sobota, 23 lutego 2013

Rozdział dwudziesty trzeci


Nim zaczniecie czytać, chcę ostrzec, iż nasz bohater w pewnym momencie zaczyna bardzo źle myśleć o Polakach. Nie jest to jednak przytyk narodowy, a raczej rozważania dotyczące kondycji ludzkiej w ogólności. Chociaż może z drugiej strony liczę też na ciekawą dyskusję na ten temat.
     Sierpień 1942 r., Warszawa, getto
     – Możesz mi wytłumaczyć, dlaczego Rachela nie pojawiła się dziś w szpitalu? Ten numer, który jej dałem, mógłby ją uratować, a teraz nie wiadomo, co robić. – Marek pojawił się w pokoju nie wiadomo skąd. Usiadł przy stole naprzeciw Mordechaja.
     – Nie wiem – odpowiedział ten ze wzruszeniem ramion.
     – Bzdura! – burknął Edelman. – Przecież byłeś u niej.
     – Byłem, ale jej nie znalazłem.
     W polu widzenia Anielewicza pojawiła się też Mira. Stanęła za Markiem, zaplotła ręce na piersi, patrzyła wyczekująco.
     – Musiała tam być. Gdzie indziej mogłaby iść?
     – Jeśli mi nie wierzysz, idź tam. Sprawdź.
     – Sugerujesz, że uciekła? Jak? – zapytała Mira z zainteresowaniem, podchodząc do niego.
     Mordechaj podniósł wzrok. Mira była absolutnym przeciwieństwem Racheli. Bliżej jej było do Idy Rosenfarb, szkoda, że nie zdążyła jej poznać, na pewno by się dogadały. Chociaż cholera wie, co stało się z Idą. Jeśli pojechała z transportem, stracili łącznika. Jeśli nie, może jest jeszcze jakaś nadzieja. Może nawet mógłby wtedy zaryzykować i spróbować wysłać ją na przeszpiegi? Kto wie, może za parę miesięcy Rosenfarbówna spotka Rachelę na ulicy: nową, dobrze wyglądającą Rachelę z nowymi imieniem i nazwiskiem…
     – Mordechaju? – mruknęła kobieta.
     Anielewicz podniósł wzrok.
     – To nie ma znaczenia, jak. Racheli nie ma. I wątpię, bym miał ją jeszcze kiedyś zobaczyć.
***
     Sierpień 1942 r., Warszawa, strona aryjska
     Zapalił nowego papierosa od tego, którego właśnie kończył. Wcisnął peta w popielniczkę, z zadowoleniem zauważając, iż jego dłonie prawie się nie trzęsą. Zaciągnął się, wyobrażając sobie dym wypełniający jego płuca. Jak na zdjęciu rentgenowskim.
     W pokoju przesłuchań było cicho. Tymczasowo, ale chciałby rozciągnąć tę chwilę do w i e c z n e g o tymczasem. Najpierw ciszę przerwało brzęczenie muchy lub innego owada, który obijał się o małe, zakratowane okienko. Potem usłyszał trzask krat, ciężkie kroki w korytarzu. Westchnął.
     Drzwi pokoju przesłuchań otworzyły się. Dwóch żołnierzy wprowadziło więźnia. Nie, nie „wprowadziło”. Wciągnęło. Rzucili go jak szmacianą kukłę na zydel, z którego omal nie spadł. Podporucznik z niesmakiem przyglądał się bosym, obitym i krwawiącym stopom więźnia. W zasadzie bezkształtne kawały mięsa trudno było już nazwać stopami. Językiem przesunął  powoli dopalającego się papierosa do kącika ust, czując w ustach nieprzyjemny smak żółci oraz tytoniu. Otworzył tekturową  teczkę, przerzucił kilka kartek, protokołów poprzednich przesłuchań: wszystkie sprowadzały się do jednego wniosku: przesłuchiwany nie chciał współpracować.
     – Tak, tak, tak – powiedział bardziej do siebie niż do więźnia. – Mam nadzieję, że tym razem będzie pan bardziej skłonny rozmawiać, panie Wachowicz.
     Mężczyzna podniósł głowę. Veit przyglądał mu się przez chwilę. Wachowicz miał wąskie usta, kanciasty, mocno wysunięty podbródek, szeroki, złamany nos. Oczy miał jakieś rybie, wodniste. Brwi szerokie, zrośnięte ze sobą. Ciemne włosy wyglądały tak, jakby wyrastały mu wprost z niewysokiego czoła. Nie był zbyt wysoki, nie miał imponującej postury. Może dlatego, że siedział zgarbiony. Veit nie dawał mu więcej niż trzydzieści, może trzydzieści pięć lat. Trudno określić wiek kogoś, kto od niemal miesiąca siedzi w areszcie, kogoś, kto jest systematycznie… przesłuchiwany.
