Wrzesień 1942 r., Warszawa, strona aryjska
Kiedy otworzyła oczy, nic się nie zmieniło.
Znów powitał ją ten sam bielony sufit, nienaturalnie nisko zawieszony nad głową.
Zza okna słychać było pianie koguta i gdakanie kur, które szybko zostało
zagłuszone przez kościelne dzwony. Westchnęła, jęknęła i zakryła głowę
poduszką. Dopiero świtało. Przez chwilę leżała, starając się przekonać samą
siebie, że wcale nie musi wstawać. Próbowała już, ale nic z tego nie wyszło:
kiedy któregoś dnia nie pojawiła się na śniadaniu, przyszła siostra zakonna,
stara i zrzędliwa, po czym wyciągnęła ją z łóżka, twierdząc, że czemu jak
czemu, ale panującemu w klasztorze rygorowi poddać się musi. Dobrze, że nie
kazali jej chodzić na modlitwy, bo tego by chyba nie zniosła.
Przez pierwsze dwa dni Rachela myślała, że
jest tu gościem. Siostry traktowały ją jednak bardziej jak jedną z nich,
chociaż nie kazały jej nosić habitu. Zamiast tego przyniosły jej kilka
śmierdzących stęchlizną, zbyt dużych, znoszonych sukienek, bowiem nie dało się
nie zauważyć, że przyjechała tu zupełnie bez bagażu. Nie kazały jej też się
modlić, ale przyniosły modlitewnik, bo podobno bez względu na wszystko, modlitw
katolickich powinna się nauczyć. Żadna z nich nie umiała powiedzieć kiedy wróci
Faust. Kiedy Blumówna zaczęła pytać o to kilka razy dziennie, powiedziano jej,
że nikt żadnego Fausta nie zna. Zwracały się do niej „pani Soderberg” lub
„panno Reni”, w zależności od sytuacji i wcale nie dziwiły się temu, że pomimo
niemieckiego rodowodu znakomicie posługuje się językiem polskim. Nawet nie
zapytały, jak naprawdę ma na imię, ale Rachela składała to na karb tego, że
musi przyzwyczaić się do swojej nowej tożsamości, by nawet wyrwana z głębokiego
snu była w stanie bezbłędnie wyrecytować swoją legendę.
Była tu już okrągły tydzień. Tydzień, odkąd
zdała sobie sprawę, że została oszukana. Miała wrażenie, że tym razem została
naprawdę zamknięta w więzieniu, bo na wyposażenie niewielkiej celi składało się
jedynie wąskie łóżko, stolik nocny, miednica i klęcznik. Zimnej podłogi nikt
nie raczył ogrzać choćby najlichszym dywanikiem, a od grubych, starych murów
ciągnęło chłodem i wilgocią. Blumówna bardzo chciała wrócić do ciasnego pokoiku
w mieszkaniu agenta. W s z y s t k o było lepsze od tego, co przeżywała teraz.
Zdjęła z głowy poduszę, wstała z trudem. Z
ustawionego pod przeciwległą ścianą klęcznika wzięła wymięty, zniszczony
modlitewnik, otworzyła go na zaznaczonej stronie, usiadła na łóżku. Przez
chwilę bezmyślnie gapiła się na ścianę ozdobioną jedynie surowym, drewnianym
krucyfiksem, po czym zaczęła głośno czytać:
– Pater noster, qui es in caelis
sanctificetur nomen tuum…
Drzwi skrzypnęły, do celi weszła jedna ze
starszych sióstr zakonnych, którą Rachela znała z widzenia. Przestała więc
czytać modlitwę i czekała na jakieś słowo ze strony zakonnicy. Kiedy siostra
zakonna zorientowała się, że Blumówna nie ma zamiaru się przywitać, rzuciła
oschle:
– Proszę się ubrać, panno Soderberg.
Potem wyszła. Rachela jeszcze przez chwilę
siedziała zupełnie bezmyślnie, z otwartym modlitewnikiem na kolanach.
***
Na początku myślała, że, jak zwykle
rankiem, będzie pracować, doglądając kręcącego się po podwórzu drobiu, sypać
ziarno albo zbierać jajka, jednak, ku jej ogromnemu zdziwieniu, została zabrana
wprost do kościoła. Nieco opierała się przed wejściem do świątyni, więc prowadząca
ją siostra przełożona, przez wszystkich nazywana siostrą Teklą, popchnęła ją
mocno.
– Chcę tylko z tobą porozmawiać – rzuciła
przy tym, bardzo stanowczym głosem.
Żydówka niepewnie usiadła w jednej z ławek,
zastanawiając się, o czym siostra przełożona nagle chciała z nią rozmawiać. Odkąd
tu przybyła, starsza kobieta nawet nie zamieniła z nią słowa, nie zainteresowała
się niczym, nawet jej skargami i irytującymi pytaniami o Fausta. By jakoś się
uspokoić, rozejrzała się po wnętrzu: kościół był niewielki, ciemny i zimny, jak
cały klasztor. Nie było tu wielu ozdób, ograniczały się one do dwóch
pociemniałych ze starości obrazów na ścianach oraz ogromnego krzyża w ołtarzu
głównym. Jeśli było coś więcej, to ze swojego miejsca Blumówna nie mogła tego
zauważyć.
