niedziela, 17 sierpnia 2014

Rozdział trzydziesty piąty

     Listopad 1942 r., Warszawa, strona aryjska
     Majcher stał przed drzwiami. Zapukał raz jeszcze, ale znów nie doczekał się żadnej odpowiedzi z drugiej strony. Zupełnie niemożliwym było, by Basia zapomniała o umówionym spotkaniu, wszak wiadomość została ze skrzynki kontaktowej odebrana już dawno temu. Z drugiej strony zastanawiał się, czego właściwie się spodziewał: dziewczę to było dobrą i prawą duszyczką, dla której świat był czarno-biały. Już został przez nią osądzony, więc wyraźnie jest niechętna dalszym spotkaniom. Niemniej jednak Basia była bardzo, jak to się mądrze mówi, ideowa, więc choćby jej to było nie w smak, będzie wykonywać zadania, które jej polecono.
     Czemu zatem ociąga się z przyjęciem go?
     Mógłby teraz robić tysiące innych rzeczy, a mimo to stoi przed jej drzwiami i zaciska spotniałe ze zdenerwowania dłonie. Kieruje nim poczucie obowiązku, tak samo jak Basią. Gdyby nie ten zakichany obowiązek, to wstyd nie pozwalałby mu się pokazywać w tej dzielnicy jeszcze przez miesiąc! Ale kiedy pomyślał, co mógłby teraz robić… Mógłby przecież swój czas poświęcić pracy zarobkowej, matka i tak nie jest w stanie sama wykarmić dużej rodziny, zresztą odkąd ojciec poszedł w tango…!
     Nie, o tym akurat nie miał ochoty myśleć, nie o ojcu. Kiedyś nawet myślał, że już przeszła mu złość na tatuśka-pijaka, ale z niemałym zaskoczeniem skonstatował, że się pomylił.
S-kon-sta-tował – pomyślał, kulawo dzieląc słowo na sylaby, smakując je i powtarzając w myślach, tak dla wprawy, jeszcze ze trzy razy. Albo cztery, zawsze to większa pewność, że język mu się nie zaplącze, gdyby chciał tego słowa użyć w kulturalnej rozmowie na poziomie, czyli takiej – jak sobie wyobrażał – jaką panna Basia ze względu na wychowanie i urodzenie mogła prowadzić. Przejechał językiem po zębach i podniebieniu, zupełnie tak, jakby obracał wyraz w ustach. Podobało mu się, dobrze brzmiało. Tak  i n t e l i g e n t n i e.
     Zresztą, musiał przyznać, że panienka Basia ze swoją pogardą dla złodziejskiego, drobnego i w gruncie rzeczy nieszkodliwego majchrowego procederu wyraźnie wlazła mu na odcisk, baba jedna! Pobudziła a m b i c j ę. Bo gdyby nie tamta sytuacja, Majchrowi nawet przez myśl by nie przeszło, by musieć się do kogoś dostosowywać i być równym kompanem do rozmowy.  Kompanem? Nie, nie kompanem tylko inter… interlo… No, towarzyszem. Udał się więc był Majcher do pewnego profesorka w okularkach i zapisał na tajne komplety, głównie po to, by pokazać pannie Basieńce, że po pierwsze żaden z niego pospolity złodziejaszek, a po drugie na pewno nie cham i prostak, chociaż do tej pory wykształcenie miał zaledwie podstawowe. I cóż, że z Pragi, a czy ludzie po drugiej stronie głupsze, czy jak? Głupsi. No, nie głupsi, ludzie swój rozum mają. Szczególnie ci z Pragi.
     Wracając do meritum, jak zwykł mówić chytry stary profesorek w głupawych patrzałkach, uczęszczanie na te całe komplety całkiem się Majchrowi spodobało. Jeszcze się nikomu do tego nie przyznał, ale nawet zaczął sobie marzyć o tym, że mógłby po wojnie – bo nie wątpił, że ktoś taki jak on po prostu musiał ją przeżyć, szczególnie, że brednie o walce do ostatniej kropli krwi ani były mu w głowie – zostać jakimś zasłużonym dla kraju inżynierem, a poza tym rachunki szły mu bardzo dobrze, nie chwaląc się, oczywiście innymi, przydatnymi zdolnościami. Widział siebie w roli tego, który odbuduje kraj i przyniesie mu nowy dobrobyt. To by się dopiero Basia zdziwiła, że taki prosty chłopak z Pragi tak nieoczekiwanie wyszedł na ludzi! Problem w tym, że jeszcze musi tylko dopilnować tego, by sama Barbara przeżyła, by móc go potem oglądać w glorii i chwale oraz dziwować się ponad ludzkie pojęcie. Oraz, e w e n t u a l n i e, zachwycać, może nawet wzdychać, chociaż tu nie dawał sobie zbyt wielkich szans, bo skoro jeszcze nie wzdycha... Ale przecież jeśli jakoś, pomimo nawału przeróżnych obowiązków, dotrwa do końca kursów i zda tę całą maturę, o której tak paplają inni uczniowie, to będzie jej równy, no nie? Ba, od jednego takiego Staszka nawet dowiedział się, że w mieście działają uniwersytety! W takim razie jego plan z zostaniem inżynierem ma sens, nie? Ma? Ma. Elegancko!
     Majcher wrócił myślami do chwili teraźniejszej – w końcu nie czas na marzenia, trzeba skupić się na pracy, na aktualnym zadaniu. Uniósł dłoń, by zapukać, ale ponownie się zawahał. Przytknął ucho do drzwi. Teraz zdecydowanie wyraźniej słyszał dobiegające zza niego głosy. A więc miała gości. Przez chwilę zastanawiał się, co powinien zrobić – odejść nie może, czekać przed wejściem też głupio, a pchać się między wódkę a zakąskę… Zaryzykował i nacisnął klamkę – było otwarte, Basia nie miała w zwyczaju zatrzaskiwać zamka, jak mógł o tym zapomnieć! Akurat, jak na złość, głosy w pokoju po lewo nagle podniosły się nieoczekiwanie, a Majcher poznał, że gościem Basi jest kobieta. Bardzo zdenerwowana kobieta.