     Boelke wyjął papierosa z ust, zdusił żar na małej górce petów w popielniczce. Uśmiechnął się uprzejmie, a mimo to wciąż paskudnie. Złowrogo. Ćwiczył taki uśmiech.
     – Wolałbym nie narażać pana, Wachowicz, na kolejne tortury. Metody – tu przerwał i wstał, obszedł biurko, stając za plecami więźnia – choć barbarzyńskie, to z reguły są skuteczne. Nie podobają mi się, to prawda. Nie jestem sadystą – stwierdził słodkim głosem, który sugerował coś zupełnie innego. – Widzi pan przecież, panie Wachowicz, że nie jestem sadystą – ja z panem tylko rozmawiam, nic więcej. Ba, ja się brzydzę używać tortur. A mimo wszystko je doceniam. Pan sobie wyobrazi, że Inkwizycja stosowała tortury, dzięki czemu łapała heretyków oraz czarownice. My też w zasadzie urządzamy takie polowania na czarownice.
     Więzień nie zareagował, nie skomentował. Veit nie spodziewał się, że zareaguje.
     – Widzi pan, panie Wachowicz… Chcę powiedzieć, że cel uświęca środki.
     I tym razem więzień nie zareagował. Nie zadrżał nawet. Podporucznik zaczął podejrzewać, iż stracił przytomność. Nie chciał go też odsyłać z powrotem, to byłoby bezcelowe. Polak z pewnością wróciłby do niego w gorszym stanie od tego, w którym znajdował się obecnie.
     Gwałtownym ruchem chwycił go za włosy, pociągnął. Były mokre od potu.
     Ohyda. I ja jestem ohydny.
     – To jak będzie? – Błysnął zębami w uśmiechu.
     Polak tylko zacisnął usta w wąską linię. Veit puścił go, popychając przy tym na tyle mocno, że ten o mało nie uderzył twarzą o biurko. Nie zastanawiając się, podporucznik wykopał stołek spod więźnia. Mężczyzna upadł z jękiem. Boelke odszedł, stanął pod przeciwległą ścianą. Splunął, rozmazał plwocinę butem. Było mu niedobrze. Nie lubił tej roli, nie lubił być p r a w d z i w y m esesmanem.
     – Widzi pan, panie Wachowicz – rzekł, dalej wpatrując się w ścianę. – Mam jedną wadę. – Odwrócił się. Zaplótł dłonie za plecami, przez chwilę przyglądając się leżącemu na podłodze brunetowi. – Nie należę do cierpliwych.
     Podszedł do drzwi, kilkakrotnie uderzając w nie pięścią.
     – Zabrać więźnia! – wrzasnął.
     Wódź mówi: świat chce być oszukiwany, więc go oszukajmy*.
***
     – Dobrze ci idzie. Nie załamuj się, Fauście. Mam nadzieję, że to nie potrwa długo, ale sam ciągle powtarzasz, że gra jest warta świeczki. – Ewa Woyciechowska położyła mu dłoń na ramieniu. Matczynym, uspokajającym gestem. Veit nie znosił takich gestów.
     – Nie załamuję się – odparł. Przetarł twarz dłonią. – Ja muszę… Muszę się komuś wyżalić.
     – A ja powinnam wrócić do pracy. Zły czas, Fauście, zły czas. Nie chcę, by ktokolwiek nas tu zobaczył…
     Powiódł zmęczonym wzrokiem po podwórku na tyłach szpitala. Było małe i zagracone. Dwa czarne koty kręciły się obok kupy odpadków, która zastąpiła węgiel, widocznie wrzucony już do kotłowni. W powietrzu unosił się słodkawy zapach rozkładających się resztek. Veit podniósł nieco czapkę, ocierając mokre od potu czoło.
     – Przyjdziesz więc jutro wieczorem? Myślę, że będziesz mi potrzebna. Nie tylko po to, bym miał się komu wyżalić.
     Kobieta uśmiechnęła się. Było coś przepraszającego w tym uśmiechu, ale Boelke nie potrafił tego nazwać, ani poprawnie przyporządkować.
     – Postaram się.
     Pokiwał głową. Kiedy kobieta odwróciła się, by odejść, zatrzymał ją słowami:
     – Obiecaj mi jednak niczemu się nie dziwić.
     Przyglądała mu się z uwagą. Na jej czole pojawiła się lwia zmarszczka, ale niemal natychmiast zniknęła.
     – Obiecuję.
     W tym konkretnym zaś słowie było coś pytającego. Faust nie miał zamiaru odpowiadać na to zawoalowane pytanie.
     To długa historia.
***
     Inny pokój przesłuchań: nie na Szucha, na Pawiaku.
     Biuro.
