niedziela, 17 sierpnia 2014

Rozdział trzydziesty piąty

     Listopad 1942 r., Warszawa, strona aryjska
     Majcher stał przed drzwiami. Zapukał raz jeszcze, ale znów nie doczekał się żadnej odpowiedzi z drugiej strony. Zupełnie niemożliwym było, by Basia zapomniała o umówionym spotkaniu, wszak wiadomość została ze skrzynki kontaktowej odebrana już dawno temu. Z drugiej strony zastanawiał się, czego właściwie się spodziewał: dziewczę to było dobrą i prawą duszyczką, dla której świat był czarno-biały. Już został przez nią osądzony, więc wyraźnie jest niechętna dalszym spotkaniom. Niemniej jednak Basia była bardzo, jak to się mądrze mówi, ideowa, więc choćby jej to było nie w smak, będzie wykonywać zadania, które jej polecono.
     Czemu zatem ociąga się z przyjęciem go?
     Mógłby teraz robić tysiące innych rzeczy, a mimo to stoi przed jej drzwiami i zaciska spotniałe ze zdenerwowania dłonie. Kieruje nim poczucie obowiązku, tak samo jak Basią. Gdyby nie ten zakichany obowiązek, to wstyd nie pozwalałby mu się pokazywać w tej dzielnicy jeszcze przez miesiąc! Ale kiedy pomyślał, co mógłby teraz robić… Mógłby przecież swój czas poświęcić pracy zarobkowej, matka i tak nie jest w stanie sama wykarmić dużej rodziny, zresztą odkąd ojciec poszedł w tango…!
     Nie, o tym akurat nie miał ochoty myśleć, nie o ojcu. Kiedyś nawet myślał, że już przeszła mu złość na tatuśka-pijaka, ale z niemałym zaskoczeniem skonstatował, że się pomylił.
S-kon-sta-tował – pomyślał, kulawo dzieląc słowo na sylaby, smakując je i powtarzając w myślach, tak dla wprawy, jeszcze ze trzy razy. Albo cztery, zawsze to większa pewność, że język mu się nie zaplącze, gdyby chciał tego słowa użyć w kulturalnej rozmowie na poziomie, czyli takiej – jak sobie wyobrażał – jaką panna Basia ze względu na wychowanie i urodzenie mogła prowadzić. Przejechał językiem po zębach i podniebieniu, zupełnie tak, jakby obracał wyraz w ustach. Podobało mu się, dobrze brzmiało. Tak  i n t e l i g e n t n i e.
     Zresztą, musiał przyznać, że panienka Basia ze swoją pogardą dla złodziejskiego, drobnego i w gruncie rzeczy nieszkodliwego majchrowego procederu wyraźnie wlazła mu na odcisk, baba jedna! Pobudziła a m b i c j ę. Bo gdyby nie tamta sytuacja, Majchrowi nawet przez myśl by nie przeszło, by musieć się do kogoś dostosowywać i być równym kompanem do rozmowy.  Kompanem? Nie, nie kompanem tylko inter… interlo… No, towarzyszem. Udał się więc był Majcher do pewnego profesorka w okularkach i zapisał na tajne komplety, głównie po to, by pokazać pannie Basieńce, że po pierwsze żaden z niego pospolity złodziejaszek, a po drugie na pewno nie cham i prostak, chociaż do tej pory wykształcenie miał zaledwie podstawowe. I cóż, że z Pragi, a czy ludzie po drugiej stronie głupsze, czy jak? Głupsi. No, nie głupsi, ludzie swój rozum mają. Szczególnie ci z Pragi.
