niedziela, 14 lipca 2013

Rozdział dwudziesty dziewiąty

Październik 1942 r., Warszawa, strona aryjska
     Basia, leżąc już w łóżku, wpatrywała się tępo w sufit. To była co najmniej piąta noc z rzędu, kiedy nie mogła usnąć. Uderzyła pięścią w materac, zdenerwowana, sfrustrowana, na skraju wyczerpania. Nie lubiła tych bezsennych nocy, ponieważ zawsze wtedy przychodziły niewygodne, złe myśli. Nocą zawsze przedstawiała sobie siebie jako tę gorszą i żałowała. Żałowała wszystkiego, co robiła. Zraziła do siebie Fausta, który już nawet nie przychodził. Zraziła Majchra, który co prawda ciągle z nią pracował, ale rozmowy im się nie kleiły, zdania rwały się w połowie, rzucane od czasu do czasu uwagi nie spotykały się z odpowiedzią. Unikała Kuby, jedynego, który traktował ją zawsze dobrze, jak równą sobie.
     Wszystko zepsuła.
     Nie mogła się nikomu zwierzyć. Wiedziała, że już na zawsze zostanie ze swoimi problemami sama, odkąd jej starszy brat we wrześniu trzydziestego dziewiątego poszedł na wojnę i słuch o nim zaginął. Władek wiedziałby, co jej powiedzieć i jak ją pocieszyć. Zawsze wiedział. A przynajmniej wtedy, kiedy była jeszcze dzieckiem.
     Dziewiętnaście lat porażek. Jakie to żałosne.
     Zacisnęła mocno powieki, byleby tylko się nie rozpłakać.
     – Cholera jasna!
***
     Maj 1938 r., Warszawa
     Intensywne, natarczywe i głośne pukanie do drzwi oderwało ją od lektury. Mamrocząc pod nosem, niechętnie wstała z fotela. To był jeden z tych nielicznych dni, kiedy dom zostawał pusty, więc Basia mogła darować sobie pójście do szkoły. Miała już piętnaście lat i zdecydowanie uważała, że może o sobie decydować. A przynajmniej wtedy, kiedy rodziców nie ma, kiedy nie mogą jej skontrolować.
     Pukanie powtórzyło się, jeszcze głośniejsze niż poprzednio.
     – Idę, już idę! – zawołała, poprawiając kołnierzyk sukienki, uprzednio odrzuciwszy na plecy jeden ze swoich grubych warkoczy.
     Okazało się, że za drzwiami stoi młody mężczyzna w mundurze. Na naramienniku miał jedną gwiazdkę. Basia, jako córka wojskowego, wiedziała, że to znaczyło, iż służył w stopniu chorążego. Chłopak zdjął czym prędzej okrągłą czapkę, przez chwilę miętolił ją w dłoniach. Jasne włosy miał mokre od potu i potargane. Kiedy nie reagowała, tylko podziwiła go bez słowa, uniósł lekko brwi, uśmiechnął się nieznacznie. Dwudziestoletni, młody i piękny w tym swoim mundurze. Rozłożył ręce i zapytał:
     – I jak ci się podoba, Basiu?
     Dziewczyna roześmiała się, a później wciągnęła go do mieszkania. Przytuliła go krótko, stając na palcach, a później, po męsku, tak jak ją uczył, uderzyła mocno obiema dłońmi po ramionach.
     – Jakże mogłoby mi się nie podobać, Władziu? Mój brat – chorąży!
     Władysław zaśmiał się, ciągle jakby lekko zawstydzony. Zajrzał w głąb mieszkania.
     – Gdzie rodzice?
     – Nie ma – odpowiedziała krótko.
     Chłopak odwrócił się gwałtownie, a potem złapał ją za nos.
     – A ty, leniu, nie w szkole? Mama byłaby zawiedziona, siostrzyczko.
     – Oj, głupiś. – Wywinęła się, cofając się o kilka kroków.
     Władek odłożył czapkę i zdjął kurtkę mundurową, wieszając ją w korytarzu. Od razu skierował się do salonu. Rozłożył się na sofie, podnosząc ze stolika książkę, którą odłożyła.
     – Tołstoj? Nadal to męczysz? Jak wyjeżdżałem, zaczynałaś czytać.
     – A teraz kończę – odpowiedziała, z godnością znosząc kpinę, wyraźnie słyszalną w jego głosie.