Zakonnica usiadła obok i przez chwilę
przyglądała się Racheli. Dziewczyna musiała przyznać, że siostra przełożona budziła
zaufanie: jej okrągła, nieco androgeniczna twarz, szare, przenikliwe oczy,
otoczone siateczką zmarszczek i
rozciągnięte w dobrotliwym uśmiechu, szerokie usta sprawiały, że chciało
jej się zwierzać. To znaczy, chciałoby się, gdyby nie to, że Rachela i tak
mocno postanowiła powtarzać swoją legendę, dopóki sama w nią nie uwierzy.
– Faust powinien pojawić się tu na dniach.
Przynajmniej do tego się zobowiązał – powiedziała siostra Tekla.
Rachela uświadomiła sobie, że patrzy na nią
z otwartymi ustami, więc czym prędzej je zamknęła. Niemniej jednak musiała
przyznać, że taka informacja po wielu nieudanych próbach, które przywiodły ją
do pesymistycznej rezygnacji, była niejakim szokiem.
– Czy mnie stąd zabierze? – zapytała.
Zakonnica uśmiechnęła się.
– Nie sądzę, by miało nastąpić to tak
szybko. Dzięki jego przyjaciołom wiemy, kim byłaś wcześniej, ale teraz jesteś
Reni Soderberg: kto inny, jeśli nie my przygotuje cię lepiej do życia w nowej
roli i wyznawania nowej religii?
Rachela prychnęła, autentycznie oburzona.
– Nie dam się ochrzcić! – zastrzegła.
Zakonnica uśmiechnęła się na to jeszcze szerzej.
– Nikt cię do tego nie zmusi, ale podstawy
musisz znać. Jeśli masz udawać, powinnaś to robić umiejętnie. Reni Soderberg
nie jest przecież Żydówką.
– Och… – mruknęła, autentycznie
zawstydzona. – Ja… No, dobrze, ma pani… siostra… rację.
– No to co, zaczniemy pierwszą lekcję? Nie
chciałbym, żeby Faust wrócił i zauważył, że przez cały ten tydzień się
obijałaś.
***
Wrzesień
1942 r., Berlin
Podporucznik Boelke już z okien pociągu
przyglądał się miastu. Nie był tu ani razu, odkąd dostał rozkaz wyjazdu do
Warszawy. Nie mógł powiedzieć, że tęsknił. Niestety. Westchnął, przyglądając
się kominom fabrycznym na Marinfelde* – pomyślał, że powinien się tam wybrać. W
końcu nie mógł zliczyć wieczorów, które tam spędził, będąc jeszcze studentem.
Jeden z profesorów prawa mówił, że najlepszą metodą, by zostać dobrym stróżem
prawa, jest poznać jego wrogów. Część tych wieczorów oczywiście Veit spędził
wertując nudne i tendencyjne podręczniki biologii, w których darwinizm był
uznawany za największe objawienie i podręczniki prawa, które wyjaśniały prawa,
które i tak były już wszystkim znane, a przez resztę wolnych nocy włóczył się
po Marinfelde, zaglądając do tanich szynków i brudnych burdeli, w nadziei, że
dostanie w zęby. To samo robił teraz, krążąc po warszawskiej Pradze. Może tego
potrzebował, może potrzebował rozładować agresję, chciał poczuć się zagrożonym,
odpowiedzieć atakiem. Jeszcze nie było tak źle, by atakował sam siebie, ale
Veit dobrze wiedział, że to niebezpiecznie cienka granica, którą łatwo przekroczyć.
Gdy frustracja rosła, wystarczyło pójść na Marinfelde. Kilka razy wrócił bez
pieniędzy i z podbitym okiem lub obitymi żebrami. Ojciec sądził, że Veit oddaje
się jedynie prawdziwie męskim rozrywkom, takim jak nielegalnie organizowane
mecze bokserskie, natomiast chłopak zwyczajnie płacił jednemu z pijaczków za
lekkie poturbowanie. Ot, taka fanaberia bogatego. Wielu takich oryginałów jak
młody Boelke kręciło się nocami po Marinfelde.
Na Dworcu Głównym jak zawsze był tłok. Nie
bez trudu podporucznik odszukał adiutanta swego ojca, który miał go zawieźć do
domu. Adiutant był młodym, młodszym do Veita, chłopakiem o idealnie niebieskich
oczach i jasnych włosach, wysokim i barczystym – typ B, to jeszcze Faust umiał
odróżnić. Przywitali się oszczędnie a przez drogę nie zamienili nawet słowa.