     – Czemu zajmuje się cudzymi dziećmi, nie swoimi?! – W głosie kobiety słychać było desperację.
     Majcher przylgnął plecami do ściany tak, by kobiety w pokoju nie mogły go widzieć. Nie miał pojęcia, co nim kierowało, dlaczego w ogóle wszedł do mieszkania. Aha, poczucie obowiązku. O-bo-wią-zek.
     – Mamo! – warknęła Basia.
     Majcher zdziwił się – po raz pierwszy słyszał, jak dziewczyna zwraca się do kogoś w ten sposób. Nie mógł już powstrzymać ciekawości, zajrzał do pokoju. Przytuliwszy policzek do framugi obserwował wysoką, jasnowłosą kobietę. Długie włosy spięła w opadający na kark kok. Marian stawiał wszystkie pieniądze świata, że właśnie zobaczył matkę Baśki, takie były do siebie podobne. Tyle tylko, że kobieta nosiła się żałobnie, w czerni. Zawadzki pomyślał, że jeśli śmierć jest kobietą, to wygląda właśnie jak matka panny Barbary.
     – Robi to, bo to właściwie. Władek i tak… Władkowi żadne z nas nie może już pomóc. A tamtym można, tutaj wszystko jest do uratowania. – Tym razem ton głosu Basi był zupełnie spokojny – Tak jest dobrze, mamo. Dobrze i właściwie. Nie porzuca się w potrzebie. – Starsza kobieta prychnęła, jak się wydawało, przez łzy.
     – Właściwie! W potrzebie! On tu się bawi w… A mój Władzio leży gdzieś – zaczerpnęła powietrza – w n-nnn-iepoświęconej ziemi.
     Majcher uznał, że dłużej nie może się ani ukrywać, ani podsłuchiwać. Stanął więc w drzwiach, jakby nigdy nic, uchylił kaszkietu i rzucił, kłaniając się lekko, z wrodzoną praską elegancją:
     – Dobry.
     Basia patrzyła na niego jak na jakiegoś ducha, może nawet zastanawiała się, ile słyszał z rozmowy. Na jej matkę patrzeć się bał.
     – Było otwarte, to weszłem. W-wszedłem. Bo se pomyślałem… No ale nie, że panna Basia to moja alejówka*, niech sobie łaskawa pani nie myśli, nic z tych rzeczy… – Rzucił spojrzenie dziewczynie, która wyglądała na zdezorientowaną. Pociągnął nosem i wytarł go w rękaw, spuścił wzrok. – No, ale co ja będę farmazony opowiadał: żaden ze mnie fatygant**, to uspokoić szanowną panią mamusię mogę.
     Matrona wyszeptała coś, co brzmiało jak „Bogu niech będą dzięki”, ale potem uśmiechnęła się czarująco, jakby Marian opowiedział przedni wist. Problem w tym, że nie opowiedział.
     – Miło pana poznać, chłopcze – powiedziała, po czym, rzuciwszy jeszcze spojrzenie Basi, wyminęła Zawadzkiego i skierowała się do wyjścia.
     – Morowo*** – zdążył jeszcze przytomnie rzucić, nim usłyszał trzaśnięcie drzwi.
     Basia nie wyglądała na zadowoloną.
***
     Wynurzył się gwałtownie, szeroko otwierając usta, spazmatycznie łapiąc powietrze. Lodowato zimna woda chlusnęła na podłogę łazienki. Podkurczył nogi i oparł łokcie na kolanach. Przetarł twarz, odgarnął z czoła mokre kosmyki włosów. Wnioski: golenie, fryzjer. W najbliższej przyszłości, ponieważ niemiecki oficer absolutnie nie może wyglądać niechlujnie. Wzdrygnął się, bo nagle zrobiło mu się strasznie zimno. Nie, nie umartwiał się. Po prostu zbyt długo siedział, gapił się w wysoki sufit i użalał się nad sobą, więc woda zdążyła wystygnąć.
     Veit lubił te krótkie momenty, w których mógł spokojnie histeryzować i oddawać się bólowi istnienia. Bo był to czas tylko dla niego, kiedy nie musiał być ani spokojny, ani opanowany, ani nawet poprawny. Nie musiał się pilnować. Histeria była niczym swoiste katharsis i przygotowanie do następnego zadania. Zadnia trudnego, takiego ponad jego siły. W zasadzie to w tych krótkich momentach rozpaczy absolutnie wszystko go przerastało. Teraz na przykład były to: wyjście z wanny, ogolenie się i ubranie. Wyjście do pracy. Praca. Ta oficjalna i ta tajna.
     Ostatecznie jednak, wstrząsany falami kolejnych dreszczy, wyszedł z wanny i ślizgając się na mokrej podłodze, podszedł do lustra. Jak zwykle przez chwilę nie rozpoznawał siebie w lustrze, potem ogłupiony mózg zaczynał działać, dopasowując kolejne części twarzy do obrazu, który miał zakodowany, rozpoznawać się. Właściwie Veit podziwiał siebie, że ze swoim usposobieniem nie stał się żadnym pieprzonym morfinistą. Albo że nie skończył jeszcze ze sobą, skacząc z mostu, wieszając się, albo – patrząc na jego upodobanie do użalania się nad sobą w czasie kąpieli – nie podcinając sobie żył. Z pewnością istniało jeszcze co najmniej pięćdziesiąt innych sposobów na zadanie sobie śmierci, choćby ze strzeleniem sobie w łeb na samym początku listy, ale nie miał siły teraz o tym myśleć. Teraz musiał skupić się na zadaniu, jakie przed nim postawiono. Korekta: jakie sam przed sobą postawił. W końcu czy nie zobowiązał się przed Ewą? Zobowiązał. Wymyślił, co powinien zrobić, plan został zaakceptowany, nie było nic więcej do gadania. Nic do dodania.
