wszystko to tylko złudzenie, ludzie zawsze będą tylko ludźmi.
     – Baśka, tobie się chyba wydaje, że życie jest proste. Masz wszystko, zawsze jesteś alegancka****, wysłowić się umiesz. Widać, że ty z dobrego domu jesteś. A ja andrus***** jestem. I nikt więcej. Ja rodzinę utrzymać muszę, bo ojca nie mam: uczciwą pracą oczywista, ale jak się nie da, to i nieuczciwą. – Zawiesił na chwilę głos i przyglądał jej się z uwagą, mrużąc oczy. – Ale ty mnie, panna, za belki****** nie dasz?
     Baśka przełknęła głośno ślinę. Musiała zadecydować, chociaż zdawało się, że zadecydowała już na placu targowym. Teraz wystarczyło to powiedzieć. Nic nie mogła poradzić, że nie mogła zrozumieć, co do niej mówił, ponieważ posługiwali się zupełnie innymi kategoriami moralnymi.
     – Nie.
     Majcher pokiwał głową, dając jej znak, że rozumie i docenia, a potem po prostu odwrócił się na pięcie i odszedł, zostawiając ją samą.
     Naprawdę żałowała, że wybrała drogę na skróty.
***
     Wrzesień 1942 r., gdzieś w Generalnym Gubernatorstwie lub Trzeciej Rzeszy
     Irena wpatrywała się w belki nad swoją głową. Spała na najniższej pryczy, więc miała niewiele miejsca. Właściwie nie mogła się nawet swobodnie przewrócić z boku na bok, ale już nauczyła się, jak nie uderzać głową o deski. Przynajmniej tyle.
     Westchnęła głęboko, pocierając dłońmi twarz. Oczy szczypały, więc mocno zacisnęła powieki, chociaż wiedziała, że to nie przyniesie ulgi. Głowa bolała ją nieznośnie, ale i do tego bólu zdążyła się przyzwyczaić. Z pewnością był spowodowany wszystkimi chemikaliami, których używano w fabryce, w której zmuszano ich do pracy. Ręce i plecy raz po raz przeszywał ostry ból, z reguły wtedy, gdy poruszyła się nierozważnie lub zbyt gwałtownie.
     Irena doskonale wiedziała, że gdyby nie świadomość tego, że Racheli ktoś pomógł, z pewnością dawno by się poddała. Teraz jednak miała cel. Jeśli tylko żadne niezależne od niej siły nie zdecydują, że ma umrzeć, zamierzała przetrwać. Musiała w końcu po tym wszystkim wrócić do Warszawy i odszukać Rachelę. Przecież to jeszcze dziecko!
     Nie mogąc spać lubiła sobie wyobrażać, co też robi jej córka i jak się ma. Niejaką ulgę przynosiło wymyślanie historyjek. Blumowa była święcie przekonana, że nawet jeśli Racheli nie udało się uciec z getta, to jest pod opieką Mordechaja. Ten chłopak kochał ją, był dla niej dobry oraz czuły, więc przy jego boku nie mogła stać jej się żadna krzywda. A jeśli jej się udało, to miała nadzieję, że trafiła na dobrych ludzi, którzy nie mieli interesu w wykorzystywaniu naiwności Racheli. Swoją drogą, chyba najlepszym rozwiązaniem byłoby, gdyby Rachela uciekła wraz z Anielewiczem. Może razem udałoby im się przedostać na południe, a potem do Ameryki. Tam mogliby rozpocząć nowe, bezpieczne życie, tak jak zaplanował to Mordechaj. Irena żałowała, że chłopak nie miał okazji wprowadzić swego planu w życie. Teraz nie musiałaby nic sobie wymyślać, bo wiedziałaby, że jej dziecko jest bezpieczne.
     Przewróciła się na bok, westchnęła. A gdyby tak…
     – Czego tam się tak tłuczesz? Śpij, kiedy możesz! – skarcił ją ostry, kobiecy głos z górnej pryczy.
     Irena nie odpowiedziała, ale usłuchała kobiety. Zamknęła oczy, projektując sobie cudownie bezpieczne życie Racheli.