Zresztą, nigdy ze sobą zbyt wiele nie rozmawiali. Tokowali raczej na jakieś
tematy bez znaczenia, nie słuchając się wzajemnie. Tolerowanie się w zupełności
wystarczyło. Na szczęście nie było obowiązku lubienia wszystkich ludzi z
towarzystwa ojca.
W domu przywitał go chłód i ciemność. Willa
nigdy nie była przesadnie jasna, ale Veit miał dziwne wrażenie, że odkąd
wyjechał, dom jakby dziwnie się zakurzył i skurczył. A przecież nie wyjechał
tak dawno! Z pewnością to wina tego, że Jadwisia już nie była tak młoda oraz
sprawna jak kiedyś. Zabawne. Dla Veita Jadwisia zawsze była starszą,
pomarszczoną kobietą.
Wszystko się pozmieniało.
Adiutant poinformował, że ojciec wróci
wieczorem, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł. Po chwili Boelke usłyszał
odgłos silnika, a potem chrzęst opon na żwirze. Samochód odjechał. Nie
zastanawiając się dłużej nad kondycją domu, skierował się wprost do kuchni.
Jadwiśka plątała się po niej, podśpiewując coś pod nosem. Przez chwilę stał w
progu, oparty o framugę, co miał w młodości w zwyczaju. Splótł ręce na piersi i
czekał, aż kucharka go zauważy. Zaawansowany wiek sprawił, że jeszcze bardziej
ogłuchła. Boelke pomyślał, że niedługo trzeba się będzie postarać o nową pomoc
domową – refleksja ta przyszła niespodziewanie nagle i nie towarzyszyły jej
żadne głębsze emocje. Veit zawstydził się własną bezdusznością. Wszak oto przed
nim stoi kobieta, która właściwie go
wychowywała, którą zwykł był traktować jak traktuje się ciotkę lub babcię. Co
za wstyd!
– Dzień dobry – powiedział.
Jadwiga odwróciła się gwałtownie.
– Och, paniczu! Już panicz jest? Myślałam,
że będziesz wieczorem! – zawołała, jak zwykle mieszając formy grzecznościowe z
familiarnymi. Nigdy nie ustalili, jak właściwie powinna się do niego zwracać.
Przy rodzicach zawsze używała formalnej formy, nazywając go „paniczem”, czym
nieustannie go zawstydzała. Dlatego też zawsze, gdy rozmawiali na osobności,
prosił ją, by mówiła mu po imieniu. W efekcie takiego podziału, ciągle mieszała
obie formy.
– Nie. – Uśmiechnął się pobłażliwie. – To
ojciec ma być dziś późno – wyjaśnił.
Kucharka machnęła na to wszystko ręką,
jakby chciała powiedzieć „wszystko jedno!”, a potem podeszła do niego, by, jak
zwykle, krótko go uścisnąć. Pachniała mąką, stęchlizną i trutką na mole, jak
zawsze. Nawet ubrania nosiła te same, w których widział ją przed wyjazdem.
– Ależ panicz wygląda! – zawołała, gdy już
mu się przyjrzała. Veit nie wiedział, czy to komplement czy nagana, ale z
brzmienia jej głosu wywnioskował, że bliżej było ku temu drugiemu. – Tak…
poważnie!
Nie wiedział, co na to odpowiedzieć, więc
uśmiechnął się tylko.
– Siadaj, chłopcze, musisz być zmęczony po
tak długiej podróży! – rzekła, by zamaskować zakłopotanie. Zawsze, gdy nie
wiedziała, co powinna zrobić, wygłaszała rozkazy, dodając do nich oczywiste
stwierdzenia.
– Tak – potwierdził jednak, po czym
posłusznie usiadł.
Przez kolejnych kilka chwil przyglądał jej
się bez słowa. Kiedy już postawiła przed nim filiżankę kawy, sama usiadła, po
czym zażądała:
– No, niechże panicz opowiada. Co panicz
taki milczący? Dobrze paniczowi w tej Warszawie idzie?
– Dobrze, Jadwisiu – odparł, uciekając
wzrokiem. Bawił się filiżanką, gorączkowo myśląc, co jeszcze mógłby powiedzieć.
Zdał sobie sprawę, że lista rzeczy, o których mogą rozmawiać jest żałośnie
krótka. – Ale nie mogę nic ci powiedzieć. Wszystko objęte jest tajemnicą
śledztwa.
– Toż i ja o śledztwa żadne nie pytam,
paniczu. Ja się o ciebie, chłopcze, pytam. Nie wpakowałeś się oby w nic złego?
Prowadzisz się moralnie? Nie krzywdzisz nikogo bez potrzeby?