     Wszystko postanowione.
     Golił się jak zawsze uważnie, uważając, by się nie zaciąć. Myśli uciekały co prawda gdzieś daleko, ale oko miał dobre, a rękę pewną. Plan dnia był prosty, klarowny, taki, by się nie przepracował, by się zbytnio nie stresował: miał jechać na Pawiak, przesłuchać Jakuba Woyciechowskiego i jak najszybciej załatwić to, by chłopaka pozwolono mu przewieźć na Szucha. W czasie drogi z punktu A do punktu B miał po prostu pozwolić na to, by więzień został odbity. W miarę możliwości po cichu i jak najmniejszymi środkami. Zresztą, Woyciechowski oddany pod opiekę Kripo nie będzie miał już silnej obstawy. Ot, zginie kilku ludzi. Problem w tym, że Veit miał silne postanowienie, by wszystkiego osobiście dopilnować, by brać aktywny udział w akcji, na przykład wystrzelić cały magazynek w powietrze, w razie czego zapewnić sobie alibii. A jeszcze lepiej: by dać się postrzelić. Oczywiście nie śmiertelnie, ale na tyle poważnie, by oddalić od siebie podejrzenia. Co prawda świadomość tego, że w czasie akcji najprawdopodobniej zginą inni ludzie wcale nie ułatwiała mu spokojnego planowania szczegółów, ale mimo to ułatwiała podjęcie decyzji o tym, by wystawić się na strzał, dać się zranić.
     Veit myślał o sobie, że jest hazardzistą, że jest uzależniony nie tylko od histerii, ale też od ryzyka, od adrenaliny, od strachu, niepewności, bezsenności i wszystkiego tego, co niosło za sobą ryzykowanie życia w grze, w zabawie w szpiegowanie. No, na pewno było z nim coś nie tak. Który normalny, zdrowy człowiek, a do tego zdroworozsądkowy Niemiec, stawałby po stronie przegranej? Który wyciągałby ludzi z więzień, Żydów z getta? Który łaziłby po getcie, zatruwał się w kanałach, ryzykował nie tylko utratę życia, ale także egzekucję własnego ojca oraz zabór majątku tylko po to, by jakiemuś dzieciakowi, któremu nagle zachciało się bawić w konspirację, załatwiać lewe papiery i schronienie?
     Faust w zasadzie już dawno uznał, że sam jest takim właśnie nieodpowiedzialnym dzieciakiem, któremu zachciało bawić się w konspirację. Czasem, głównie dla uspokojenia wyrzutów sumienia względem ojca, zasłaniał się swoim kodeksem moralnym, który nie pozwolił mu na to, by spokojnie przyglądać się temu, co Niemcy wyczyniają w ojczyźnie jego matki (pomińmy milczeniem to, że rodzina matki była niemal całkowicie zgermanizowana). Prawda zaś była taka, że pomimo całej jego niechęci wobec narodowego socjalizmu, do konspiracji poszedł dla siebie. Gdyby nie przyszło mu do głowy, że mógłby zostać szpiegiem i oprócz własnej przyjemności także komuś pomóc, skończyłby pewnie jako heroinista, alkoholik albo hazardzista. Albo wszystko to naraz. Bo Veit nie umiał żyć inaczej, a tylko działać wbrew: wbrew ojcu nie pokochał nazizmu, wbrew ojcu poszedł na studia prawnicze, wbrew swojej profesji działał na rzecz konspiratorów. Rolę środka odurzającego spełniało więc samo bycie szpiegiem.
     Zakładając mundur, przyznał jeszcze sam przed sobą, że wszystko, co do tej pory robił w życiu, robił wyłącznie dla siebie. Dlatego teraz wypadałoby nareszcie zrobić coś dla innych.
     Veit lubił się oszukiwać, bo dodawało mu to odwagi.
***
     Kuba był wykończony. Był na skraju, a doprowadzano go właśnie na kolejne przesłuchanie. W drodze, ciągnięty jak szmata przez szary, smutny i ciemnawy więzienny korytarz, podjął ciężką decyzję: trzeba kogoś sypnąć. Nie, nie muszą nawet zacząć bić, po prostu wystarczy, że wrzucą go do pokoju przesłuchań, a on zacznie śpiewać, nieważne, czy ktoś go będzie słuchał, czy wręcz przeciwnie. Jedno oko wciąż miał spuchnięte, więc niewiele widział, a chociaż w głowie nieustannie mu szumiało, to dosłyszał jednak skrzypnięcie drzwi.
     Rzucili go na podłogę, nawet nie kłopotali się tym, by posadzić go na stołku, który niewątpliwie tu był. A może już wszystko mu się pomieszało? Może to nie pokój przesłuchań, może to cela, a wlekli go korytarzem nie na, ale po przesłuchaniu? Podniósł się na obolałych rękach, w których każdy mięsień pulsował trudnym do zniesienia, tępym bólem. Nie, jednak to pokój przesłuchań, jak przez mgłę widzi biurko i zydel. Wyczerpany, znów padł na ziemię, a w ustach poczuł smak krwi.
     Za biurkiem już ktoś czekał.