     Usiadła na swoim fotelu, przyglądała mu się przez chwilę. Nie wiedziała, czy to wina munduru, czy Władek rzeczywiście się zmienił. Wydawało jej się, że zmężniał, rysy mu stwardniały a pucułowata wcześniej twarz wyciągnęła się nieco. Podbródek, tak samo jak matka, nadal miał ostry, trójkątny. Zazdrościła mu tego podbródka, sama miała taki dziwny, tłuściutki, z głębokim dołkiem.
     Przez bardzo długą chwilę patrzyli na siebie, zupełnie tak, jakby nie widzieli się szmat czasu. W rzeczywistości nie minęło nawet pół roku, odkąd Władysław wyjechał do szkół.
     – Chorąży Władysław Jankowski! Jak to cudnie brzmi, braciszku. Ojciec będzie taki szczęśliwy, taki dumny!
      – Szczęśliwy, Basiu? – zaśmiał się mężczyzna. – Jestem tylko skromnym chorążym, nie generałem. Jak nie będziesz chodzić do szkoły, to nie będziesz nawet wiedziała takich rzeczy, leniu!
     – Och, przestań! – Uderzyła go dłonią w kolano. Czuła, że się czerwieni.
     – To nie ja chciałem zostać lekarką albo sławną skrzypaczką. – Roześmiał się.
     Basia dobrze wiedziała, że starszy brat tylko się z nią droczy, ale i tak poczuła się speszona. To prawda, kilka lat temu marzyła o karierze skrzypaczki. Przestała, gdy okazało się, że jest wybitnym antytalentem w tej dziedzinie. Wtedy zaczęła myśleć o medycynie, ale to też było myślenie dla myślenia i udawania, że ma jakiekolwiek plany. Tak naprawdę Barbara nie miała pojęcia, co mogłaby w życiu robić. Frustracja spowodowana niewiedzą sprawiała, że coraz częściej opuszczała lekcje, mając nadzieję, że restrykcyjni rodzice się o tym nie dowiedzą albo dowiedzą się dostatecznie późno, tak późno, że zdoła do tego czasu wymyślić mądrze brzmiące usprawiedliwienie.
     – Jak się tak będziesz lenić, to nie pozostanie ci nic innego, jak bogato wyjść za mąż za jakiegoś idiotę, żeby nie było dysonansu w rozmowach. – Władek wyjął z kieszeni papierośnicę i zapalniczkę. – Ten młody Woyciechowski strzela za tobą oczami. – dodał. Wsadził papierosa do ust, po czym odpalił, zaciągając się głęboko. – Chciałabyś być panią Woyciechowską? – zapytał, jednocześnie znikając w chmurze papierosowego dymu.  
     – Jakiś ty głupi – westchnęła z rezygnacją.
     Gdyby ciągnęła ten temat, brat nabijałby się z niej i Kuby jeszcze bardziej ochoczo. Zamiast tego podała mu popielniczkę, głośno stawiając ją na stoliku, tak, by wiedział, że jest obrażona. Prawda była taka, że doskonale zdawała sobie sprawę z zalotów Kuby, które za każdym razem wprawiały ją w niemałe zakłopotanie. Były to bardziej końskie zaloty niż jakiekolwiek serio awanse, ale to nie miało znaczenia.
     – No mówię ci, „y” w nazwisku, po szlachecku, i już nie musisz być ani mądra, ani wykształcona. Nic nie musisz – stwierdził Władek, strzepując popiół.
     – Przestań już. To chyba ja cię powinnam pytać o te kobiece serca, które złamałeś. Za mundurem panny sznurem, czyż nie?
     Uśmiechnęła się lekko, wracając do pozy nonszalanckiej, wszystkowiedzącej nastolatki, gdyż taką chciał ją widzieć jej brat. Odważyła się nawet na to, by spróbować sięgnąć po papierosa, ale dostała po dłoniach. Syknęła, kompletnie niewspółmiernie do odczuwanego bólu, ale nie zwróciło to najmniejszej uwagi chłopaka.
     – To nie dla dzieci. Dobrze prowadzące się panienki nie palą. Nie wiem, czy Woyciechowski będzie cię chciał, jeśli będziesz cuchnąć tytoniem. – Teraz już Władek śmiał się całkiem otwarcie.
     – Jesteś niereformowalnym głupkiem, Władziu.
***
     Październik 1942 r., Warszawa, strona aryjska
     Dziewiętnaście lat porażek.