*Kierownictwo Walki Cywilnej
**Związek Walki Zbrojnej
*** Gwara warszawska: praca
**** Gwara: elegancka
***** Gwara: ulicznik, spryciarz
****** Gwara: kraty, więzienie

Nah, nie jestem zadowolona z tego rozdziału, ale lepszy nie będzie. W następnym dokonamy skoku w czasie i najprawdopodobniej wrócimy do getta, jeśli rozdział nie zrobi się nagle za długi, by wrzucić go w całości. W sumie możecie się przygotować na powrót Idy, Mordki, Marka i Janka Steina.
Ze spraw ogólnych: w środę mam obronę licencjatu, więc proszę o trzymanie kciuków!

Inna sprawa jest taka, że mam kolejnego, nowego bloga. Tym razem jest to zbiór krótkich opowiadań, głównie porzuconych pomysłów, parodii, fików, może jakiś felieton też się nada i innych odrzutów mojej wyobraźni. Na razie wisi na nim jeden tekst, ale w przyszły weekend powinien pojawić się kolejny (planuję publikować jeden tekst w miesiącu). Także zapraszam. Urzęduję o TU, pod tym adresem. 

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Rozdział dwudziesty siódmy

Wrzesień 1942 r., Warszawa, strona aryjska
     Kiedy otworzyła oczy, nic się nie zmieniło. Znów powitał ją ten sam bielony sufit, nienaturalnie nisko zawieszony nad głową. Zza okna słychać było pianie koguta i gdakanie kur, które szybko zostało zagłuszone przez kościelne dzwony. Westchnęła, jęknęła i zakryła głowę poduszką. Dopiero świtało. Przez chwilę leżała, starając się przekonać samą siebie, że wcale nie musi wstawać. Próbowała już, ale nic z tego nie wyszło: kiedy któregoś dnia nie pojawiła się na śniadaniu, przyszła siostra zakonna, stara i zrzędliwa, po czym wyciągnęła ją z łóżka, twierdząc, że czemu jak czemu, ale panującemu w klasztorze rygorowi poddać się musi. Dobrze, że nie kazali jej chodzić na modlitwy, bo tego by chyba nie zniosła.
     Przez pierwsze dwa dni Rachela myślała, że jest tu gościem. Siostry traktowały ją jednak bardziej jak jedną z nich, chociaż nie kazały jej nosić habitu. Zamiast tego przyniosły jej kilka śmierdzących stęchlizną, zbyt dużych, znoszonych sukienek, bowiem nie dało się nie zauważyć, że przyjechała tu zupełnie bez bagażu. Nie kazały jej też się modlić, ale przyniosły modlitewnik, bo podobno bez względu na wszystko, modlitw katolickich powinna się nauczyć. Żadna z nich nie umiała powiedzieć kiedy wróci Faust. Kiedy Blumówna zaczęła pytać o to kilka razy dziennie, powiedziano jej, że nikt żadnego Fausta nie zna. Zwracały się do niej „pani Soderberg” lub „panno Reni”, w zależności od sytuacji i wcale nie dziwiły się temu, że pomimo niemieckiego rodowodu znakomicie posługuje się językiem polskim. Nawet nie zapytały, jak naprawdę ma na imię, ale Rachela składała to na karb tego, że musi przyzwyczaić się do swojej nowej tożsamości, by nawet wyrwana z głębokiego snu była w stanie bezbłędnie wyrecytować swoją legendę.
     Była tu już okrągły tydzień. Tydzień, odkąd zdała sobie sprawę, że została oszukana. Miała wrażenie, że tym razem została naprawdę zamknięta w więzieniu, bo na wyposażenie niewielkiej celi składało się jedynie wąskie łóżko, stolik nocny, miednica i klęcznik. Zimnej podłogi nikt nie raczył ogrzać choćby najlichszym dywanikiem, a od grubych, starych murów ciągnęło chłodem i wilgocią. Blumówna bardzo chciała wrócić do ciasnego pokoiku w mieszkaniu agenta. W s z y s t k o   było lepsze od tego, co przeżywała teraz.