     Skrzypnęła skóra, kiedy przesłuchujący podniósł się z ze swojego krzesła. Jakub widział zbliżające się wypolerowane oficerki i fragment ciemnych spodni mundurowych. Niemiec złapał go za ramię i niezbyt delikatnie przewrócił na plecy. Woyciechowski zmrużył oczy, a właściwie oko, bo poraziło go zbyt jasne światło wiszącej mu nisko nad głową lampy jarzeniowej. Potem usłyszał głos oddalających się kroków: niespiesznych, irytująco niespiesznych, Jakub śledził wzrokiem oddalające się, wyglansowane oficerki: ze stanu obuwia właśnie wywnioskował, że ma do czynienia z kimś poważniejszym niż do tej pory. To tylko utwierdziło go w przekonaniu, że powinien zacząć sypać.
     Śledczy przyciągnął sobie zydel, na którym zwykle w czasie przesłuchania sadzano więźnia. Szeroko rozstawił nogi, pochylił się nad Kubą, wciąż leżącym na podłodze, oparł łokcie o kolana. Złożył dłonie jak do modlitwy, westchnął, co w panującej w pokoju przesłuchań ciszy rozniosło się niemal jak huk wystrzału. Woyciechowski nie miał siły przekręcić głowy w taki sposób, by widzieć twarz śledczego. Ale na pewno był to ktoś nowy, nie spotkał się w końcu jeszcze z takim zachowaniem.
     Cisza aż wierciła w uszach.
     Śledczy w oficerkach westchnął jeszcze raz, po czym zacmokał – jak się Kubie wydawało – z dezaprobatą. Przez chwilę trwali tak: Jakub na podłodze, mrugając nerwowo zdrowym okiem, i Niemiec, pochylając się nad nim, jakby właśnie podziwiał niezbyt udany okaz. Chłopiec wolał nawet nie wyobrażać sobie, jak strasznie musi wyglądać, wystarczyło mu, że czuł każdy mięsień i każdą kość w ciele. Nic też już nie było w stanie go przerazić: nawet ten spokój śledczego. Tak mu się przynajmniej wydawało.
     – Silny jesteś. Co trenowałeś? Boks? – zapytał Niemiec. Ton miał nieco mniej spokojny niż wskazywało zachowanie. – Boks, na pewno boks – sam sobie odpowiedział po krótkiej chwili milczenia. – Też trenowałem. Ale to w strzelectwie byłem mistrzem, co nieustannie rozczarowywało mojego ojca.
     Woyciechowski miał ochotę prychnąć, ale czuł, że taki wysiłek rozerwałby mu płuca. Wolał więc oddychać płytko – a i to nie przez, wielokrotnie złamany, nos, ale przez usta.
     – Ale nie o moim ojcu przyszliśmy tu rozmawiać. – Klasnął w dłonie i pochylił się gwałtowanie nad chłopakiem, tak że nosem niemal dotykał jego twarzy.
     Jeśli do tej pory Woyciechowski oddychał, to na chwilę przestał: oto siedział przy nim ten sam Niemiec, którego śledził kiedyś ze względu na jego częste kontakty z matką. Nie, wzrok go nie mylił, nie pomyliłby tej nieco pociągłej, ale dosyć klasycznie, by nie powiedzieć aryjsko, przystojnej twarzy z jakąś inną szwabską gębą. Teraz okazywało się jeszcze, że ów Niemiec ma też dziwne, niepokojące oczy: piwne, jakby poprzecinane złotymi żyłkami. Patrzył na Kubę i nie mrugał, co potęgowało wrażenie dziwności. Co tu dużo gadać – śledczy wyglądał, jakby był niespełna rozumu.
     – Ja – wychrypiał Jakub – ja wszystko powiem, ja znam nazwiska, adresy… Ignacy Ła…
     – Nie interesuje mnie nic, co masz do powiedzenia. – Śledczy machnął lekceważąco dłonią tuż przed twarzą Woyciechowskiego. – Nie po to tu przyszedłem. – Wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu.
     Więzień miał wrażenie, że włoski na karku stają mu dęba. Spokój i lekceważący ton Niemca były dużo bardziej przerażające niż ślepa brutalność poprzednich „śledczych”. Czuł, że tym razem ma do czynienia z profesjonalistą, że nabierze się na każdy fortel, który tamtemu przyjdzie do głowy. I to było w tym wszystkim najgorsze.  
     – Pozdrowienia od cioci Oli – powiedział po chwili Niemiec: cicho, dosyć czystą polszczyzną, ale z wyraźnymi śladami obcego akcentu.
     Kuba poczuł, jak jego puls przyśpiesza – esesman wypowiedział hasło, które przekazano mu w grypsie sprzed paru dni. Śledczy wyraźnie napawał się jego zdziwieniem.
     – Nie – znów przeszedł na niemiecki, wyprostował się i usiadł wygodniej – to nie tak, że przeczytaliśmy ten gryps, ale ci go daliśmy, żeby wzbudzić twoją nadzieję, aż takich świństw nie robimy. Robią. No! – Uderzył się otwartymi dłońmi po udach. – Jak zwał tak zwał.
     Kuba obserwował go z rosnącym zdumieniem, utwierdzając się w przekonaniu, że ma do czynienia z kompletnym wariatem. Z pewnością by go to śmieszyło, gdyby nie było tak przerażające. Obserwował śledczego jak wstaje, podchodzi do biurka, bierze coś do rąk, nie widział co, bo Niemiec stał do niego tyłem. Potem usłyszał kliknięcie zapalniczki, a po chwili Niemiec odwrócił się z papierosem w ręku. Wypuścił z płuc chmurę dymu i usiadł z powrotem przy Kubie.
     – Liczy się to, że to właśnie ja mam ci pomóc w ucieczce.