     Wracając do meritum, jak zwykł mówić chytry stary profesorek w głupawych patrzałkach, uczęszczanie na te całe komplety całkiem się Majchrowi spodobało. Jeszcze się nikomu do tego nie przyznał, ale nawet zaczął sobie marzyć o tym, że mógłby po wojnie – bo nie wątpił, że ktoś taki jak on po prostu musiał ją przeżyć, szczególnie, że brednie o walce do ostatniej kropli krwi ani były mu w głowie – zostać jakimś zasłużonym dla kraju inżynierem, a poza tym rachunki szły mu bardzo dobrze, nie chwaląc się, oczywiście innymi, przydatnymi zdolnościami. Widział siebie w roli tego, który odbuduje kraj i przyniesie mu nowy dobrobyt. To by się dopiero Basia zdziwiła, że taki prosty chłopak z Pragi tak nieoczekiwanie wyszedł na ludzi! Problem w tym, że jeszcze musi tylko dopilnować tego, by sama Barbara przeżyła, by móc go potem oglądać w glorii i chwale oraz dziwować się ponad ludzkie pojęcie. Oraz, e w e n t u a l n i e, zachwycać, może nawet wzdychać, chociaż tu nie dawał sobie zbyt wielkich szans, bo skoro jeszcze nie wzdycha... Ale przecież jeśli jakoś, pomimo nawału przeróżnych obowiązków, dotrwa do końca kursów i zda tę całą maturę, o której tak paplają inni uczniowie, to będzie jej równy, no nie? Ba, od jednego takiego Staszka nawet dowiedział się, że w mieście działają uniwersytety! W takim razie jego plan z zostaniem inżynierem ma sens, nie? Ma? Ma. Elegancko!
     Majcher wrócił myślami do chwili teraźniejszej – w końcu nie czas na marzenia, trzeba skupić się na pracy, na aktualnym zadaniu. Uniósł dłoń, by zapukać, ale ponownie się zawahał. Przytknął ucho do drzwi. Teraz zdecydowanie wyraźniej słyszał dobiegające zza niego głosy. A więc miała gości. Przez chwilę zastanawiał się, co powinien zrobić – odejść nie może, czekać przed wejściem też głupio, a pchać się między wódkę a zakąskę… Zaryzykował i nacisnął klamkę – było otwarte, Basia nie miała w zwyczaju zatrzaskiwać zamka, jak mógł o tym zapomnieć! Akurat, jak na złość, głosy w pokoju po lewo nagle podniosły się nieoczekiwanie, a Majcher poznał, że gościem Basi jest kobieta. Bardzo zdenerwowana kobieta.
     – Czemu zajmuje się cudzymi dziećmi, nie swoimi?! – W głosie kobiety słychać było desperację.
     Majcher przylgnął plecami do ściany tak, by kobiety w pokoju nie mogły go widzieć. Nie miał pojęcia, co nim kierowało, dlaczego w ogóle wszedł do mieszkania. Aha, poczucie obowiązku. O-bo-wią-zek.
     – Mamo! – warknęła Basia.
     Majcher zdziwił się – po raz pierwszy słyszał, jak dziewczyna zwraca się do kogoś w ten sposób. Nie mógł już powstrzymać ciekawości, zajrzał do pokoju. Przytuliwszy policzek do framugi obserwował wysoką, jasnowłosą kobietę. Długie włosy spięła w opadający na kark kok. Marian stawiał wszystkie pieniądze świata, że właśnie zobaczył matkę Baśki, takie były do siebie podobne. Tyle tylko, że kobieta nosiła się żałobnie, w czerni. Zawadzki pomyślał, że jeśli śmierć jest kobietą, to wygląda właśnie jak matka panny Barbary.
     – Robi to, bo to właściwie. Władek i tak… Władkowi żadne z nas nie może już pomóc. A tamtym można, tutaj wszystko jest do uratowania. – Tym razem ton głosu Basi był zupełnie spokojny – Tak jest dobrze, mamo. Dobrze i właściwie. Nie porzuca się w potrzebie. – Starsza kobieta prychnęła, jak się wydawało, przez łzy.
     – Właściwie! W potrzebie! On tu się bawi w… A mój Władzio leży gdzieś – zaczerpnęła powietrza – w n-nnn-iepoświęconej ziemi.