     Zdjęła z głowy poduszę, wstała z trudem. Z ustawionego pod przeciwległą ścianą klęcznika wzięła wymięty, zniszczony modlitewnik, otworzyła go na zaznaczonej stronie, usiadła na łóżku. Przez chwilę bezmyślnie gapiła się na ścianę ozdobioną jedynie surowym, drewnianym krucyfiksem, po czym zaczęła głośno czytać:
     – Pater noster, qui es in caelis sanctificetur nomen tuum…
     Drzwi skrzypnęły, do celi weszła jedna ze starszych sióstr zakonnych, którą Rachela znała z widzenia. Przestała więc czytać modlitwę i czekała na jakieś słowo ze strony zakonnicy. Kiedy siostra zakonna zorientowała się, że Blumówna nie ma zamiaru się przywitać, rzuciła oschle:
     – Proszę się ubrać, panno Soderberg.
     Potem wyszła. Rachela jeszcze przez chwilę siedziała zupełnie bezmyślnie, z otwartym modlitewnikiem na kolanach.
***
     Na początku myślała, że, jak zwykle rankiem, będzie pracować, doglądając kręcącego się po podwórzu drobiu, sypać ziarno albo zbierać jajka, jednak, ku jej ogromnemu zdziwieniu, została zabrana wprost do kościoła. Nieco opierała się przed wejściem do świątyni, więc prowadząca ją siostra przełożona, przez wszystkich nazywana siostrą Teklą, popchnęła ją mocno.
     – Chcę tylko z tobą porozmawiać – rzuciła przy tym, bardzo stanowczym głosem.
     Żydówka niepewnie usiadła w jednej z ławek, zastanawiając się, o czym siostra przełożona nagle chciała z nią rozmawiać. Odkąd tu przybyła, starsza kobieta nawet nie zamieniła z nią słowa, nie zainteresowała się niczym, nawet jej skargami i irytującymi pytaniami o Fausta. By jakoś się uspokoić, rozejrzała się po wnętrzu: kościół był niewielki, ciemny i zimny, jak cały klasztor. Nie było tu wielu ozdób, ograniczały się one do dwóch pociemniałych ze starości obrazów na ścianach oraz ogromnego krzyża w ołtarzu głównym. Jeśli było coś więcej, to ze swojego miejsca Blumówna nie mogła tego zauważyć.
     Zakonnica usiadła obok i przez chwilę przyglądała się Racheli. Dziewczyna musiała przyznać, że siostra przełożona budziła zaufanie: jej okrągła, nieco androgeniczna twarz, szare, przenikliwe oczy, otoczone siateczką zmarszczek i  rozciągnięte w dobrotliwym uśmiechu, szerokie usta sprawiały, że chciało jej się zwierzać. To znaczy, chciałoby się, gdyby nie to, że Rachela i tak mocno postanowiła powtarzać swoją legendę, dopóki sama w nią nie uwierzy.
     – Faust powinien pojawić się tu na dniach. Przynajmniej do tego się zobowiązał – powiedziała siostra Tekla.
     Rachela uświadomiła sobie, że patrzy na nią z otwartymi ustami, więc czym prędzej je zamknęła. Niemniej jednak musiała przyznać, że taka informacja po wielu nieudanych próbach, które przywiodły ją do pesymistycznej rezygnacji, była niejakim szokiem.
     – Czy mnie stąd zabierze? – zapytała.
     Zakonnica uśmiechnęła się.
     – Nie sądzę, by miało nastąpić to tak szybko. Dzięki jego przyjaciołom wiemy, kim byłaś wcześniej, ale teraz jesteś Reni Soderberg: kto inny, jeśli nie my przygotuje cię lepiej do życia w nowej roli i wyznawania nowej religii?
     Rachela prychnęła, autentycznie oburzona.
     – Nie dam się ochrzcić! – zastrzegła. Zakonnica uśmiechnęła się na to jeszcze szerzej.
     – Nikt cię do tego nie zmusi, ale podstawy musisz znać. Jeśli masz udawać, powinnaś to robić umiejętnie. Reni Soderberg nie jest przecież Żydówką.
     – Och… – mruknęła, autentycznie zawstydzona. – Ja… No, dobrze, ma pani… siostra… rację.
     – No to co, zaczniemy pierwszą lekcję? Nie chciałbym, żeby Faust wrócił i zauważył, że przez cały ten tydzień się obijałaś.