*z gwary warszawskiej: sympatia, dziewczyna
**chłopak starający się o względy dziewczyny
*** Fajnie

Rozdział jaki jest, każdy widzi - to pierwszy tekst jaki napisałam od stycznia. Ufff, ciężko z czasem, ale zapał chyba wraca, z zapałem pokonamy wszelkie przeciwności! Nawet takie rozwlekłe rozdzialiki jak ten!  

wtorek, 15 kwietnia 2014

Nie, to nie notka

Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że od stycznia nie pojawił się nowy rozdział. I nie jestem z tego powodu zadowolona. Gdyby nie to, że od grudnia dręczy mnie blokada pisarska, pewnie coś bym już wytworzyła, ale często jest też tak, że zwyczajnie nie mam czasu. Tak, ponownie dopadło mnie życie pozainternetowe. W outernetach nie zawsze jest miło, ale w zasadzie mam tam tyle pracy, że nie wiem, w co ręce włożyć (hint: nie idźcie na studia. Żadne. Nie szukajcie i nie zdobywajcie pracy. Żadnej. Nie angażujcie się w projekty. Żadne. Nie miejcie życia towarzyskiego. Żadnego.). Być może w czasie świąt uda mi się spokojnie usiąść i coś nareszcie napisać, ale tego też nie obiecuję. Właściwie do czerwca jestem zawalona robotą, spod której wygrzebywać się będę raczej rzadko. Nowy rozdział pojawi się w najbliższych miesiącach, naprawdę. Dlatego też mam prośbę do oceniających (jeśli jeszcze jacyś oceniają) - chciałabym, by blog bez względu na wszystko był oceniony, materiału i tak jest sporo, a czytających proszę - nie pospieszajcie, ale przypominajcie się, że żyjecie i czekacie . To bardzo miłe: wiedzieć, że są ludzie, którzy o blogasku ktoś jeszcze oprócz mnie pamięta. 
No to... Oby do rychłego zobaczenia, 

czwartek, 2 stycznia 2014

Rozdział trzydziesty czwarty

Listopad 1942 r., Warszawa, getto
     Jan Stein musiał wykorzystywać całą siłę swojego charakteru, by przez ubiegły tydzień nie pojawiać się pod kamienicą, w której mieszkała Ida Rosenfarb. Znosił tę niedogodność ciężko, czuł się z tym wyjątkowo nieswojo. Czegoś mu brakowało. Cierpiał na bezsenność i ciągle myślał, dlaczego w ogóle sobie to robił.
     Poprosiła go, by więcej nie przychodził – więc nie przychodził. Właściwie nie rozumiał, dlaczego w ogóle jej posłuchał. Nigdy nikogo nie słuchał, ale z drugiej strony polecenie wydała Ida, kobieta, której był wierny jak pies, chociaż nie chciał już więcej funkcjonować w strefie cienia, chciał się jej do wszystkiego przyznać, ale dziewczyna go nie słuchała. Każde jego słowo puszczała mimo uszu, a przynajmniej dopóty, dopóki nie stawał się brutalny. Zastanawiał się, co właściwie poszło źle, że jego plan się nie udał. Właściwie po co w ogóle stawiał na brutalność? Chciał być delikatny, czuły, chciał być dla niej ucieleśnieniem dobra, wszystkim tym, czego mogło jej brakować w otaczającym ją świecie. A i tak wszystko poszło nie tak!
     Przekręcił się na swoim sienniku na plecy i wbił wzrok w nisko zawieszony, brudny sufit nad swoją głową. Przez chwilę leżał bez ruchu, wsłuchiwał się w głębokie, płytkie i świszczące oddechy swoich przymusowych współlokatorów, przygryzając dolną wargę, póki nie poczuł smaku krwi. Próbował się przywołać do porządku, ale jego wysiłki nie przynosiły skutku.
     Jak zawsze.
     Uderzył pięścią w cuchnący siennik, na tyle silnie, by poczuć ból, ale tak, by nie obudzić śpiącego obok faceta, który śmierdział gorzej niż cała fabryka tytoniu.
     Jan naprawdę nie był w stanie zrozumieć, kto chciałby zostawić wybawcę, który chroni cię, broni i pomaga. Czemu ta niewdzięczna, rozwydrzona pannica nigdy nie pomyślała o tym, dlaczego wszystko tak łatwo jej przychodzi? Czy naprawdę sądziła, że pracę dostawała za urok osobisty? Czy zawsze myślała, że ktoś po prostu przyjmuje ją, nie zwracając uwagi na to, że nie ma żadnych kwalifikacji? Czy była na tyle bezmyślna, by uznawać to za szczęście, podczas gdy w rzeczywistości to on tracił większość swoich pieniędzy na łapówki, byle tylko ona i jej równie beztroska przyjaciółka zachowały pracę bez względu na to, jak źle by im szło?!
     Powoli w jego głowie formował się pomysł, by pójść do niej i o wszystkim opowiedzieć. Zaczął nawet układać mowę i wyobrażać sobie przebieg rozmowy, gdy nagle uświadomił sobie, że Rosenfarbówna najprędzej przestraszyłaby się go, uznała za wariata.
     Chociaż… Czy rzeczywiście nie był szaleńcem?
***
     Całe Steinowe nieszczęście zaczęło się wiosną trzydziestego siódmego, na zalanej jasnym słonecznym blaskiem ulicy Pięknej, w okolicach parku Ujazdowskiego.