     Trudno było nadać mu jakąkolwiek nazwę, ponieważ pomieszczenie było niemal równie puste i brudne, jak pokoje przesłuchań, do których przywykł Veit. Umeblowane, także skromnie, z biurkiem i dwoma krzesłami, z tą różnicą, że tutaj, pod ścianą przeciwległą do tej, pod którą stało biurko, stała żelazna szafa na dokumenty oraz umywalka, wypełniona wodą. Boelke nie miał pojęcia, czy napełniono ją celowo, czy stare rury były po prostu zatkane. Więzień, w wątpliwym stanie, nie nadawał się do transportu – a raczej Boelke zdecydował, że do transportu na Szucha się nie nadaje. Nie był przecież sadystą.
     – To jak będzie tym razem, panie Wachowicz? Porozmawiamy?
     Więzień nie odpowiedział. Boelke przyglądał mu się przez chwilę. Tym razem przyprowadzili mu go z podbitym okiem i rozciętym łukiem brwiowym, z którego sączyła się krew, zalewając to nieuszkodzone oko. Innych obrażeń nie widział, ale wcale nie oznaczało to, że nie powstały. Polak oddychał płytko, urywanie, chrapliwie, co mogło świadczyć o tym, że obito mu żebra. Chociaż przesłuchania trwały już tydzień, z ust Wachowicza nie padło jeszcze ani jedno słowo. To nie wróżyło dobrze. Veit bał się, że będzie musiał to znosić jeszcze kolejny tydzień. Kto wie, może więzień nie przetrwa tyle czasu?
     – Zacząć mówić – to jedyne roztropne posunięcie, panie Wachowicz. Po co to przeciągać? – Uśmiechnął się. Uprzejmie, oszczędnie. Nie uśmiechem chciał go straszyć. – Wszyscy w końcu mówią. Prędzej czy później, to nie ma znaczenia. Każdy człowiek przecież zna granicę swoich możliwości.
     Polak nie odpowiadał, siedział nieruchomo jak kukła. Podporucznik nie był nawet pewny, czy na niego patrzy.
     – Czy zna pan swoją granicę możliwości?
     Znów cisza. Faust westchnął, spojrzał na dwóch szeregowców, którym kazał zostać w pomieszczeniu. Potem jego wzrok prześlizgnął się po rurach kanalizacyjnych, aż dotarł do umywalki. Z kranu kapała woda, przelewając się przez brzeg. Podłoga pod umywalką była zupełnie mokra.
     – Nie odpowiada pan. Niegrzecznie. Ja nawet byłem tak miły, że nie f a t y g o w a ł e m pana na Szucha. Powinien pan to docenić – zawiesił głos, ale i tym razem niczego się nie doczekał.
     Niespiesznie sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki mundurowej, wyjął papierośnicę. Ostukał o nią papierosa, jak to miał w zwyczaju, i dopiero wtedy zapalił.
     – Cóż – mruknął niewyraźnie. Wyjął papierosa z ust, dmuchnął dymem wprost w twarz Wachowicza. – Sprawdzimy granicę pańskich możliwości. Ba, nie tylko sprawdzimy, ale być może nareszcie ją przekroczymy.
     Szybkim ruchem głowy wskazał szeregowcom więźnia, a potem umywalkę. Zrozumieli w lot, więc nie robili tego pierwszy raz. Veit zaczął skłaniać się ku tej wersji wydarzeń, w której umywalkę celowo wypełniono wodą. Wzięli Wachowicza pod pachy, zwlekli z krzesła, przeciągnęli po podłodze. Zrozumiał, co za chwilę się wydarzy, ponieważ zaczął gwałtownie im się wyrywać. Strażnicy jednak mieli wprawę, bo jeden z nich szybko położył mu dłoń na potylicy, a potem pchnął, wpychając głowę pod wodę. Krzyki Polaka zostały stłumione. Boelke w myślach liczył sekundy.
     – Wyciągnąć go – polecił.
     Więzień kasłał i pluł, spazmatycznie łapiąc powietrze.
     – Jeszcze raz.
     Podszedł niespiesznie i stanął w niejakim oddaleniu od strażników. Nie chciał, by przypadkowo woda zmoczyła mundur. Już nic nie mówił, rozkazywał jedynie ruchami dłoni. Powtórzono procedurę. Kilkakrotnie. W tym czasie Veit zdążył spokojnie wypalić papierosa, a nawet znudzić się.
     – Wystarczy – powiedział w końcu wyraźnie zmęczonym głosem.
     Szeregowcy wypuścili Wachowicza z uścisku, ten upadł, zwinął się na posadzce, charcząc i plując. Podporucznik podszedł do niego, przykucnął. Uśmiechnął się, najlepiej jak potrafił. Napięte mięśnie twarzy niezbyt mu na to pozwalały, ale był świetnym aktorem. P r a w d z i w y esesman to przecież nie on, to tylko jedna z wielu ról!