***
     Wrzesień 1942 r., Berlin
     Podporucznik Boelke już z okien pociągu przyglądał się miastu. Nie był tu ani razu, odkąd dostał rozkaz wyjazdu do Warszawy. Nie mógł powiedzieć, że tęsknił. Niestety. Westchnął, przyglądając się kominom fabrycznym na Marinfelde* – pomyślał, że powinien się tam wybrać. W końcu nie mógł zliczyć wieczorów, które tam spędził, będąc jeszcze studentem. Jeden z profesorów prawa mówił, że najlepszą metodą, by zostać dobrym stróżem prawa, jest poznać jego wrogów. Część tych wieczorów oczywiście Veit spędził wertując nudne i tendencyjne podręczniki biologii, w których darwinizm był uznawany za największe objawienie i podręczniki prawa, które wyjaśniały prawa, które i tak były już wszystkim znane, a przez resztę wolnych nocy włóczył się po Marinfelde, zaglądając do tanich szynków i brudnych burdeli, w nadziei, że dostanie w zęby. To samo robił teraz, krążąc po warszawskiej Pradze. Może tego potrzebował, może potrzebował rozładować agresję, chciał poczuć się zagrożonym, odpowiedzieć atakiem. Jeszcze nie było tak źle, by atakował sam siebie, ale Veit dobrze wiedział, że to niebezpiecznie cienka granica, którą łatwo przekroczyć. Gdy frustracja rosła, wystarczyło pójść na Marinfelde. Kilka razy wrócił bez pieniędzy i z podbitym okiem lub obitymi żebrami. Ojciec sądził, że Veit oddaje się jedynie prawdziwie męskim rozrywkom, takim jak nielegalnie organizowane mecze bokserskie, natomiast chłopak zwyczajnie płacił jednemu z pijaczków za lekkie poturbowanie. Ot, taka fanaberia bogatego. Wielu takich oryginałów jak młody Boelke kręciło się nocami po Marinfelde.
     Na Dworcu Głównym jak zawsze był tłok. Nie bez trudu podporucznik odszukał adiutanta swego ojca, który miał go zawieźć do domu. Adiutant był młodym, młodszym do Veita, chłopakiem o idealnie niebieskich oczach i jasnych włosach, wysokim i barczystym – typ B, to jeszcze Faust umiał odróżnić. Przywitali się oszczędnie a przez drogę nie zamienili nawet słowa. Zresztą, nigdy ze sobą zbyt wiele nie rozmawiali. Tokowali raczej na jakieś tematy bez znaczenia, nie słuchając się wzajemnie. Tolerowanie się w zupełności wystarczyło. Na szczęście nie było obowiązku lubienia wszystkich ludzi z towarzystwa ojca.
     W domu przywitał go chłód i ciemność. Willa nigdy nie była przesadnie jasna, ale Veit miał dziwne wrażenie, że odkąd wyjechał, dom jakby dziwnie się zakurzył i skurczył. A przecież nie wyjechał tak dawno! Z pewnością to wina tego, że Jadwisia już nie była tak młoda oraz sprawna jak kiedyś. Zabawne. Dla Veita Jadwisia zawsze była starszą, pomarszczoną kobietą.
     Wszystko się pozmieniało.
     Adiutant poinformował, że ojciec wróci wieczorem, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł. Po chwili Boelke usłyszał odgłos silnika, a potem chrzęst opon na żwirze. Samochód odjechał. Nie zastanawiając się dłużej nad kondycją domu, skierował się wprost do kuchni. Jadwiśka plątała się po niej, podśpiewując coś pod nosem. Przez chwilę stał w progu, oparty o framugę, co miał w młodości w zwyczaju. Splótł ręce na piersi i czekał, aż kucharka go zauważy. Zaawansowany wiek sprawił, że jeszcze bardziej ogłuchła. Boelke pomyślał, że niedługo trzeba się będzie postarać o nową pomoc domową – refleksja ta przyszła niespodziewanie nagle i nie towarzyszyły jej żadne głębsze emocje. Veit zawstydził się własną bezdusznością. Wszak oto przed nim stoi kobieta, która właściwie  go wychowywała, którą zwykł był traktować jak traktuje się ciotkę lub babcię. Co za wstyd!
     – Dzień dobry – powiedział.