     Majcher uznał, że dłużej nie może się ani ukrywać, ani podsłuchiwać. Stanął więc w drzwiach, jakby nigdy nic, uchylił kaszkietu i rzucił, kłaniając się lekko, z wrodzoną praską elegancją:
     – Dobry.
     Basia patrzyła na niego jak na jakiegoś ducha, może nawet zastanawiała się, ile słyszał z rozmowy. Na jej matkę patrzeć się bał.
     – Było otwarte, to weszłem. W-wszedłem. Bo se pomyślałem… No ale nie, że panna Basia to moja alejówka*, niech sobie łaskawa pani nie myśli, nic z tych rzeczy… – Rzucił spojrzenie dziewczynie, która wyglądała na zdezorientowaną. Pociągnął nosem i wytarł go w rękaw, spuścił wzrok. – No, ale co ja będę farmazony opowiadał: żaden ze mnie fatygant**, to uspokoić szanowną panią mamusię mogę.
     Matrona wyszeptała coś, co brzmiało jak „Bogu niech będą dzięki”, ale potem uśmiechnęła się czarująco, jakby Marian opowiedział przedni wist. Problem w tym, że nie opowiedział.
     – Miło pana poznać, chłopcze – powiedziała, po czym, rzuciwszy jeszcze spojrzenie Basi, wyminęła Zawadzkiego i skierowała się do wyjścia.
     – Morowo*** – zdążył jeszcze przytomnie rzucić, nim usłyszał trzaśnięcie drzwi.
     Basia nie wyglądała na zadowoloną.
***
     Wynurzył się gwałtownie, szeroko otwierając usta, spazmatycznie łapiąc powietrze. Lodowato zimna woda chlusnęła na podłogę łazienki. Podkurczył nogi i oparł łokcie na kolanach. Przetarł twarz, odgarnął z czoła mokre kosmyki włosów. Wnioski: golenie, fryzjer. W najbliższej przyszłości, ponieważ niemiecki oficer absolutnie nie może wyglądać niechlujnie. Wzdrygnął się, bo nagle zrobiło mu się strasznie zimno. Nie, nie umartwiał się. Po prostu zbyt długo siedział, gapił się w wysoki sufit i użalał się nad sobą, więc woda zdążyła wystygnąć.
     Veit lubił te krótkie momenty, w których mógł spokojnie histeryzować i oddawać się bólowi istnienia. Bo był to czas tylko dla niego, kiedy nie musiał być ani spokojny, ani opanowany, ani nawet poprawny. Nie musiał się pilnować. Histeria była niczym swoiste katharsis i przygotowanie do następnego zadania. Zadnia trudnego, takiego ponad jego siły. W zasadzie to w tych krótkich momentach rozpaczy absolutnie wszystko go przerastało. Teraz na przykład były to: wyjście z wanny, ogolenie się i ubranie. Wyjście do pracy. Praca. Ta oficjalna i ta tajna.
     Ostatecznie jednak, wstrząsany falami kolejnych dreszczy, wyszedł z wanny i ślizgając się na mokrej podłodze, podszedł do lustra. Jak zwykle przez chwilę nie rozpoznawał siebie w lustrze, potem ogłupiony mózg zaczynał działać, dopasowując kolejne części twarzy do obrazu, który miał zakodowany, rozpoznawać się. Właściwie Veit podziwiał siebie, że ze swoim usposobieniem nie stał się żadnym pieprzonym morfinistą. Albo że nie skończył jeszcze ze sobą, skacząc z mostu, wieszając się, albo – patrząc na jego upodobanie do użalania się nad sobą w czasie kąpieli – nie podcinając sobie żył. Z pewnością istniało jeszcze co najmniej pięćdziesiąt innych sposobów na zadanie sobie śmierci, choćby ze strzeleniem sobie w łeb na samym początku listy, ale nie miał siły teraz o tym myśleć. Teraz musiał skupić się na zadaniu, jakie przed nim postawiono. Korekta: jakie sam przed sobą postawił. W końcu czy nie zobowiązał się przed Ewą? Zobowiązał. Wymyślił, co powinien zrobić, plan został zaakceptowany, nie było nic więcej do gadania. Nic do dodania.