     Dostrzegł ją dlatego, że wyróżniała się burzą rudych włosów i głośnym, radosnym śmiechem. Zachwycił się jej młodością i energią. Mogła mieć szesnaście, góra osiemnaście lat i była piękna tym szczególnym, młodzieńczym rodzajem urody, który kazał ją liczyć jeszcze między dziewczęta, ale jednocześnie obiecywał, że wyrośnie z niej kobieta o wyjątkowej, ujmującej urodzie, która to panna w odpowiednim wieku męskie serca zdobywać będzie równie łatwo, jak teraz łatwo przychodzi jej śmiech. Aż przystanął na chwilę, podziwiając dziewczynkę w szkolnym mundurku, który przecież tak wyraźnie ukrywał to, co w niej kobiece. Miała w sobie tak nieprzyzwoity seksapil, że Janowi zaparło dech.
     Nim zdążył chociażby zareagować, rudowłosa piękność wraz z koleżanką zniknęła już za drzwiami kamienicy. Stein otrząsnął się i ruszył w kierunku domu. Wszedłszy do środka, przystanął jeszcze na półpiętrze, ogłuszony intensywnością doznań. To ciekawe, że pierwszy raz zwrócił na rudowłosą taką uwagę. Nigdy wcześniej tak o niej nie myślał, a przecież dziewczynę widywał dość często, na pewno mieszkała tu od urodzenia, więc lekko licząc, było to lat piętnaście. Skąd ten zachwyt zatem? I dlaczego dzisiaj?
     Niesforna, bujna wyobraźnia jęła podpowiadać Steinowi najdziksze scenariusze. Nim doszedł do mieszkania – a mieszkał na najwyższym, czwartym piętrze – już zdążył sobie wyobrazić, jak to uderza do dziewczęcia w konkury, jak swoim oczytaniem oraz elokwencją zdobywa jej serce, z jaką łatwością swoimi znakomitymi żartami doprowadza ją do tego radosnego śmiechu, który słyszał przed chwilą, wyobrażał sobie nawet…
     Stanąwszy przed drzwiami mieszkania, uświadomił sobie, że to nic więcej, jak marzenia i z pewnością większość z nich się nie spełni. Największym problemem było to, że owszem, może i był oczytany oraz elokwentny, lecz nie miał jakoś nigdy śmiałości do dziewcząt, żartów zresztą też znał żałośnie mało. Po drugie – mundurek, jaki nosiła dziewczyna, świadczył o tym, że chodzi do dobrej szkoły, więc  rodzice musieli mieć pieniądze na jej edukację. To nie tak, że Stein był biedakiem, pochodził z dobrej, kupieckiej rodziny, lecz zajmujący się interesami ojciec zmarł ponad rok temu, od tamtej pory razem z matką żyli raczej z oszczędności niż rzeczywiście z, od lat podupadającego, interesu. Cóż zatem miałby do zaoferowania rodzicom tej piękności ktoś taki jak on? Swój wciąż jeszcze niezdobyty (choć był od niego o krok!) tytuł magistra filologii klasycznej i posadę pomocnika krawieckiego? Co mógłby im obiecać? Że będzie się doktoryzował? Że być może zostanie profesorem?
***
     Jan raz jeszcze uderzył pięścią w siennik. Nie chciał pamiętać swojego zawodu, który przeżył w tamtej chwili. Zupełnie nie rozumiał, czemu od tego dnia nie mógł się już pozbyć natrętnej myśli o Idzie Rosenfarb, o jej rudych włosach, pięknie wykrojonych ustach i głośnym śmiechu. Do niedawna wstyd mu było, że jedynie obserwował ją z cienia, czekając na moment, w którym być może staną się sobie równi. Został magistrem, ale i tak nie poszedł prosić o rękę jej rodziców. Otworzył przewód doktorski, zbierał pochwały oraz obietnice pracy, pisał artykuły, a nawet je publikował, pisał czasem felietony dla prasy – wszystko w cieniu, bez odwagi, by pochwalić się osiągnięciami, by móc powiedzieć, że już nie musi zarabiać jako pomocnik u krawca.
     Pamiętał dobrze, jak pękało mu serce, kiedy zdarzało mu się wpaść na Rosenfarbównę, gdy odprowadzał ją do domu coraz to nowy chłopak. Zdarzały się okresy, w których co tydzień był to zupełnie inny mężczyzna. Wtedy zaczął sobie marzyć, że powinien to zmienić, że od dziś, od tego właśnie dnia, to on będzie jedynym, który codziennie będzie się z nią rozstawał przed kamienicą. Nic takiego – oczywiście – się nie wydarzyło. Wciąż czekał na urojony moment idealny.
     Znów uderzył pięścią w siennik. Bzdury, wszystko bzdury. Prawda była taka, że chorobliwa nieśmiałość zabijała wszelką inicjatywę. Nie miał nawet odwagi, by powiedzieć jej zwykłe „dzień dobry”, zatem o niczym poważnym nigdy nie mogło być mowy. Gdy zaczęła się wojna wiedział jednak, że powinien jej pilnować, z niewiadomych, zapewne także urojonych, powodów czuł się za nią odpowiedzialny. Rosenfarbowie jednak zniknęli. Zupełnie niespodziewanie, po prostu pewnego dnia nie minął się z Idą na ulicy. Kiedy to samo zdarzyło się dnia następnego, zebrał się na odwagę, by iść do nich. Co najmniej dziesięć minut stał przed drzwiami, dobijając się coraz bardziej histerycznie, lecz nikt mu nie otworzył. Tamtego dnia czuł się, jakby zawalił mu się cały świat. Niewiele zresztą z tego pamiętał, teraz, z perspektywy czasu oceniał, że musiał przejść wtedy załamanie nerwowe, którego do dziś się zresztą wstydził. Wstydził się również swojej nieopisanej radości, kiedy przypadkiem odnalazł Idę w getcie, choć przecież, kochając ją, powinien był życzyć jej jak najlepiej.