     Jadwiga odwróciła się gwałtownie.
     – Och, paniczu! Już panicz jest? Myślałam, że będziesz wieczorem! – zawołała, jak zwykle mieszając formy grzecznościowe z familiarnymi. Nigdy nie ustalili, jak właściwie powinna się do niego zwracać. Przy rodzicach zawsze używała formalnej formy, nazywając go „paniczem”, czym nieustannie go zawstydzała. Dlatego też zawsze, gdy rozmawiali na osobności, prosił ją, by mówiła mu po imieniu. W efekcie takiego podziału, ciągle mieszała obie formy.
     – Nie. – Uśmiechnął się pobłażliwie. – To ojciec ma być dziś późno – wyjaśnił.
     Kucharka machnęła na to wszystko ręką, jakby chciała powiedzieć „wszystko jedno!”, a potem podeszła do niego, by, jak zwykle, krótko go uścisnąć. Pachniała mąką, stęchlizną i trutką na mole, jak zawsze. Nawet ubrania nosiła te same, w których widział ją przed wyjazdem.
     – Ależ panicz wygląda! – zawołała, gdy już mu się przyjrzała. Veit nie wiedział, czy to komplement czy nagana, ale z brzmienia jej głosu wywnioskował, że bliżej było ku temu drugiemu. – Tak… poważnie!
     Nie wiedział, co na to odpowiedzieć, więc uśmiechnął się tylko.
     – Siadaj, chłopcze, musisz być zmęczony po tak długiej podróży! – rzekła, by zamaskować zakłopotanie. Zawsze, gdy nie wiedziała, co powinna zrobić, wygłaszała rozkazy, dodając do nich oczywiste stwierdzenia.
     – Tak – potwierdził jednak, po czym posłusznie usiadł.
     Przez kolejnych kilka chwil przyglądał jej się bez słowa. Kiedy już postawiła przed nim filiżankę kawy, sama usiadła, po czym zażądała:
     – No, niechże panicz opowiada. Co panicz taki milczący? Dobrze paniczowi w tej Warszawie idzie?
     – Dobrze, Jadwisiu – odparł, uciekając wzrokiem. Bawił się filiżanką, gorączkowo myśląc, co jeszcze mógłby powiedzieć. Zdał sobie sprawę, że lista rzeczy, o których mogą rozmawiać jest żałośnie krótka. – Ale nie mogę nic ci powiedzieć. Wszystko objęte jest tajemnicą śledztwa.
     – Toż i ja o śledztwa żadne nie pytam, paniczu. Ja się o ciebie, chłopcze, pytam. Nie wpakowałeś się oby w nic złego? Prowadzisz się moralnie? Nie krzywdzisz nikogo bez potrzeby?
     Veit nagle zapragnął opowiedzieć kucharce o przesłuchaniach i nieudanych śledztwach. O szwendaniu się po Pradze i o ukradkowych wizytach w getcie. Chciał powiedzieć o Kmicicu i wrażeniu odrzucenia. O samotności, nerwach oraz nieprzespanych nocach. A nade wszystko chciał powiedzieć o Racheli, pochwalić się komuś samolubnie swoją odwagą i dobrocią. Chciał ponarzekać na swoją brutalność wobec Basi, a potem zebrać cięgi za niedelikatność, przez którą zranił wrażliwą, młodą dziewczynę. Ale wiedział, że to absolutnie nie wchodzi w grę, więc odpowiedział:
     – Ze mną wszystko dobrze, powiedziałem przecież. Nie robię niczego złego.
     Jadwiga patrzyła na niego przez chwilę, zupełnie tak, jakby chciała przewiercić go wzrokiem. Veit zawsze bał się tego wzroku, bo gdy kobieta tak na niego patrzyła, miał wrażenie, że grzebie mu w myślach. Odwrócił wzrok, chcąc ukryć jak najwięcej.
     – A dobrego? – zapytała w końcu.
     – Kilka dobrych rzeczy zrobiłem, Jadwisiu – odparł niemal natychmiast, usprawiedliwiającym tonem. Ona wiedziała, był tego pewien.
     – Żeby tylko nic z tego złego nie wynikło… Pański ojciec byłby zupełnie zdruzgotany! – mruknęła, bardziej do siebie niż do niego.