     Jestem profesjonalistą, do jasnej cholery!
     – To jak, panie Wachowicz? Porozmawiamy?
     Mężczyzna potwierdził, energicznie kiwając głową.
***
     – Świetnie, panie Wachowicz. Mądrze – powiedział, przeglądając raport z przesłuchania.
     Uniósł wzrok znad kartek, przez chwilę przyglądał się więźniowi. Na twarzy Polaka nie było widać żadnej głębszej emocji, oczy, a właściwie jedno zdrowe oko, także niczego nie zdradzały. Nieruchome spojrzenie wbił w jakiś punkt na ścianie za Veitem. Faust nie miał zamiaru tego komentować. Widział to już. Zdążył zobojętnieć.
     – Co nie zmienia faktu, że oskarżenie o zabójstwo to zupełnie inna sprawa. Zabił pan i za to zostanie pan skazany. Sprawa jest prosta, ponieważ został pan wskazany przez świadka. Zadenuncjowany rzekłbym. Czy to dobre słowo? Za-de-nun-cjo-wany – przesylabizował.  
     Żadnej reakcji. Machnął dłonią na strażników, by zabrano więźnia. Kiedy został sam, odprężył się. Przez chwilę bujał się na krześle, patrząc bezmyślnie w sufit. Oparł głowę o ścianę, przymknął powieki, ponieważ oczy piekły go nieznośnie. Nabrał powietrza w płuca, by po chwili wypuścić je powoli.
     Maszynopis z zeznaniami Wachowicza nie wystarczał. To była dopiero połowa pracy, którą musiał wykonać, a on już był potwornie zmęczony.
     Za stary na to jestem, za stary.
***
     – Siedem osób. W tym dwie kobiety: Ruda, czyli Krystyna Sienkiewicz i Skowronek, Anna Skowrońska.
     – A mężczyźni? – zapytał Kmicic wypranym z emocji głosem.
     Siedzieli na ławce w parku. Faust znów włożył swój szary, znoszony garnitur by nie rzucać się w oczy. Czego by nie mówić o mundurach SS, były dosyć charakterystyczne. Mówiąc półgłosem, przyglądał się chmurom, przesuwającym się leniwie po błękitnym niebie. Jankowski nie patrzył w niebo. Wlepiał wzrok w otwartą gazetę, ale jeśli ktokolwiek przyjrzałby mu się lepiej, zauważyłby, iż oczy mężczyzny nie śledzą tekstu.
     Szpieg uśmiechnął się, bardziej do siebie niż do swojego rozmówcy, a potem rzucił sucho:
     – Wszystko jest w notatce, jak zawsze. O kobietach mówię ci dlatego, że chciałbym, byś je oszczędził. Daj Gestapo mężczyzn, baby ukryjcie. Dobrze ukryjcie.
     – Nie musisz mi dawać rad. Wiem, co powinienem robić – rzekł chłodno Kmicic, szybko przerzucając stronę gazety i zerkając na ukrytą w niej, spisaną odręcznie notatkę.
     Faust ponownie spojrzał w niebo. Wiedział, że nie powinien o nic pytać. Nigdy nie powinien zadawać pytań. Dostawał polecenia, wykonywał je – posłusznie i bez szemrania. Był tylko narzędziem, choć cholernie użytecznym. Na początku uważał się za niezastąpionego oraz niezwykle przydatnego, ale szybko się okazało, że nikt go za cud nie uważa. Nawet raportów mu pisać zakazali, zawsze były to krótkie notatki: nazwiska, miejsca, strzępy informacji: słowem wszystko, co wydawało mu się przydatne. Czy rzeczywiście takie było? Nikt mu nie mówił.
     Faust wiedział, że to kwestia zaufania. Bo choć złożył przysięgę i wykazywał się zaangażowaniem, dla wysoko postawionych wciąż był Niemcem, który w każdej chwili może zdradzić. Boelke wiedział, iż Polacy myślą o nim jak o działającej na dwa fronty małej kurwie, gotowej sprzedać się za byle obietnicę, której nie trzeba tej obietnicy dotrzymywać, że myślą o nim jak o bombie z opóźnionym zapłonem i cały czas trwają w gotowości. Jeśli wybuchnie, nie będą chcieli się powalać. Nie liczył na ratunek, na porywy serca. Był narzędziem, znał zagrożenie, zaryzykował mimo wszystko. Nikt karku dla byle śledczego nadstawiał nie będzie. Gdyby był w Gestapo albo w Abwehrze, to kto wie, kto wie… A Kripo? Kripo to tylko jeden, mało ważny szczebel okupacyjnej administracji. W razie wygranej obiecali mu ułaskawienie, protekcję, nowe życie, gdziekolwiek je wybierze. Czy zamierzali tej obietnicy dotrzymać? Veit kiedyś w to wierzył, teraz łapał się na tym, że wątpił. W każdej chwili spodziewał się usłyszeć „w imieniu Polski podziemnej jesteś skazany na śmierć za…
     No właśnie, za co? Za bycie beznadziejnym frajerem? Za bycie balastem? Za bycie narzędziem? Przecież nie za zdradę ojczyzny, bo twoją ojczyzną są Niemcy. III Rzesza.