     Nawet się spać nie chce, jak się o tym pomyśli!
***
     Październik 1942 r., gdzieś w Polsce
     Dwadzieścia cztery lata sukcesów.
     W trakcie swojego krótkiego życia zdołał zaginąć, umrzeć dla świata, cudem przeżyć, dostać się do obozu jenieckiego, uciec z niego, trafić do Rochester, wrócić do Polski, łamiąc przy tym kostkę przy skoku i omal nie urywając sobie głowy, awansować na porucznika oraz trzy razy zmienić tożsamość. To ostatnie było bardzo trudne, zniknięcie w tłumie utrudniała mu bowiem blizna ciągnąca się od kącika prawego oka niemal do kącika  ust. Bardzo charakterystyczna, brzydka, przypominająca o paskudnej ranie, która niemal wyeliminowała go z walki w kampanii wrześniowej.
     Na szczęście już od dłuższego czasu nie musiał niczego zmieniać. Miał swój oddział, swoich zaufanych ludzi i swój las. Był Kaliną i nikim więcej. Teraz, jako Kalina, leżał w krzakach na skraju lasu i słuchał, czy oby w tej pustce nie niesie się  odgłos nadjeżdżającego pociągu. Nic nie słyszał. Czekał, nie odzywał się. Minuty mijały, potwornie wolno, w nudzie i bezruchu. Wiedział, że pociąg nadjedzie, Niemcy byli bardzo punktualni. Ordnung muss sein!
     Nareszcie! Słychać stukot, na nocnym niebie pojawia się szara chmura dymu, dokładnie nad zbliżającą się lokomotywą. Kalina czeka cierpliwie, a potem daje znak. Ciemne, nocne niebo rozświetla eksplozja, monotonny stukot kół pociągu przerywa detonacja ładunku. Kalina chwyta za karabin, gotów strzelać do Niemców, którzy przeżyli.
     To jest jego żywioł, to jego dwadzieścia cztery lata sukcesów, to jego zawód i obowiązek. Zdetonować, zabić, przejąć, zniknąć. Znikać w lesie Kalina umiał jak nikt inny.
     Dwadzieścia cztery lata sukcesów zobowiązują.
     Gdyby mógł, pochwaliłby się ojcu. Gdyby tylko był w Warszawie i wiedział, czy staruszek żyje. Na pewno byłby z niego dumny. Porucznik Władysław Jankowski „Kalina” był nareszcie kimś, z kogo można być dumnym.
***
     Listopad 1942 r., Warszawa, getto
     – Będzie kolejna wywózka. Zrób coś z tym, kogo ukrywasz – powiedział nieoczekiwanie Stein, poprawiając szelki.
     Ida wygładzała bluzkę, trzęsąc się z zimna i obrzydzenia, ale kiedy usłyszała tę niespodziewaną informację, ręce opadły jej bezradnie wzdłuż boków. Policjant podszedł do niej, a potem, zupełnie jakby była dzieckiem, zapiął za nią ostatni guzik koszuli, następnie podał płaszcz. Przyjęła go mechanicznie, chcąc jak najszybciej się od niego odsunąć. Ich umowa nie obejmowała uprzejmości.
     – Dlaczego mi o tym mówisz? – zapytała, pilnując, by głos jej nie zadrżał. – Skąd w ogóle pomysł, że kogoś ukrywam?
     Jan prychnął.
     – Ida, ja głupi nie jestem. Umiem dodać dwa do dwóch. Ty też nie jesteś głupia, jesteś praktyczna. Nazywasz się Rosenfarb, a mieszkasz tak, jak inni. Mogłabyś się stąd łatwo wykupić, ale tego nie zrobiłaś. Ubrania też masz nienajlepsze, ale wiem, że te lepsze sprzedałaś. I złoto. Bogaci mieli tu ze sobą sporo złoty, ty już nie masz. Całe twoje złoto na coś poszło. Chyba mi nie powiesz, że na życie. Przynajmniej nie twoje, ponieważ pracujesz. Podsumowując: zapłaciłaś, żeby ktoś zniknął ze spisu ludności. To nie była tania impreza. Kogo ukrywasz? Matkę? Ojca? Dziadków?
     Rosenfarbówna zaśmiała się. Nerwowo, niestety. Zebrała się w sobie, ale szybko odwróciła wzrok. Nie chciała, by zauważył, że unika odpowiedzi.