     Nie skomentował. Zaskoczyło go to, że wiedziała. Przecież czarownice nie istnieją, wszyscy to wiedzą!
     – Nic mi nie będzie, Jadwisiu. Nie martw się.
     – A i nie martwię się przecież! – Machnęła ręką, jakby nagle obruszona, że on też przyłapał ją w momencie słabości.
     Przez chwilę milczeli, nie wiedząc, jak wybrnąć. Stara kucharka kręciła się nerwowo, na swoim miejscu. W końcu westchnęła i powiedziała:
     – Z twoim ojcem nie jest najlepiej.
     Veit poczuł, jak dopada go wszechogarniające zimno, jak zawsze, gdy był zdenerwowany. Nagły, niespodziewany strach sprawił, że gardło miał ściśnięte tak, że nie mógł nic powiedzieć. Nie spodziewałby się takiej reakcji, nie po tym, co zwykł był myśleć o Heinrichu i jak zwykł go traktować. Czasem wydawało mu się, że lepiej byłoby, gdyby to ojciec umarł, że lepiej byłoby, gdyby matka wychowała go sama. Często myślał, że to ojciec powinien być na jej miejscu, że by go nie żałował. Teraz perspektywa krzywdy, która mogła mu się stać, lub, co gorsza, choroby, budziła w Veitcie przerażenie. Nie wiedział, jak poradziłby sobie z kolejną stratą.
     – C-co mu jest? – zapytał.
     – Starość.
***
     Kiedy już siedział w pociągu, usypiany miarowym stukotem, pomyślał, że to, co dolegało jego ojcu, to z pewnością starość. Jeszcze nigdy nie widział, by ten krzepki mężczyzna miał takie problemy z poruszaniem się i koncentracją. Niezwykle mało mówił. To było wyjątkowo dziwne, jeśli się weźmie pod uwagę to, że Heinrich zawsze był energiczny i gadatliwy. A przynajmniej nigdy nie przepuścił okazji, by krytykować poczynania Veita.
     Spędzony w domu tydzień był tygodniem spokojnym, cichym i milczącym. Podporucznik kręcił się po willi, dopakowując powoli rzeczy, o których zdążył już zapomnieć. Zabrał kilka książek, starannie wyselekcjonowanych dzieł literatury rosyjskiej, których nie miał w rękach co najmniej od dziesięciu lat. Dołożył coś Kafki, darując sobie literaturę niemiecką, którą i tak świetnie znał. Wieczorami wychodził, by jak zwykle odwiedzić speluny na Marinfelde, ale z zaskoczeniem zdał sobie sprawę, że dzielnica nie jest już tym, czym była wcześniej. Wiele szynków zamknięto, na ich miejsce otwierając tanie burdele. Ulice były puste i tylko z poukrywanych w zaułkach przybytków słychać było pijackie śpiewy. Veit stwierdził, że już nie będzie tu przychodzić, bo gdy porównać Marinfelde do Pragi, to warszawska dzielnica zdecydowanie wygrywała, chociaż jeszcze miesiąc temu powiedziałby, że to na Marinfelde łatwiej dostać w pysk.  
     W czasie pożegnalnej kolacji również praktycznie nie zamienił słowa z ojcem. Nawet specjalnie zaproszony adiutant, Volker, nie uratował sytuacji swoimi bezsensownymi anegdotami, na które zarówno Faust, jak i jego ojciec odpowiadali półsłówkami. Veit czuł się niezręcznie, jakby nie na miejscu. Oczywistym było, że ojca zajmują sprawy zupełnie różne od tych, które zajmowały jego, Veita. W końcu Heinrich był w sztabie, planował wojnę, w której Veit nie walczył.
     Kiedyś Heinrich, zapytany o wojenne wspomnienia, powiedział mu tylko jedno zdanie: wojna to wyczekiwanie. Faust nie rozumiał wtedy, co to miało znaczyć, być może dlatego, że nigdy nie walczył w jednostce liniowej. Niemniej jednak teraz, w drodze powrotnej do Warszawy zdał sobie sprawę, że nareszcie wie, co ojciec miał na myśli.