     Gdybyż tylko nie był cholerną legendą, mitycznym Faustem, Niemcem, który wyciągnie z kryminału, a i do Gestapo się wtrąci, jeśli tylko jesteś odpowiednio ważny. Nie sądził, by ktokolwiek z tych, którym rzeczywiście pomógł, mógł cokolwiek dla niego zrobić po… Po tym wszystkim. Nie złamią przysięgi. Przysięgali na krucyfiks. Byli Polakami. Kto wie, jacy będą, gdy tylko zamienią się miejscami z okupantem, gdy ich będzie na wierzchu i absolutnie nic nie będzie im zagrażać.
     Czy podporucznik Veit Boelke przesłuchiwał?
     Przesłuchiwał.
     Czy podporucznik Veit Boelke torturował?
     Torturował.
     Czy podporucznik Veit Boelke przekazywał sprawy prokuraturze?
     Przekazywał.
     Czy podporucznik Veit Boelke był pierwszym, który wydawał wyrok?
     Był.
     Czy w świetle tych dowodów, wysoki sądzie, można uznać podporucznika Veita Boelke niewinnym?
     Nie.
     Czy wysoki sąd uniewinni podporucznika Boelke tylko dlatego, że dał ruchowi oporu garść informacji i pomógł paru fałszerzom, paru rzezimieszkom, nie pierwszy raz odciętym od powroza?
     Nie.
     Czy na sali znajduje się jakikolwiek świadek, gotów złożyć świadectwo, iż ten tutaj podporucznik SS Veit Boelke jest legendarnym Faustem?
     Nie.
     Czy Faust w ogóle istniał, wysoki sądzie?
     Tak. Nie. Nie sposób powiedzieć.
     – Czy Wachowicz mógł znać kogokolwiek ważnego? – zapytał mimo to szpieg.
     Kmicic posłał mu krótkie spojrzenie.
     – To już nie jest twoje zmartwienie. Należącą do ciebie pracę wykonałeś i to wykonałeś dobrze. Resztą zajmiemy się my. Kripo i Gestapo dostanie, co powinno.
     SS-Untersturmführer Veit Boelke zaśmiał się. A był to śmiech dziwnie pozbawiony wesołości.
    
*cytat z Hitlera, autentyczny ponoć.
Kto tęsknił za Veitem przesłuchującym ten ma – aż do przesytu. W pewnym momencie postać mi zaczęła groteskowo skręcać w stronę wanna-be-Hans-Landa, więc ją utemperowałam odpowiednią dawką werteryzmu, ponieważ wiemy, że Hans Landa może być tylko jeden i wypada dobrze tylko w konwencji charakterystycznej dla Tarantino. A ja Tarantino nie jestem, chociaż czasem chciałabym.

piątek, 8 lutego 2013

Rozdział dwudziesty drugi

Zgodnie z obietnicą cofamy się do zakończenia rozdziału dwudziestego:


     Sierpień 1942 r., Warszawa, strona aryjska
     W ciemnościach niezupełnie poznawała drogę. Na domiar złego Faust prowadził ją bocznymi uliczkami, chowając się w bramach, jeśli tylko usłyszał jakiś szmer. Niemniej jednak wydawało jej się, że prowadzi ją do centrum.
     Chociaż lato było w pełni, noc była chłodna, a ona miała przemoczone stopy i spódnicę. Zmarzła, więc zaczęła szczękać zębami. Właśnie po raz kolejny przystanęli w bramie, czekając, aż ucichnie odgłos kroków kogoś, kto szedł po przeciwnej stronie, gwiżdżąc fałszywie.
     – Już niedaleko – powiedział, zwracając na nią uwagę po raz pierwszy, odkąd wyszli z kanału.
     Jego szept: chrapliwy i bardzo nieprzyjemny, był dla niej takim zaskoczeniem, że drgnęła niespokojnie, a potem zaczęła szczękać zębami nieco głośniej.
– Już naprawdę niedaleko – dodał, kładąc jej rękę na ramieniu. Miała ochotę się odsunąć: jego dłoń była ciężka i lodowata.
     – Myhym – mruknęła jednak tylko, nie wierząc sobie na tyle, by spróbować wyartykułować jakąś składną odpowiedź.