Veit nagle zapragnął opowiedzieć kucharce o
przesłuchaniach i nieudanych śledztwach. O szwendaniu się po Pradze i o
ukradkowych wizytach w getcie. Chciał powiedzieć o Kmicicu i wrażeniu
odrzucenia. O samotności, nerwach oraz nieprzespanych nocach. A nade wszystko
chciał powiedzieć o Racheli, pochwalić się komuś samolubnie swoją odwagą i
dobrocią. Chciał ponarzekać na swoją brutalność wobec Basi, a potem zebrać
cięgi za niedelikatność, przez którą zranił wrażliwą, młodą dziewczynę. Ale
wiedział, że to absolutnie nie wchodzi w grę, więc odpowiedział:
– Ze mną wszystko dobrze, powiedziałem
przecież. Nie robię niczego złego.
Jadwiga patrzyła na niego przez chwilę,
zupełnie tak, jakby chciała przewiercić go wzrokiem. Veit zawsze bał się tego
wzroku, bo gdy kobieta tak na niego patrzyła, miał wrażenie, że grzebie mu w
myślach. Odwrócił wzrok, chcąc ukryć jak najwięcej.
– A dobrego? – zapytała w końcu.
– Kilka dobrych rzeczy zrobiłem, Jadwisiu –
odparł niemal natychmiast, usprawiedliwiającym tonem. Ona wiedziała, był tego
pewien.
– Żeby tylko nic z tego złego nie wynikło…
Pański ojciec byłby zupełnie zdruzgotany! – mruknęła, bardziej do siebie niż do
niego.
Nie skomentował. Zaskoczyło go to, że
wiedziała. Przecież czarownice nie istnieją, wszyscy to wiedzą!
– Nic mi nie będzie, Jadwisiu. Nie martw
się.
– A i nie martwię się przecież! – Machnęła
ręką, jakby nagle obruszona, że on też przyłapał ją w momencie słabości.
Przez chwilę milczeli, nie wiedząc, jak
wybrnąć. Stara kucharka kręciła się nerwowo, na swoim miejscu. W końcu
westchnęła i powiedziała:
– Z twoim ojcem nie jest najlepiej.
Veit poczuł, jak dopada go
wszechogarniające zimno, jak zawsze, gdy był zdenerwowany. Nagły,
niespodziewany strach sprawił, że gardło miał ściśnięte tak, że nie mógł nic
powiedzieć. Nie spodziewałby się takiej reakcji, nie po tym, co zwykł był
myśleć o Heinrichu i jak zwykł go traktować. Czasem wydawało mu się, że lepiej
byłoby, gdyby to ojciec umarł, że lepiej byłoby, gdyby matka wychowała go sama.
Często myślał, że to ojciec powinien być na jej miejscu, że by go nie żałował.
Teraz perspektywa krzywdy, która mogła mu się stać, lub, co gorsza, choroby,
budziła w Veitcie przerażenie. Nie wiedział, jak poradziłby sobie z kolejną
stratą.
– C-co mu jest? – zapytał.
– Starość.
***
Kiedy już siedział w pociągu, usypiany
miarowym stukotem, pomyślał, że to, co dolegało jego ojcu, to z pewnością
starość. Jeszcze nigdy nie widział, by ten krzepki mężczyzna miał takie problemy
z poruszaniem się i koncentracją. Niezwykle mało mówił. To było wyjątkowo
dziwne, jeśli się weźmie pod uwagę to, że Heinrich zawsze był energiczny i
gadatliwy. A przynajmniej nigdy nie przepuścił okazji, by krytykować poczynania
Veita.
Spędzony w domu tydzień był tygodniem
spokojnym, cichym i milczącym. Podporucznik kręcił się po willi, dopakowując
powoli rzeczy, o których zdążył już zapomnieć. Zabrał kilka książek, starannie
wyselekcjonowanych dzieł literatury rosyjskiej, których nie miał w rękach co najmniej
od dziesięciu lat. Dołożył coś Kafki, darując sobie literaturę niemiecką, którą
i tak świetnie znał. Wieczorami wychodził, by jak zwykle odwiedzić speluny na
Marinfelde, ale z zaskoczeniem zdał sobie sprawę, że dzielnica nie jest już
tym, czym była wcześniej. Wiele szynków zamknięto, na ich miejsce otwierając
tanie burdele. Ulice były puste i tylko z poukrywanych w zaułkach przybytków
słychać było pijackie śpiewy. Veit stwierdził, że już nie będzie tu
przychodzić, bo gdy porównać Marinfelde do Pragi, to warszawska dzielnica
zdecydowanie wygrywała, chociaż jeszcze miesiąc temu powiedziałby, że to na
Marinfelde łatwiej dostać w pysk.
W czasie pożegnalnej kolacji również praktycznie
nie zamienił słowa z ojcem. Nawet specjalnie zaproszony adiutant, Volker, nie
uratował sytuacji swoimi bezsensownymi anegdotami, na które zarówno Faust, jak i
jego ojciec odpowiadali półsłówkami. Veit czuł się niezręcznie, jakby nie na
miejscu. Oczywistym było, że ojca zajmują sprawy zupełnie różne od tych, które
zajmowały jego, Veita. W końcu Heinrich był w sztabie, planował wojnę, w której
Veit nie walczył.