     – Nie wiedziałam, że z ciebie taki detektyw. Myślałby kto, żeś przed wojną w Interpolu pracował – rzuciła, starając się, by zabrzmiało to jak żart. Spróbowała go ominąć, ale złapał ją za ramię.
     – Mówię ci o tym, bo chcę ci pomóc. Nie powinnaś się mnie bać.
     Te słowa sprawiły, że Ida wpadła we wściekłość. Wściekłość co prawda narastała w niej od jakiegoś czasu, irytacja rosła, sprawiając, że nikt nie mógł już z nią wytrzymać. Całą złość postanowiła wyładować na tym, który ją powodował, jednocześnie przełamując swój strach. Nie bacząc na ewentualnie konsekwencje, wyrzuciła z siebie, sycząc przez zaciśnięte zęby:
     – Pomóc? Jak t y  chcesz mi pomóc? Pojęcia nie mam, kim jesteś i co możesz! Mam tylko twoje słowo. Jak na razie gówno warte. Wykorzystujesz mnie, a ja nawet nie wiem, czy coś z tego mam. To nazywasz praktycznym? Może i tak. Ale nie myśl, że nie widzę, że chcesz ze mnie wyciągnąć informacje! Myślisz, że nie wiem, po co mnie codziennie odprowadzasz? Myślisz, że nie zauważam, jak za mną łazisz?! – Wyrwała się z jego uścisku, teraz już na serio oburzona. – Pan jesteś głupi, jeśli pan tego nie widzisz! I jeszcze te pytania! Ja sobie wypraszam! Nie życzę sobie…
     Przerwał jej, łapiąc ją za brodę. Przysunął swoją twarz do jej twarzy, po czym powiedział, zaskakująco cichym, spokojnym głosem:
     – Uspokój się, przeklęta idiotko. Wypełniam tylko część mojej umowy. Zaufaj mi, to ja zaufam tobie. Zrób coś z tym, kogo ukrywasz, albo zgarną cię Niemcy i razem pojedziecie w transporcie. Nie obchodzi mnie, czego sobie nie życzysz. Żyjesz ty, żyję ja – wystarczy jedno potknięcie i nie żyjemy oboje, nie żyją twoi przyjaciele-konspiratorzy. Współpracujemy – wszyscy żyją i mają się dobrze. Przynajmniej do czasu – zakończył tajemniczo, po czym ją puścił.
     Ida stała przez chwilę, oniemiała, niezdolna do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Rozsądek mówił jej, że powinna raczej uciekać, ale mimo to nie zrobiła nic.
     – Kogo ukrywasz? Jak będzie trzeba, pomogę ci. Ukryjemy go razem, lepiej.
     – Ją – mruknęła.
     Wydawało jej się, że przez przystojną twarz Steina przemknął cień uśmiechu.
     – Ją – powtórzył.
     – Czemu chcesz to wiedzieć? Czemu chcesz mi pomóc? I po co ci, do cholery, moje zaufanie? Żebym bardziej ochoczo dała się wykorzystywać? – zapytała, dając mu do zrozumienia, że nie wszystko jest w porządku. Kiedy nie odpowiedział, dodała:  – Czego ty ode mnie chcesz?
     Tym razem Stein rzeczywiście się uśmiechnął. Czarująco i bardzo szczerze. Ida miała wielką ochotę uderzyć go w twarz. W tej chwili szczerze go nienawidziła. Bardziej niż siebie, a to już było coś.
     – Jeszcze nie ufasz mi na tyle, bym mógł ci powiedzieć.
***
     Jak zwykle Jan zaoferował, że ją odprowadzi. Już wiedziała, że nie da się zbyć, więc nie ryzykowała kolejnej wycieczki do komuny Anielewicza. Zamiast tego kazała mu się odprowadzić do domu. Przez całą drogę milczeli. Ona – ponieważ wciąż rozmyślała o tym, co jej powiedział, a on, bo po prostu nie chciał jej przeszkadzać. Dopiero pod drzwiami kamienicy zatrzymała się, nabrała powietrza w płuca i wyrzuciła z siebie:
     – Pozwolę ci, żebyś mi pomógł tylko wtedy, jeśli jasno powiesz mi, czego chcesz. Inaczej równie dobrze możesz dać mi spokój. Poradzę sobie bez ciebie, tak samo jak radziłam sobie nim mnie znalazłeś.