     Oczy same jej się zamykały ze zmęczenia, więc nie miała pojęcia, ile czasu minęło między wyjściem z owej bramy a dotarciem do kamiennicy.
     Otworzył drzwi wejściowe, wszedł jednak pierwszy: najwyraźniej po to, by sprawdzić, czy jest bezpiecznie.
     – Teraz cicho – mruknął, gdy zamykał za nią drzwi.
     Nim zorientowała się, co się właściwie dzieje, on ruszył przed siebie. Miała ochotę wbiec na górę, ale coś jej mówiło, że powinna zachowywać się przyzwoicie i naprawdę cicho.
    – W nocy panią Hirsch potrafi zainteresować nawet najcichszy dźwięk – powiedział wyjaśniającym tonem, nawet się nie oglądając.
     Rachela miała ochotę spytać, kim jest pani Hirsch i skąd Faust to wie, lecz posłusznie milczała. Mężczyzna zaczął wspinać się na schody: a szedł powoli, zatrzymując się na każdym stopniu, nasłuchując. Najwyraźniej nie chciał, by ktokolwiek usłyszał nawet pojedyncze kroki.
     Po kilku minutach wyraźnie usłyszała jego ciężki, przyspieszony oddech. Zupełnie nie pomyślała o tym, jak bardzo on musi być zmęczony, jak bardzo zdenerwowany. Miała zignorować nakaz milczenia, ale wtedy się zatrzymał. Stanęli przed jakimiś drzwiami. Faust długo szperał w plecaku, nim znalazł klucze. Otworzył drzwi i tym razem wpuścił ją pierwszą.
     Gdy zapalił światło w przedpokoju, rozejrzała się ciekawie po wnętrzu, lecz prawdę mówiąc, niewiele było do oglądania: po prawej miała zamknięte drzwi, zapewne od łazienki, po lewej światło wpadało do niewielkiej, zagraconej kuchni. Na wprost wejścia przedpokój otwierał się na salon, zapewne pokój przechodni, ale tam światło nie docierało na tyle, by mogła mu się przyjrzeć. Sam korytarz był smutny i zupełnie bezosobowy: skromny drewniany wieszak był jedyną ozdobą ścian, wyłożonych najtańszą tapetą.
     – Czy to jest to… bezpieczne mieszkanie? – zapytała, zupełnie nieświadomie, szeptem.
     – Tak – odszepnął.
     Postawił plecak tuż przy drzwiach, obok kosza na parasole, odsapnął.
     – Do kogo należy? Będę mieszkać tu sama, czy jeszcze z kimś?
     Zaskoczył ją po raz wtóry, uśmiechając się.
     – Ze mną. Będziesz mieszkać ze mną. Tylko chwilowo, dopóki nie znajdziemy czegoś – odchrząknął – odpowiedniejszego.
     Rachela przez chwilę stała, zupełnie oniemiała, otwierając i zamykając usta, mrugając szybko. Potem podeszła do niego, tak blisko, że ich twarze dzieliły jedynie centymetry. Syknęła ze złością:
     – Jesteś Niemcem!
     – Tylko w połowie – odburknął niesympatycznym tonem, jakby z wyrzutem.
     Wyminął ją i wszedł do kuchni.
     – To niebezpiecznie. Dla ciebie i dla mnie.
 Nie odpowiedział, rzucił jej tylko pełne irytacji spojrzenie mówiące „dla mnie to nie pierwszyzna”, zapalił światło w kuchni. Zrezygnowana podążyła za nim, a on bezceremonialnie pchnął ją na jedno z dwóch krzeseł, stojących przy niewielkim stoliku. Była zbyt zdezorientowana, by się oburzyć, by jęknąć boleśnie i choć spróbować rozmasować rozluźniające się powoli mięśnie.
     – Zrobię ci coś do jedzenia. I zagrzeję wodę do kąpieli. Nie chce być niedelikatny, lecz oboje cuchniemy, Rachelo Blum – powiedział, tym razem najzupełniej normalnym tonem.
     W odpowiedzi jedynie wzruszyła ramionami. Mężczyzna wyciągnął spod stolika duży, emaliowany sagan. Potem wyszedł. Dziewczyna słyszała jednostajny szum wody. Po kilku chwilach Faust wrócił. Postawił gar na kuchni, zapalając pod nim ogień. Potem zakręcił się, trzaskając talerzami, stojącymi na niewielkim blacie.
    –  Jedzenie, jedzenie…  mruczał, bardziej do siebie, niż do niej, unosząc pokrywki, pod którymi ktoś przezornie wszystko ukrył. – Pojęcia nie mam, czy cokolwiek z tego jest koszerne. Pewnie nie…
     – Kto chciał w getcie zachować koszer, ten umarł z głodu – skomentowała.