     Wszystko postanowione.
     Golił się jak zawsze uważnie, uważając, by się nie zaciąć. Myśli uciekały co prawda gdzieś daleko, ale oko miał dobre, a rękę pewną. Plan dnia był prosty, klarowny, taki, by się nie przepracował, by się zbytnio nie stresował: miał jechać na Pawiak, przesłuchać Jakuba Woyciechowskiego i jak najszybciej załatwić to, by chłopaka pozwolono mu przewieźć na Szucha. W czasie drogi z punktu A do punktu B miał po prostu pozwolić na to, by więzień został odbity. W miarę możliwości po cichu i jak najmniejszymi środkami. Zresztą, Woyciechowski oddany pod opiekę Kripo nie będzie miał już silnej obstawy. Ot, zginie kilku ludzi. Problem w tym, że Veit miał silne postanowienie, by wszystkiego osobiście dopilnować, by brać aktywny udział w akcji, na przykład wystrzelić cały magazynek w powietrze, w razie czego zapewnić sobie alibii. A jeszcze lepiej: by dać się postrzelić. Oczywiście nie śmiertelnie, ale na tyle poważnie, by oddalić od siebie podejrzenia. Co prawda świadomość tego, że w czasie akcji najprawdopodobniej zginą inni ludzie wcale nie ułatwiała mu spokojnego planowania szczegółów, ale mimo to ułatwiała podjęcie decyzji o tym, by wystawić się na strzał, dać się zranić.
     Veit myślał o sobie, że jest hazardzistą, że jest uzależniony nie tylko od histerii, ale też od ryzyka, od adrenaliny, od strachu, niepewności, bezsenności i wszystkiego tego, co niosło za sobą ryzykowanie życia w grze, w zabawie w szpiegowanie. No, na pewno było z nim coś nie tak. Który normalny, zdrowy człowiek, a do tego zdroworozsądkowy Niemiec, stawałby po stronie przegranej? Który wyciągałby ludzi z więzień, Żydów z getta? Który łaziłby po getcie, zatruwał się w kanałach, ryzykował nie tylko utratę życia, ale także egzekucję własnego ojca oraz zabór majątku tylko po to, by jakiemuś dzieciakowi, któremu nagle zachciało się bawić w konspirację, załatwiać lewe papiery i schronienie?
     Faust w zasadzie już dawno uznał, że sam jest takim właśnie nieodpowiedzialnym dzieciakiem, któremu zachciało bawić się w konspirację. Czasem, głównie dla uspokojenia wyrzutów sumienia względem ojca, zasłaniał się swoim kodeksem moralnym, który nie pozwolił mu na to, by spokojnie przyglądać się temu, co Niemcy wyczyniają w ojczyźnie jego matki (pomińmy milczeniem to, że rodzina matki była niemal całkowicie zgermanizowana). Prawda zaś była taka, że pomimo całej jego niechęci wobec narodowego socjalizmu, do konspiracji poszedł dla siebie. Gdyby nie przyszło mu do głowy, że mógłby zostać szpiegiem i oprócz własnej przyjemności także komuś pomóc, skończyłby pewnie jako heroinista, alkoholik albo hazardzista. Albo wszystko to naraz. Bo Veit nie umiał żyć inaczej, a tylko działać wbrew: wbrew ojcu nie pokochał nazizmu, wbrew ojcu poszedł na studia prawnicze, wbrew swojej profesji działał na rzecz konspiratorów. Rolę środka odurzającego spełniało więc samo bycie szpiegiem.