Kiedyś Heinrich, zapytany o wojenne
wspomnienia, powiedział mu tylko jedno zdanie: wojna to wyczekiwanie. Faust nie
rozumiał wtedy, co to miało znaczyć, być może dlatego, że nigdy nie walczył w
jednostce liniowej. Niemniej jednak teraz, w drodze powrotnej do Warszawy zdał
sobie sprawę, że nareszcie wie, co ojciec miał na myśli.
Veit tak naprawdę walczył na wojnie,
naprawdę w pierwszej linii. Co prawda dziwna to była wojna, ryzykowana i ukryta
pod wojną frontową, ale ryzykował życiem nie bardziej niż szeregowiec. Veit
przez ten tydzień w Berlinie zdążył stęsknić się za swoją wojną, za kolejnym
dniem, kiedy będzie się nerwowo oglądał, za kolejną rozmową, w czasie której w
słowach swego rozmówcy będzie szukał potwierdzenia, że władze już odkryły jego
działalność szpiegowską, za kolejnym popołudniem, które spędzi w parku,
czekając na posłańca z wiadomością lub na łącznika, któremu wiadomość przekazać
należało, za krótkimi chwilami, kiedy to, z sercem w gardle, szmuglował do
mieszkania uwolnionych z aresztu lub ukrywał w nim tych, którzy do tego aresztu
mogli trafić. Veit walczył w wojnie i rzeczywiście, była ona wyczekiwaniem: na
kolejny dzień, kiedy będzie mógł niespokojnie wypić kawę i niespokojnie pełnić
swoje obowiązki, a wieczorem cieszyć się, że oto mija kolejny dzień, który mimo
wszystko udało mu się przeżyć.
Wojna to wyczekiwanie na niewiadome.
***
Wrzesień
1942 r., Warszawa, strona aryjska
Obudził ją dojmujący chłód. Urywanymi,
niezbornymi ruchami naciągnęła na ramiona koc, skuliła się na twardej pryczy,
wciąż do niej nieprzyzwyczajona. Wciąż była gdzieś na granicy snu i jawy,
kiedy, słysząc pianie koguta, pomyślała, że świta. Nie chcąc być po raz kolejny
niedelikatnie wyrwaną ze snu przez siostrę zakonną, przeciągnęła się więc
leniwie, po czym otworzyła oczy.
Siedział pod ścianą obok klęcznika, dziwnie
skulony, długie nogi miał podciągnięte aż po brodę. We wciąż panującym półmroku
widziała niewiele, ale wydał jej się wymięty i chory. Kiedy zauważył, iż się
obudziła, zerwał się na równe nogi, jakby nagle przerażony, iż Rachela jest
świadoma jego obecności w celi. Koszulę miał pomiętą i brudną. Postąpił do
przodu jeden krok, potem kolejny. Przykucnął przy jej łóżku i dopiero wtedy
mogła mu się przyjrzeć. Chociaż się uśmiechał, nie mogła nie zauważyć ciemnych
kręgów pod jego oczyma. Śmierdział potem i tytoniem. Rozciągnięte w uśmiechu
usta miał spierzchnięte, pokryte białym nalotem. Rzeczywiście wyglądał
niezdrowo. A już na pewno wyglądał na dużo starszego, niż w rzeczywistości był.
– Witaj, Nachela – wyszeptał.
*berlińska dzielnica
biedoty
Mwehehe, wiem, że zostawić was z takim cliffhangerem to w ogóle
zbrodnia, ale jeszcze nie robiłam takich cliffhangerów jak ten. Ale przecież i
tak wiecie, kogo zobaczyła Rachela, prawda?
Wiem, że nie było mnie miesiąc, ale egzaminy już praktycznie za mną,
więc notki będą się ukazywać raczej regularnie, co dwa tygodnie. Co jak co, ale
czeka mnie jeszcze obrona. Tak bardzo cierpię z nadmiaru pracy.
Jeśli mogłabym was jeszcze chwilkę poagitować, to bardzo lobbowałabym
za tym, byście w dniach 17-19 czerwca oglądali na TVP1 niemiecki serial „Nasze
matki, nasi ojcowie”. Po pierwsze dlatego, że TVP kłamie w reklamach i w ogóle
przesadza z reakcją na ten film, co udowodniłam TU, ale przede wszystkim
chciałabym, byście zobaczyli, że to tak naprawdę świetnie zrealizowany serial z
wartką akcją, ciekawymi postaciami i fantastyczną muzyką. A do tego grają
prawie wszyscy moi ukochani aktorzy niemieccy. Nie mam wątpliwości, że gdybym
robiła serial zamiast opka, to zagraliby w nim główne role.