    – Nie chce uwłaczać jakimkolwiek zasadom twojej religii – mruczał dalej, tak jakby nie usłyszał jej uwagi. – Powidła? – zapytał, pokazując jej jeden ze słoików.
***
     Rachela grzebała łyżeczką w wyłożonych na spodeczek powidłach, nagle straciwszy ochotę na cokolwiek. Nie widzieć czemu, znów nabrała przekonania, że wcale nie wydostała się z getta, a cała ta groteskowa sytuacja jest jedynie snem. Gdyby teraz na przykład się uszczypnęła, na pewno by się obudziła. Zerknęła na siedzącego po drugiej stronie stołu Fausta: mężczyzna siedział zgarbiony, otaczając dłońmi filiżankę. Filiżanka była wyszczerbiona, wyglądała na starą. Mieszkanie też było urządzone dość ubogo, przede wszystkim staroświecko, bez gustu, co sprawiało wrażenie tymczasowości: wszystko było tu „na chwilę”; nawet Faust był tu tylko gościem, nie mieszkańcem – nie był częścią własnego domu, dom nie należał do niego i nigdy należeć nie będzie. To zabawne, kiedyś myślała tak samo o getcie, ono też miało być tylko tymczasowym punktem podróży. Faust był sprowadzony do poziomu rzeczy, takiej samej jak ta wyszczerbiona, tania filiżanka, był rzeczą niestałą, tymczasową, zawodną. Kimś, kto w każdej chwili może stać się przeszłością, tylko cieniem dawnej nowości. Rachela uświadomiła sobie, że Faust jest niczym więcej jak narzędziem. I ona jest narzędziem, równie tymczasowym, co on.
     Tylko kto tu kogo wykorzystuje? To było tajemnicą. Czy Faust jest narzędziem systemu, narzędziem swojego Wodza, czy narzędziem pewnych kręgów polskiego podziemia? Najbardziej bała się jednak tego, że Faust jest jedynie narzędziem własnych wyrzutów sumienia.
     Westchnęła, raz jeszcze obróciła w palcach kromkę chleba, którą jej dał, a potem odłożyła ją na talerzyk. Schowała ręce pod stołem. Podwinęła rękaw swetra, uszczypnęła się mocno. Tak mocno, że aż nie powstrzymała syknięcia.
        – Co ty wyprawiasz? – zapytał, podnosząc na nią wzrok.
        – Nic. Absolutnie nic.
     Niemiec wstał, podszedł do kuchenki. Zajrzał do ogromnego garnka, w którym gotował wodę do kąpieli.
     – Uszczypnęłaś się, prawda?
     Nie odwrócił się w jej stronę, gdy pytał, ale była pewna, że się uśmiechał. Nie wiedzieć czemu, rozwścieczyło ją to.
     – Cóż, mam chyba prawo nie wierzyć w to, co się dzieje. Nie wierzę ci, mimo iż dotrzymałeś w końcu przeklętej obietnicy.
     Milczał, lecz widziała, jak jego ramiona powoli opadają, jak garbi się i niknie z każdym zdaniem, które wypowiadała. Kiedy jednak w końcu się odwrócił, wyraz twarzy miał zacięty, oczy zimne.
     – Jesteś niewdzięczna. I nieuprzejma. Ale prawo masz, oczywiście. Wszelkie prawo.
     Udało mu się ją zawstydzić. Ton jego głosu był tak obojętny, że aż karcący.
     – Przepraszam – wymamrotała.
     Wzruszył ramionami, gasząc ogień pod saganem. Wyszedł do łazienki, znów usłyszała szum wody .
     Jestem głupia. Głupia i niewdzięczna.
     Gdy wrócił, nabrała powietrza w płuca i przeprosiła go raz jeszcze. Tym razem na nią spojrzał, a w jego oczach nie było złości.
     – Nie musisz mnie przepraszać, Rachelo. Doskonale cię rozumiem. A przynajmniej wydaje mi się, że rozumiem – rzekł.
     Zatarł dłonie, przygryzł dolną wargę. Nie był pewny, co powinien teraz zrobić. Zawahał się, jakby chciał usiąść obok, lecz ostatecznie tego nie zrobił. Pochylił się tylko, zabierając jej sprzed nosa chleb i spodek z powidłami.
     – Możesz iść, kąpiel gotowa. Jedzenie zaniosę do twojego pokoju.
***
     Długo przyglądała się sobie w lustrze. Szukała na swojej twarzy znaków: przecież coś musiało się zmienić. Nie, wyglądała tak samo jak wczoraj: napięta, szarawa skóra, zapadnięte policzki, wysokie czoło. Żyła na prawej skroni nienaturalnie widoczna.
     Czuła pulsowanie krwi. Skupiała się na nim i uspokajała.