     Zauważył, że dnieje. W pokoju robiło się coraz jaśniej, już bez trudu rozpoznawał pojedyncze sprzęty i ludzi leżących na podłodze. Za oknem niebo stawało się coraz bledsze. Czekał, aż się przejaśni, ale słoneczny blask nie przedarł się przez grubą, szarą warstwę chmur. Zdał sobie sprawę, że jaśniej już nie będzie, więc wstał ze swojego barłogu. Przechodząc nad przymusowymi współlokatorami dotarł nareszcie do rozklekotanego krzesła przy drzwiach wyjściowych, na którym zwykł zostawiać swoją kurtkę mundurową i buty. Usiadł z westchnieniem, niechętnie i z trudem wciągnął na stopy oficerki. Nie były nowe, miały przetarte podeszwy, a skóra popękała w kilku miejscach, jednak nie mógł sobie pozwolić na nic nowszego. Ostatnimi czasy naprawdę większość pieniędzy wydawał na utrzymanie Idy. Wciąż ziewając, założył kurtkę i powoli zapinał guziki. Gdyby nie to, że bycie policjantem dawało złudne poczucie władzy oraz bezpieczeństwa, a także całkiem realne kontakty w Judenracie, nigdy by nim nie został. Byłby sobie tym pomocnikiem krawca, w końcu tacy w szopach też są potrzebni. Zwyciężyła jednak chęć zaimponowania Idzie, chociaż w rzeczywistości okazało się, że dziewczyna pogardza nim jak każdy inny.  Czasami zastanawiał się, czy to przypadkiem nie była chęć zaimponowania głównie samemu sobie, ale ostatnio doszedł do wniosku, że to w zasadzie to samo, wszak żył z tym na tyle długo, że wyidealizowana Ida stała się integralną częścią jego osobowości.
     Być może nie tak zaczął znajomość. Być może powinien się powstrzymać i pozostać w cieniu, wśród romantycznych uniesień. Prawda była oczywista oraz prosta: Jan nie wytrzymał. Upojony swoją niby-władzą oraz niby-siłą chciał ją mieć, jak miał kobiety przed nią, chciał ją po prostu mieć dla siebie i od siebie świadomie zależną. Wydawało mu się, że nawet ją złamał, że złapał dla siebie resztki tego, co z Rosenfarbówny zostało. I próbował przełknąć zawód, gdy okazało się, że Ida zupełnie go nie pamięta. A przecież żyli obok siebie przez tyle długich lat! Co prawda nie nosił wtedy ni wąsów, ni munduru, ale przecież nie zmienił się prócz tego zupełnie. Z pewnością stracił coś ze swej delikatności, którą zastąpiła chęć zaspokojenia tego, co do tej pory było niezaspokojone, ale przecież miał w sobie człowieczeństwo. A ona nim gardziła.
     Sam sobą gardził. I tak sobie to wszystko, co go spotykało, tłumaczył: ludzie widząc jego pogardę wobec siebie, przejmują ją i werbalizują nieco dosadniej niż by chciał.
     Ziewnął. Nie miał siły teraz tego roztrząsać. Zresztą, czy to w ogóle ma jakiekolwiek znaczenie?
***
     Przez pół dnia sumiennie, jak zawsze, wypełniał swoje obowiązki. Drugie pół kręcił się raczej bez celu, a to w okolicach budynków administracyjnych, a to wchodził na podwórka, by bezmyślnie pogapić się na młodzików, kręcących się to tu, to tam, wchodzących i wychodzących z półlegalnych szopów, a to znów poszedł obserwować ruch przy bramie getta. Starał się nie myśleć o Idzie, której nie widział z żadnych miejsc, w których zwykle bywała.
     Późnym wieczorem uznał, że jego straconej dawno dumie i godności nie zrobi różnicy, jeśli raz jeszcze złamie dane sobie przyrzeczenie, więc poszedł do Rosenfarbówny. Wszedł jak do swojego mieszkania, budząc popłoch wśród wciąż nielicznych mieszkańców, ale nie zwracał na nich uwagi. Przepychając się pomiędzy tłoczącymi się przy wejściu kobietami i dziećmi, spróbował przedostać się do pokoju. Po drodze nadepnął na jakiegoś dzieciaka, który uderzył w płacz, a jego matka w krzyk. Zdenerwowany, odwrócił się na pięcie i uderzył ją otwartą dłonią w twarz. Kobieta zachwiała się, a reszta osób w pomieszczeniu zamilkła; Nie wiedział, czy to zadziałało zaskoczenie czy przerażenie, ale wykorzystał ten czas na to, by dotrzeć do zamkniętych drzwi pokoju, w którym zwykle mieszkała Ida i jej matka.
     Dziewczyna leżała na gołej podłodze, ledwie przykryta postrzępionym kocem. Nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi dopóki nie przykucnął obok.
     – Ida… – Zapomniał, co chciał jej powiedzieć.
     Rosenfarbówna zmarszczyła brwi, wyraźnie niezadowolona.
     – Co ty tu robisz? Myślałam, że wyraźnie powiedziałam ci, żebyś się odpie…
     – Dobrze się czujesz? – wpadł jej w słowo. – A zresztą, po co ja w ogóle pytam, przecież widzę. Nie! – powiedział nieco głośniej, kiedy zauważył, że Ida już otwiera usta, by coś powiedzieć. – Lepiej nic nie mów, mam dość twoich idiotycznych odzywek. Ciesz się, że w ogóle przyszedłem, głupia babo.
     Wymruczała coś tylko niezrozumiale i odwróciła wzrok.