No bo powiedzcie, drogie panie,
czy TAKI podporucznik Veit Boelke by was nie ruszył? ;)
Przeczytam jutro po egzaminie, a teraz:
OdpowiedzUsuńTAK, RUSZYŁBY! :D
Mwehehehe, tak myślałam ;) Volker Bruch w charakteryzacji na Wilhelma Wintera wszystkich rusza. To powodzenia na egzaminie!
UsuńI jestem już!
UsuńNie oglądałam niestety serialu, bo studia i egzaminy, a potem taki gorąc, że leżałam jak trup niemal naga w łóżku :c. Nie lubię lata, jadę mieszkać do Norwegii. Tak.
A co do rozdziału. Nachela, mówisz? CIEKAWE, KTO TO MÓGŁ BYĆ. :D
Już myślałam, że będzie chciała siostra ochrzcić Rachele "Reni". Naprawdę byłam święcie o tym przekonana. Ale udawać też można : p.
Sporo o Veicie dzisiaj było i o jego ojcu. Starzeje się, może jeszcze jakaś choroba? Ech.
Jadwisia była super. Taka... taka jak taka cioteczka, której się dawno nie widziało :D. Jadwisia super. :D
Jak mogłaś skończyć w takim momencie? Skandal! Co do reszty rozdziału, to podobał mi się bardzo, bo czekałam na Veita i czekałam...i znów mnie zachwycił całokształtem :)
OdpowiedzUsuńCo do aktora, owszem, przystojny, ale ja kocham Johnniego Deppa...
RUSZYŁBY.
OdpowiedzUsuńA serial właśnie idę oglądać, nie ma bata, czekam na niego od czasu, gdy się dowiedziałam, że puszczą go w TVP! Dlatego też idę na seansik, a jak wrócę, to przeczytam zaległe rozdziały, słowo honoru! :D
Kurde, z każdym dniem coraz bardziej się przekonuję, że powinnam szukać męża-Niemca. .____.
Jak już tu będziesz z powrotem i przeczytasz, to koniecznie mi powiedz, co myślisz o tym serialu, jestem strasznie ciekawa!
UsuńA co do męża Niemca to... Cholera, w moim przypadku to już klamka zapadła, wyjdę za mąż tylko za Niemca ;)
Mój przyszły ma chyba obywatelstwo niemieckie, hehe.
UsuńNiewiele osób mówi na nią "Nachela", także... :D Ale co cliffhanger, to cliffhanger ;D
OdpowiedzUsuńVeit, Veit... Czy wygląda tak jak przedstawiłaś na końcu (i popieram, nawet by ruszył) czy inaczej, zawsze rusza. Jest świetny, ukłon za stworzenie tej postaci się należy Tobie :) Chyba stanął teraz w najdziwniejszej sytuacji, z jednej strony nienawidzi ojca, z drugiej to jego rodzina i martwić się jest dość naturalnym. Trochę mi go żal, aż przytulić się chce.
Racheli też trochę współczuję, ale ona dzielna dziewczyna jest, da sobie radę. A teraz ma niespodziewanego gościa ;D
O serialu słyszałam, niestety nie miałam okazji zobaczyć, ale może niebawem znajdę czas na obejrzenie online :)
Pozdrawiam
A ostatnio miałam przeczucie, żeby tu zajrzeć ^^
OdpowiedzUsuńNo w każdym razie strasznie, piekilenie dobry ten rozdział ;) Mało się w nim działo, ale to nic, bo kurczę był taki... no, sugestywny. Bo rzadko spotyka się opowiadania, które nie prezentują wszystkiego w jeden barwie - obietnice, owszem, ale jak przychodzi co do czego, to najczęściej lipa. Dlatego teraz uświadomiłam sobie jak bardzo się za tobą stęskniłam ;)
I Rachela zrozumiała, że u Fausta pod łóżkiem najlepiej :P Wreszcie dostrzegła, że całkiem fajny z niego gość ^^ No i nie wiedziałam, że była aż tak religijna... Chociaż może to tylko reakcja na próbę zmienienia ostatniego,c o pozostało jej z "poprzedniego życia"? I bardzo podobał mi się jej opór i to, gdy zorientowała się, że tu chodzi tylko i wyłącznie o bezpieczeństwo, a nie o próbę nawrócenia ^^
Natomiast Veita to ja już zwyczajnie ubóstwiam ;) Za to jego specyficzne spojrzenie na świat i otaczających go ludzi, za zmianę i za szemrane ulice :D Może zdziwiłam się, że chodzi na to Marinfelde, czy, gdy jest w Warszawie, na Pragę, ale przecież to tak do niego pasuje. jakkolwiek sama nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła i piekliła się na każdego, kto wpadłby chociażby na ten pomysł, to w stosunku do Fausta zwyczajnie nie potrafię. Bo w tym widać jego frustrację i to przeklęte dążenie do samodestrukcji (czasami mam wrażenie, że, całkiem naiwnie zresztą, łudzę się, że jednak źle nie skończy). Ale w tym jest też jego wychowanie, ojciec, matka, po prostu... jestestwo.