     Sięgnęła ku włosom, rozplotła kok. Dawno już nie nosiła warkocza, nie miała z czego go zrobić: włosy były łamliwe, większość wypadła. Jeszcze tak niedawno mogła szczycić się grubymi, błyszczącymi splotami. Dziś była cieniem samej siebie.
     Nie. Była zupełnie kimś innym. Nie miała już ani rodziny, ani przyjaciół, nie zostało w niej ani odrobiny siły na dawne pasje. Wyglądała też jak zupełnie inna kobieta.
     Przed gettem wszystko było inaczej.
     Siedziała w wannie, dopóki woda zupełnie nie wystygła. Dopiero wtedy też Faust zapukał cicho do drzwi.
     – Powinnaś już wyjść – poinformował ją, tonem zupełnie wypranym z emocji.
     Nie był ani uprzejmy, ani niemiły. Racheli trudno było powiedzieć, jaki właściwie jest. Jedyna odpowiedź, jaka jej przychodziła do głowy to „nijaki”. Może „dziwny”. A już na pewno „nienaturalny”.
     Kiedy wyszła z łazienki, okazało się, że stał pod drzwiami. Rachela poczuła się niepewnie. Jego zachowanie było dziwne: co prawda mogła wyczuć, iż to nie pierwszy raz, kiedy przyprowadza taką akcję, a jednak miała wrażenie, że ta sytuacja zupełnie go przerasta.
     Jesteś Żydówką, on jest Niemcem, esesmanem. Czemu się dziwisz?
     Faust zaprowadził ją do salonu. Stanęła na progu, rozglądając się ciekawie. Na chwilę zatrzymała wzrok na załamanej kanapie, na starej lampie i na wypełnionych książkami półkach. Właściwie tylko ten niewielki zakątek był przytulny, bo wyglądał na używany. Poustawiane oparciami do stołu krzesła, nienakryty serwetą blat i zaciągnięte zasłony nie sprawiały wrażenia, że ktoś korzysta z tego mieszkania.
     Mężczyzna otworzył szafę. Pomyślała, że chce ukryć tam plecak z jej rzeczami, więc nie zwracała uwagi na chroboty i ciche klątwy.
     – Wejdź, proszę. – Spojrzała w jego stronę. Uniosła brew.
     Do szafy?
     – Wiem, że to wygląda dziwnie – dodał, gdy podeszła do niego powoli i niepewnie. Nie spuszczała wzroku z jego twarzy, więc dostrzegła cień uśmiechu, choć jego głos pozostawał wciąż obrzydliwe obojętny.
     Gdy zajrzała do wnętrza, okazało się, iż za tylną ścianą szafy – teraz zdemontowaną – znajdują się drzwi do jeszcze jednego pokoju. Były lekko uchylone, więc z ciekawości pchnęła je nieco. Nie zobaczyła jednak nic, ponieważ było tam zupełnie ciemno. Weszła więc, nie widząc innego wyboru. Faust zapalił lampę naftową, która stała na stoliku. Światło jednak nie docierało do kątów pokoju.
     Pokoik był niewielki. Stoliczek, dwa krzesła, komoda, na której stała miednica i dzbanek z wodą oraz łóżko – to były wszystkie sprzęty. Na podłodze nie leżał dywan, na ścianach nie było ani jednego obrazka. Rachela westchnęła.
     – Nie wolno ci korzystać ze światła innego niż  to lub ta lampa stająca przy łóżku. Gdyby to było za mało, w jednej z szuflad powinny być świece. – Ruchem głowy wskazał komodę. – Jeśli nie, przyniosę. Nie wolno ci też odsłaniać zasłon. Okna możesz otwierać tylko nocą. Pokój będzie zamknięty, ale będę przynosił ci śniadania. Wieczorem możesz wychodzić, jeśli chciałabyś porozmawiać. Ale nie wolno ci wyjść na zewnątrz. Jeszcze nie.
     Rachela nie odpowiadała. Zgadzała się na wszystko, potakując. To, co mówił, brzmiało jak dawno wyuczona formułka.  
     – To dla twojego bezpieczeństwa. Twojego i mojego.
     – Oczywiście. Wszystko rozumiem.
     – Dobrze. – Odwrócił się na pięcie i po prostu wyszedł. Usłyszała szczęk przekręcanego w zamku klucza.
     Poczuła się jeszcze bardziej samotna niż wtedy, gdy patrzyła na swoje odbicie w lustrze. Samotna i zamknięta. W więzieniu. Innym niż poprzednie, ale wciąż więzieniu.
     Usiadła przy stole. Dopiero teraz zauważyła, że stoi na nim talerz z jedzeniem, którego nie ruszyła. Obok niego leżała książka, więc przyciągnęła ją do siebie z ochotą. Gdy w świetle lampy nareszcie zobaczyła dokładnie okładkę, zamarła.
     Jej „Faust”.