     Zakładając mundur, przyznał jeszcze sam przed sobą, że wszystko, co do tej pory robił w życiu, robił wyłącznie dla siebie. Dlatego teraz wypadałoby nareszcie zrobić coś dla innych.
     Veit lubił się oszukiwać, bo dodawało mu to odwagi.
***
     Kuba był wykończony. Był na skraju, a doprowadzano go właśnie na kolejne przesłuchanie. W drodze, ciągnięty jak szmata przez szary, smutny i ciemnawy więzienny korytarz, podjął ciężką decyzję: trzeba kogoś sypnąć. Nie, nie muszą nawet zacząć bić, po prostu wystarczy, że wrzucą go do pokoju przesłuchań, a on zacznie śpiewać, nieważne, czy ktoś go będzie słuchał, czy wręcz przeciwnie. Jedno oko wciąż miał spuchnięte, więc niewiele widział, a chociaż w głowie nieustannie mu szumiało, to dosłyszał jednak skrzypnięcie drzwi.
     Rzucili go na podłogę, nawet nie kłopotali się tym, by posadzić go na stołku, który niewątpliwie tu był. A może już wszystko mu się pomieszało? Może to nie pokój przesłuchań, może to cela, a wlekli go korytarzem nie na, ale po przesłuchaniu? Podniósł się na obolałych rękach, w których każdy mięsień pulsował trudnym do zniesienia, tępym bólem. Nie, jednak to pokój przesłuchań, jak przez mgłę widzi biurko i zydel. Wyczerpany, znów padł na ziemię, a w ustach poczuł smak krwi.
     Za biurkiem już ktoś czekał.
     Skrzypnęła skóra, kiedy przesłuchujący podniósł się z ze swojego krzesła. Jakub widział zbliżające się wypolerowane oficerki i fragment ciemnych spodni mundurowych. Niemiec złapał go za ramię i niezbyt delikatnie przewrócił na plecy. Woyciechowski zmrużył oczy, a właściwie oko, bo poraziło go zbyt jasne światło wiszącej mu nisko nad głową lampy jarzeniowej. Potem usłyszał głos oddalających się kroków: niespiesznych, irytująco niespiesznych, Jakub śledził wzrokiem oddalające się, wyglansowane oficerki: ze stanu obuwia właśnie wywnioskował, że ma do czynienia z kimś poważniejszym niż do tej pory. To tylko utwierdziło go w przekonaniu, że powinien zacząć sypać.
     Śledczy przyciągnął sobie zydel, na którym zwykle w czasie przesłuchania sadzano więźnia. Szeroko rozstawił nogi, pochylił się nad Kubą, wciąż leżącym na podłodze, oparł łokcie o kolana. Złożył dłonie jak do modlitwy, westchnął, co w panującej w pokoju przesłuchań ciszy rozniosło się niemal jak huk wystrzału. Woyciechowski nie miał siły przekręcić głowy w taki sposób, by widzieć twarz śledczego. Ale na pewno był to ktoś nowy, nie spotkał się w końcu jeszcze z takim zachowaniem.
     Cisza aż wierciła w uszach.
     Śledczy w oficerkach westchnął jeszcze raz, po czym zacmokał – jak się Kubie wydawało – z dezaprobatą. Przez chwilę trwali tak: Jakub na podłodze, mrugając nerwowo zdrowym okiem, i Niemiec, pochylając się nad nim, jakby właśnie podziwiał niezbyt udany okaz. Chłopiec wolał nawet nie wyobrażać sobie, jak strasznie musi wyglądać, wystarczyło mu, że czuł każdy mięsień i każdą kość w ciele. Nic też już nie było w stanie go przerazić: nawet ten spokój śledczego. Tak mu się przynajmniej wydawało.
     – Silny jesteś. Co trenowałeś? Boks? – zapytał Niemiec. Ton miał nieco mniej spokojny niż wskazywało zachowanie. – Boks, na pewno boks – sam sobie odpowiedział po krótkiej chwili milczenia. – Też trenowałem. Ale to w strzelectwie byłem mistrzem, co nieustannie rozczarowywało mojego ojca.