Gdy jest już w domu, widzi Jadwisię. I tu znów jest to takie nico chłodne, nieco materialne spojrzenie młodego panicza kłócące się z tą jego cieplejszą stroną, tą wpojoną przez matkę i przez Jadwisię. I jeszcze choroba jego ojca, człowieka, którego przecież nie darzy zbytnio ciepłymi uczuciami. W pierwszej chwili trochę to po mnie spłynęło i chyba dlatego tak zaskoczyła mnie reakcja Veita. Potrzebowałam momentu, zeby przypomnieć sobie, że to przecież jego jedyna rodzina, że po śmierci Heinricha nikt Veitowi nie zostanie. Za to też jeszcze bardziej uwielbiam Fausta ;)
Do Racheli Nachela zwracał sie Mordka, ale on jest w gettcie, więc kimże mógby być jej gość? No przecież Veit miał przyjść, ona nie była specjalnie zaskoczona, więc na pewno zobaczyła Fausta (a ty wrednie przerwałaś w tym momencie!). Poza tym czemu ta bidula aż tak źle wygląda? Co ty mu robisz? Co on sam sobie robi? Hej no, tak nie można!
Co do zdjęcia: nie :P Nie z tą dziwaczną miną w każdym razie ^^
A jeśli chodzi o serial, to w zasadzie nie mam prawa sie wypowiadać, bo widziałam kilka scen i jakoś mnie nie zainteresowały na tyle, żeby przysiąść i się wsłuchać... Widziałam to z tymi partyzantami i chociaż w pewnym stopniu rozumiem pretensje o obraz, to jednak specjalnie mnie to nie zdziwiło. Bo co niby mieli powiedzieć temu wieśniakowi? Mamy Żdydków i bardzo ich lubimy? Jaasne, świetny pomysł na pewno by im dużo dał. CZemu sam wieśniak sie czepiał? A co miał robić? Po tym, co zapewne słyszał, po tym, co mówili i czym grozili? Natomiast fakt, polscy partyzanci jakoś strasznie gburowato wyszli w porównaniu do cudownej 5 (dobra bez Grety, bo ona to miała sie za nie wiadomo kogo i bez Viktora, którego zwyczajnei nie pamiętam prócz ostatniej sceny:P), która zawsze ma jakieś uczucia, nie to co inni Niemcy... zasadniczo nie wiem po kiego wała Wilhelm na koniec popełnił samobójstwo (inaczej trudno mi to nazwać), ale jakbym oglądała od początku do końcy, to pewnie bym się dowiedziała... Może kiedyś jednak zdecyduję sie to zobaczyć... nie wiem.
Pozdrawiam :)
Rozdział z Idą był absolutnie piękny, od teraz mój faworyt. Wiesz, co mnie zaskoczyło? Ta jej praktyczność, to, że nie opierała się Janowi, chłodno wszystko przekalkulowała i podjęła w sumie jedyną możliwą decyzję. Lubię ją bardzo, może dlatego, że nie jest jedną z tych angstujących, pseudoromantycznych bohaterek i ma zupełnie przyziemne milczenie, co ją wyróżnia z tłumu.
OdpowiedzUsuńNie sądziłam, że Rachela była tak bardzo przywiązana do swojej wiary, by w taki sposób reagować na jakąkolwiek myśl o chrzcie. Odniosłam wręcz wrażenie, że w sprawach religii jest jej wszystko obojętne, ale z drugiej strony widocznie okazało się, że zbyt bardzo ceni kulturę przodków, by się jej wyrzec.
Boru, jaki ten Veit ekscentryczny, żeby chodził i płacił komuś za to, że go pobije :o. Ale i tak to mój ulubiony bohater. A filmowy odpowiednik Fausta BARDZO MNIE ZADOWALA, O TAK. *-* Chyba jednak będę skazana na dwa małżeństwa, jedno z Niemcem, drugie z Rosjaninem. Ale trzeba wszystkiego w życiu spróbować, nie? :D
Akcent aktorów z serialu "Nasze matki, nasi ojcowie" jest prawie tak samo podniecający jak akcent Zwonariewa. Serial, swoją drogą, dobry, ale trochę wątpliwości we mnie wzbudził. Antypolski nie jest, ale to, jak przedstawiono w nim partyzantów, wzbudziło we mnie lekki niesmak. Czemu nie chcieli wypuścić tych ludzi z wagonów? Nie wierzę, że tylko super-Viktor tak się wzruszył, by im pomóc. Żadnego Polaka to nie ruszyło? Naprawdę żadnego?