     Veit tak naprawdę walczył na wojnie, naprawdę w pierwszej linii. Co prawda dziwna to była wojna, ryzykowana i ukryta pod wojną frontową, ale ryzykował życiem nie bardziej niż szeregowiec. Veit przez ten tydzień w Berlinie zdążył stęsknić się za swoją wojną, za kolejnym dniem, kiedy będzie się nerwowo oglądał, za kolejną rozmową, w czasie której w słowach swego rozmówcy będzie szukał potwierdzenia, że władze już odkryły jego działalność szpiegowską, za kolejnym popołudniem, które spędzi w parku, czekając na posłańca z wiadomością lub na łącznika, któremu wiadomość przekazać należało, za krótkimi chwilami, kiedy to, z sercem w gardle, szmuglował do mieszkania uwolnionych z aresztu lub ukrywał w nim tych, którzy do tego aresztu mogli trafić. Veit walczył w wojnie i rzeczywiście, była ona wyczekiwaniem: na kolejny dzień, kiedy będzie mógł niespokojnie wypić kawę i niespokojnie pełnić swoje obowiązki, a wieczorem cieszyć się, że oto mija kolejny dzień, który mimo wszystko udało mu się przeżyć.
     Wojna to wyczekiwanie na niewiadome.
***
     Wrzesień 1942 r., Warszawa, strona aryjska
     Obudził ją dojmujący chłód. Urywanymi, niezbornymi ruchami naciągnęła na ramiona koc, skuliła się na twardej pryczy, wciąż do niej nieprzyzwyczajona. Wciąż była gdzieś na granicy snu i jawy, kiedy, słysząc pianie koguta, pomyślała, że świta. Nie chcąc być po raz kolejny niedelikatnie wyrwaną ze snu przez siostrę zakonną, przeciągnęła się więc leniwie, po czym otworzyła oczy.
     Siedział pod ścianą obok klęcznika, dziwnie skulony, długie nogi miał podciągnięte aż po brodę. We wciąż panującym półmroku widziała niewiele, ale wydał jej się wymięty i chory. Kiedy zauważył, iż się obudziła, zerwał się na równe nogi, jakby nagle przerażony, iż Rachela jest świadoma jego obecności w celi. Koszulę miał pomiętą i brudną. Postąpił do przodu jeden krok, potem kolejny. Przykucnął przy jej łóżku i dopiero wtedy mogła mu się przyjrzeć. Chociaż się uśmiechał, nie mogła nie zauważyć ciemnych kręgów pod jego oczyma. Śmierdział potem i tytoniem. Rozciągnięte w uśmiechu usta miał spierzchnięte, pokryte białym nalotem. Rzeczywiście wyglądał niezdrowo. A już na pewno wyglądał na dużo starszego, niż w rzeczywistości był.
     – Witaj, Nachela – wyszeptał.

*berlińska dzielnica biedoty

Mwehehe, wiem, że zostawić was z takim cliffhangerem to w ogóle zbrodnia, ale jeszcze nie robiłam takich cliffhangerów jak ten. Ale przecież i tak wiecie, kogo zobaczyła Rachela, prawda?
Wiem, że nie było mnie miesiąc, ale egzaminy już praktycznie za mną, więc notki będą się ukazywać raczej regularnie, co dwa tygodnie. Co jak co, ale czeka mnie jeszcze obrona. Tak bardzo cierpię z nadmiaru pracy.
Jeśli mogłabym was jeszcze chwilkę poagitować, to bardzo lobbowałabym za tym, byście w dniach 17-19 czerwca oglądali na TVP1 niemiecki serial „Nasze matki, nasi ojcowie”. Po pierwsze dlatego, że TVP kłamie w reklamach i w ogóle przesadza z reakcją na ten film, co udowodniłam TU, ale przede wszystkim chciałabym, byście zobaczyli, że to tak naprawdę świetnie zrealizowany serial z wartką akcją, ciekawymi postaciami i fantastyczną muzyką. A do tego grają prawie wszyscy moi ukochani aktorzy niemieccy. Nie mam wątpliwości, że gdybym robiła serial zamiast opka, to zagraliby w nim główne role.
No bo powiedzcie, drogie panie, czy TAKI podporucznik Veit Boelke by was nie ruszył? ;)