     Woyciechowski miał ochotę prychnąć, ale czuł, że taki wysiłek rozerwałby mu płuca. Wolał więc oddychać płytko – a i to nie przez, wielokrotnie złamany, nos, ale przez usta.
     – Ale nie o moim ojcu przyszliśmy tu rozmawiać. – Klasnął w dłonie i pochylił się gwałtowanie nad chłopakiem, tak że nosem niemal dotykał jego twarzy.
     Jeśli do tej pory Woyciechowski oddychał, to na chwilę przestał: oto siedział przy nim ten sam Niemiec, którego śledził kiedyś ze względu na jego częste kontakty z matką. Nie, wzrok go nie mylił, nie pomyliłby tej nieco pociągłej, ale dosyć klasycznie, by nie powiedzieć aryjsko, przystojnej twarzy z jakąś inną szwabską gębą. Teraz okazywało się jeszcze, że ów Niemiec ma też dziwne, niepokojące oczy: piwne, jakby poprzecinane złotymi żyłkami. Patrzył na Kubę i nie mrugał, co potęgowało wrażenie dziwności. Co tu dużo gadać – śledczy wyglądał, jakby był niespełna rozumu.
     – Ja – wychrypiał Jakub – ja wszystko powiem, ja znam nazwiska, adresy… Ignacy Ła…
     – Nie interesuje mnie nic, co masz do powiedzenia. – Śledczy machnął lekceważąco dłonią tuż przed twarzą Woyciechowskiego. – Nie po to tu przyszedłem. – Wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu.
     Więzień miał wrażenie, że włoski na karku stają mu dęba. Spokój i lekceważący ton Niemca były dużo bardziej przerażające niż ślepa brutalność poprzednich „śledczych”. Czuł, że tym razem ma do czynienia z profesjonalistą, że nabierze się na każdy fortel, który tamtemu przyjdzie do głowy. I to było w tym wszystkim najgorsze.  
     – Pozdrowienia od cioci Oli – powiedział po chwili Niemiec: cicho, dosyć czystą polszczyzną, ale z wyraźnymi śladami obcego akcentu.
     Kuba poczuł, jak jego puls przyśpiesza – esesman wypowiedział hasło, które przekazano mu w grypsie sprzed paru dni. Śledczy wyraźnie napawał się jego zdziwieniem.
     – Nie – znów przeszedł na niemiecki, wyprostował się i usiadł wygodniej – to nie tak, że przeczytaliśmy ten gryps, ale ci go daliśmy, żeby wzbudzić twoją nadzieję, aż takich świństw nie robimy. Robią. No! – Uderzył się otwartymi dłońmi po udach. – Jak zwał tak zwał.
     Kuba obserwował go z rosnącym zdumieniem, utwierdzając się w przekonaniu, że ma do czynienia z kompletnym wariatem. Z pewnością by go to śmieszyło, gdyby nie było tak przerażające. Obserwował śledczego jak wstaje, podchodzi do biurka, bierze coś do rąk, nie widział co, bo Niemiec stał do niego tyłem. Potem usłyszał kliknięcie zapalniczki, a po chwili Niemiec odwrócił się z papierosem w ręku. Wypuścił z płuc chmurę dymu i usiadł z powrotem przy Kubie.
     – Liczy się to, że to właśnie ja mam ci pomóc w ucieczce.

*z gwary warszawskiej: sympatia, dziewczyna
**chłopak starający się o względy dziewczyny
*** Fajnie

Rozdział jaki jest, każdy widzi - to pierwszy tekst jaki napisałam od stycznia. Ufff, ciężko z czasem, ale zapał chyba wraca, z zapałem pokonamy wszelkie przeciwności! Nawet takie rozwlekłe rozdzialiki jak ten!