No i - Żyd spacerujący wesoło po centrum miasta, w ogóle niemiecki Żyd na wolności w tych latach? Nieeeeeee, strasznie to naciągane. Jakieś pojedyncze przypadki pewnie były, ale skoro sklep ojca Viktora zniszczono podczas nocy kryształowej - o ile dobrze zapamiętałam - to powinni całą tę rodzinę dawno zgarnąć do jakiegoś obozu. W ogóle to już Greta mi bardziej na Żydówkę wyglądała niż Viktor, ale ja się nie znam tak jak hitlerowcy .____. Charly jest taka tępa, że waliłam głową w stół z rozpaczy i wrzeszczałam do ekranu: "Dziewczyno, halo, opamiętaj się!". Wilhelm - mraw, mój ulubiony, tylko irytował mnie w sprawie Charlotte. Litości, jego logika "nie powiem jej, bo nie chcę jej robić nadziei" w ogóle do mnie nie przemawia, właśnie tym milczeniem i wymownymi spojrzeniami jej robi nadzieję. ._. Przy scenach z Friedhelmem siedziałam z otwartą buzią i miałam mętlik w głowie. Na początku - okej, dobra postać, wyróżnia się, jestem na tak. Ale potem - jak się zamienił z bratem ideologiami - zaczął mnie irytować. W ogóle ejejej, o co chodzi z jego śmiercią? Po co on się tam rzucił? Chciał udowodnić coś sobie? Rodzicom? Bratu? Kolegom? Olbrzymi plus za to, że Polacy mówią po polsku, Sowieci po rosyjsku, Niemcy po niemiecku. Polski mnie śmieszył trochę w wykonaniu tych aktorów, ale doceniam ich pracę. Greta del Torres, wielka gwiazda, powodowała u mnie li i jedynie facepalmy, a już szczególnie we fragmencie, gdy pomagała Charly przy zranionym żołnierzu. Chociaż nieeee, samej Charly nikt nie pobije - kocham Wilhelma, ale on nie żyje, więc wskoczę do łóżka podstarzałemu lekarzowi, bo tag. I jeszcze "pomoc" żołnierzom, którzy nie chcieli wracać na front - nie rozumiem, może jestem jakaś nieczuła, ale to zupełnie bezsensowne. Szkodzi żołnierzowi, bo sprawia mu ból, szkodzi ojczyźnie, bo pozbawia ją na dłuższy okres czasu obrońców, szkodzi samej sobie, bo sprawia, że liczba żołnierzy się zmniejsza, więc wróg idzie naprzód; szkodzi też innym żołnierzom, bo będą w mniejszej grupie, więc nie zdołają pokonać Sowietów.
CDN
O, donosi jeszcze na Żydówkę-Ukrainkę, która pomaga jej rodakom i jej samej, która potem ratuje ją od gwałtu i śmierci. Boru, od kiedy ona tak nie toleruje Żydów? Do Viktora jakoś nic nie miała. Do Sonii później też. Nie, nie mogę znieść tej dziewczyny. W ogóle może trochę zbyt subiektywna jestem, ale świeżo po obejrzeniu, więc emocje jeszcze nie opadły. XD No i przez burzę ciągle antena gubiła sygnał, więc ominęłam 1/4 pierwszego i tyleż drugiego odcinka, dlatego jeszcze niektórych spraw do końca nie zanalizowałam, ale i tak zamierzam wkrótce powtórzyć seans. Aaaaaaale się opisałam. Mimo tego narzekania, to jednak oglądało się sehr gut, a najważniejsze, że serial mnie ruszył, bo jakbym przeszła obojętnie, to by znaczyło, że kiepski jest. :x A tak całkiem przyzwoicie zrealizowany.
UsuńCałuję!
Ta scena z Polakami i pociągiem - well, była przesadzona, ale z drugiej strony - po sygnałach ostrzegawczych od Aliny rozumując - równie dobrze mógł to być test na Viktora - jest tym Żydem czy nie jest? Ostatecznie Jerzy, dowódca, zachował się dobrze i to liczę na plus.
UsuńŻyd w centrum miasta - to nie tak, że Żydzi w Niemczech lub Francji nie mogli chodzić po ulicach - nie w tym momencie co trzeba przedstawione jest tylko przyszywanie gwiazd Davida na ubrania. Być może rodzina Goldsteinów miała jakiś nieżydowskich przodków, była w części żydowska - to nie jest powiedziane. Jeśli jednak tak było, Viktor mógł na sto procent chodzić sobie spokojnie po ulicy.
Charlotta i Greta - to samo o nich myślę, ciągle nie mogę wybaczyć Charly tego doktora, no...
Wilhelm - też go loffciam, za nic nie mogę być wobec tej postaci krytyczna.
Friedhelm - ta zamiana ideologiami z bratem, to pozór tylko. Natomiast scena jego śmierci, to nic innego jak samobójstwo. Po pierwsze - poszedłby to obozu jenieckiego albo i został od razu zabity. Po drugie - wracać do domu, kiedy tatko życzyłby sobie, żeby lepiej go nie było?(odcinek 2 tego dowodzi)Jakoś mi się to nie widzi. Poza tym tam się mogła rozwinąć jakaś depresja i wstręt do samego siebie, tak myślę.
No, to chyba tyle ode mnie.