     Janek przyglądał jej się przez dłuższą chwilę. Jeszcze bardziej schudła, czego się przecież spodziewał. Jej skóra była szara, sucha, jakby papierowa, a pod nią widać było siatkę żył, tak, że twarz sprawiała wrażenie sinej, obciągniętej skórą maski. Jasne, ładne oczy wydawały się, z powodu zapadniętych policzków, większe, smutniejsze, dziwnie zapłakane. Usta, wcześniej, jak to chciał pamiętać, pełne i malinowe, teraz tworzyły zaledwie bladą, wąską kreskę. Włosy miała matowe, skołtunione, brudne. W kilku miejscach zauważył prześwitującą, brudną skórę. Dopiero teraz Ida wyglądała jak cień człowieka, ale Steinowi zdawało się, że to rozumie – dziewczyna straciła motywację do tego, by jakoś w tej rzeczywistości funkcjonować.
     – Nie masz żadnej innej baby, którą mógłbyś dręczyć? – warknęła, gdy dotknął jej ramienia, próbując odwrócić ponownie w swoją stronę. Gniewnie strząsnęła jego dłoń i uniosła się nieco na łokciach. – Żadna tam na ciebie nie czeka? Matka się nie martwi?
     – Moja matka zmarła przed wojną – odburknął poirytowany.
     Zauważył pchłę, skaczącą po kocu, więc uderzył w nią otwartą dłonią; Ida krzyknęła z zaskoczeniem, a pchła uciekła. Jan zaklął.
     – Całe szczęście, już nie musi patrzeć na to co robisz, świnio – skomentowała.
     Jan chciał to jakoś odpowiedzieć, jednak na usta cisnęły mu się same nieprzystojne słowa, których z pewnością nie wypowiedziałby przy kobiecie, nawet takiej jak Rosenfarbówna. Szczególnie takiej. Prychnął więc tylko, dając jej do zrozumienia, że tę uwagę uznaję za zupełnie niewartą, by w jakikolwiek sposób się do niej odnosić. Jednocześnie przeraził się, że mógłby Idę przecież uderzyć, tak jak tamtą kobietę w kuchni. Z drugiej strony taki czyn świadczyłby o jego zupełnym upadku, nie miałby już niczego, czym mógłby usprawiedliwiać swoje, często przecież amoralne, działania.
     Dlatego też wyjął z torby tę połówkę chleba, którą sobie jeszcze zachował, a przełamawszy ją na pół, jedną część podał Idzie. Ludzki gest, dobry, moralny, właściwy, taki, który powinien wykonać na samym początku. Niespodziewany prezent przyjęła dosyć niechętnie i bez słowa, jadła małymi kęsami, bardzo wolno, wciąż półleżąc, podpierając się na łokciu. Jan usiadł obok niej, na gołej podłodze, krzyżując niezdarnie, z powodu małej przestrzeni, długie nogi. Jak sądził, dziewczynę po prostu bolały zęby czy dziąsła. Nigdy by jej nie podejrzewał o tak samodestrukcyjne zapędy.
     Myśląc, co teraz począć, palcem wskazującym lewej dłoni gładził wąsy, drugą ręką, mechanicznie, strzepywał z brudnego koca okruszki, które nań spadały. Myszy, które przecież słyszał gdzieś w tym pokoju jak coś skrobały i popiskiwały cicho, na pewno je zjedzą. Człowiekowi by tego nie dał, na sam widok koca cofało mu się to, co zdążył zjeść w środku dnia. Swoją połowę chleba schował, zje później. Teraz musi przypilnować, żeby dziewczyna zjadła. Żeby nie zostało nic, co jej współlokatorzy mogliby zabrać.
     Nie przychodziło mu do głowy nic nowego, nic zbawiennego. Ciągle tylko tworzył nowe formy starych wzorców. Ida patrzyła na niego spod byka, jakby bała się, że coś jej zrobi. Jan wiedział jednak, że nie zdobyłby się na nic gorszego, czego nie uczynił jej do tej pory. Miał w sobie jeszcze resztki przyzwoitości. Nie pierwszy raz pomyślał, że powinien wszystko jej wyznać, jednak kiedy otworzył usta, zupełnie opuściła go odwaga. Ida go nie pamiętała, Ida nim gardziła i chyba się go po trosze bała. Zareagowałaby źle, na pewno też nie zrozumiałaby jego motywów. W zasadzie sam się zastanawiał, czy je jeszcze rozumie. Otworzył usta raz jeszcze. Przecież musi jej kiedyś powiedzieć!
     Nie, nie dziś.
     Zamknął usta. Nerwowo przygryzał wąsa. W końcu dziewczyna zauważyła jego zdenerwowanie.
     – Co jest? – zapytała niewyraźnie, wypluwając kilka grudek sklejonego śliną chleba. Na całe szczęście, skończyła w końcu jeść, więc Stein podniósł się szybko.
     – Przyjdę jutro. Będę przychodził codziennie. Nie rozumiem, jak mogłaś się doprowadzić do takiego stanu, ale na pewno nie pozwolę ci umrzeć, go gotowa jesteś to zrobić, choćby mnie na złość. Wymyśliłem sobie plan, a ty jesteś jego częścią. Potrzebuję cię, potrzebuję cię aktywnej, a nie leżącej w upieprzonym barłogu i użalającej się nad sobą. Mam nadzieję, że to jasne. – Nie odpowiedziała. – Jasne?! – wykrzyknął.
     – Tak. Jasne. Chociaż nie powiem, że cię rozumiem.
     Mruknął tylko, nie siląc się na artykułowanie odpowiedzi. Poprawił kurtkę mundurową po czym, nie żegnając się, ruszył do wyjścia.
     Byłoby miło, gdybym sam siebie rozumiał, Ida.

Jak widać, z rozdziałem wyrobiłam się raczej bliżej świąt prawosławnych niż katolickich, ale, w pewnym sensie - nie skłamałam w notce informacyjnej. Nowy rozdział - przy dobrych wiatrach - w lutym.