     Stein stał przez chwilę, patrząc w jakiś punkt ponad jej ramieniem. Brwi miał zmarszczone, wyraźnie walczył ze sobą, zastanawiał się co odpowiedzieć i czy w ogóle odpowiadać. Jednak po chwili twarz mu złagodniała, jakby podjął decyzję. Powiedział:
     – Mam plan. Ty jesteś środkiem, dzięki któremu go zrealizuję. Pomożesz, jeśli tylko nie będziesz wątpić w moje słowa. – Przysunął się bliżej, a Ida nie miała miejsca, by od niego uciec. Zmuszona więc była podnieść głowę i tylko na niego patrzeć. – Wszystko zależy od twojej dobrej woli.
     Rosenfarbówna nareszcie zrozumiała, o co mu chodzi.
     – Chcesz się skontaktować z Organizacją. Wymyśliłeś sobie, że zdobędziesz moje zaufanie, a ja cię wprowadzę, by nikt nie zauważył, że jesteś… – nie dokończyła, ponieważ zakrztusiła się powietrzem i własnymi słowami. Była oburzona i podwójnie upokorzona. Stein patrzył tylko, a wyraz jego twarzy był idealnie obojętny. Mimo to kontynuowała: – Jeśli myślałeś, że… – przez chwilę szukała odpowiednio mocnych słów – pieprząc się ze mną, uda ci się coś wskórać, to jesteś w błędzie. – Pochyliła się w jego stronę, dźgając go palcem wskazującym w pierś. – Nie pokazuj mi się więcej na oczy. Zobaczę cię choćby raz i… – zrobiła dramatyczną pauzę, lecz Jan nie zareagował.
     A raczej zareagował, lecz nie w sposób, jakiego się spodziewała. Uśmiechnął się drwiąco, unosząc jedynie lewy kącik ust. Ida zamrugała szybko, próbując powstrzymać niechciane łzy. Jeszcze nikt nigdy jej tak nie upokorzył. Pokonana, odwróciła się na pięcie i zniknęła za drzwiami.
***
     Kiedy weszła do mieszkania, powitał ją zaduch spoconych, długo niemytych ciał oraz smród spalenizny. Znów ktoś przypalił jedzenie. Lawirując między sprzętami i rozciągniętymi na podłodze barłogami, legowiskami starców oraz dzieci, których nikomu nie chciało się rano sprzątać, prześlizgnęła się niemal niezauważona do małego pokoju, który dzieliła ze swoją matką. Miały tam wąskie łóżko, odsunięte od nieszczelnego okna tak, by staruszka się nie zaziębiła. Szafę dawno im zabrano i rozebrano na deski na opał, więc wszystkie swoje rzeczy chowały w walizkach. Matka, w miarę możliwości pilnowała ich przed kradzieżą, lecz z dnia na dzień robiła się coraz słabsza.
     Ida, wciąż niezbyt skutecznie próbując powstrzymać płacz, odetchnęła głęboko, wodząc wzrokiem po ścianach pokoju: w lewym kącie już pojawił się grzyb, na suficie też były ciemne plamy wilgoci, a tapeta w jednym miejscu odkleiła się od przemarzniętego muru.
     Widząc córkę w drzwiach, Ryfka Rosenfarb podniosła się na łokciu. Przerzedzone, siwe włosy miała przetłuszczone i przyklejone do czaszki, a na jej pomarszczonej, małej, trójkątnej twarzy malował się ból.
     – Coś się stało? – zapytała słabym, drżącym głosem.
     Ida odłożyła swoją torbę na parapet, po czym usiadła na brzegu łóżka. Wzięła dłonie matki w swoje, próbując je ogrzać.
     – Nie, mamo, wszystko w porządku. – Zmusiła się do uśmiechu. – Tylko jakiś policjant mnie zirytował, czepiał się moich papierów.
     Ryfka poruszyła się niespokojnie, zmarszczyła brwi.
     – Ale wyjaśniłaś to, prawda?
  – Tak, mamo. Już wszystko w porządku. Wszystko sobie z tym policjantem wyjaśniliśmy – odpowiedziała. 

Jak widzicie, zmartwychwstałam Władka Jankowskiego. Czy raczej nie tyle go zmartwychwstałam, co wyjaśniłam, że tak naprawdę nie zginął. Hm, czytanie książek o Cichociemnych i amerykańskich spadochroniarzach wyraźnie dobrze działa na moją wyobraźnię. 
Z ogłoszeń: od jakiegoś czasu można się ze mną kontaktować przez Wywiadera. Dokładnie TU