piątek, 30 listopada 2012

Rozdział siedemnasty


Przywitajcie dziś zupełnie nową postać drugoplanową. Mam nadzieję, że i ona będzie wywoływać tak różne odczucia jak Mordechaj.
Luty 1942 r., Warszawa, strona aryjska
– Tato…
– Nie, absolutnie nie. Wiem, co chcesz powiedzieć i od razu odmawiam. To nie wchodzi w grę.
– Ale tato…
– Decyzja już została podjęta. Nie mam zamiaru o tym dyskutować.
– Ja nie potrzebuję pomocy! Radzę sobie. My, to znaczy ja i Fau…
– To na jego prośbę znaleźli ci drugiego chłopca do pracy przy powielaczu.
Stanisław Jankowski westchnął. Kiedy stojąca przed nim dziewczyna nie reagowała, nadal wpatrując się tylko w jakiś sobie wiadomy punkt za jego plecami, Kmicic począł szykować się do wyjścia.  Zakładał właśnie płaszcz, gdy ponownie usłyszał cichy głos córki:
– Zrób coś z tym, tato. Zmień decyzję. Wiesz, jak bardzo jestem nieśmiała. To będzie tylko kolejny problem.
Stanisław spojrzał na nią z rozczuleniem. Wyciągnął dłoń, pogłaskał ją po długich, jasnych włosach. Barbara siąknęła nosem.
– Dziecko, to nie ja podjąłem tę decyzję, tylko twój dowódca. Nie odpowiadam za twoją komórkę, ja tylko przyniosłem wiadomość. Ten chłopiec zjawi się tu już niedługo.
– Tato…
– Nic nie mogę zrobić, Basiu – uciął tę bezsensowną dyskusję.
Kmicic odwrócił się na pięcie, po czym wyszedł z mieszkania. Po schodach schodził powoli, ale nie usłyszał charakterystycznego szczęku zamka. W mieszkaniu panowała zupełna cisza.
***
Energiczne uderzenia. Raz, dwa, trzy. Ktoś niecierpliwie stukał do drzwi. Rytm był jej zupełnie nieznany, więc zerwała się z krzesła jak oparzona. A więc to już, już teraz. Nie miała nawet cienia wyobrażenia, co zobaczy, gdy przekręci w zamku klucz i naciśnie klamkę. Wiedziała jednak, że to nie będzie Faust.
Za progiem młody chłopak, na oko dwudziestoletni, uchylił czapki, stuknął obcasami butów.
– Na usługi panienki. Miałem jaki bajer[1] rzec, ale widzę, obejdzie się. Pusto wkoło.
Poruszył śmiesznie brwiami, klasnął w dłonie, po czym natychmiast je zatarł, jakby liczył na jakiś udany geszeft.
– Co? – wyrwało jej się głupio.
– No niech panienka nie gada, że adres nie ten – zaśmiał się. – Żaden ze mnie frajer[2], adres zgadza się – mruknął, zerkając na numer mieszkania.
Zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. Chłopiec liczył około sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, twarz miał nieco pociągłą, o silnie zarysowanej szczęce, szczerą, zaczerwienioną od mrozu. Duże, szarozielone oczy świeciły się w półmroku wesołymi ognikami, zdradzając żartownisia. Nos miał duży, skrzywiony widać dawnym złamaniem, ale nie szpecący. Uśmiechał się szeroko i szczerze. Spod znoszonej czapki wystawało parę jasnych kosmyków.  Mówił z tą irytującą, warszawską manierą, której Basia nigdy nie nauczyła się używać w sposób, który nie zostałby wzięty za nazbyt sztuczny.
– Pana nazwisko? – bąknęła.
– Marian Zawadzki, ferajna nazywa mnie Mańkiem, a tamci: Majcher, choć powiem na usprawiedliwienie: przezwisko wzięło się z powietrza. Ot, taki nas, chłopaków z Pragi, urok, że się wszystkim ze złodziejami kojarzymy[3].  – Ponownie posłał jej ten szczery uśmiech.
Barbara odsunęła się od wejścia, wpuszczając go do środka. Natychmiast zatrzasnęła za sobą drzwi, bojąc się, że ktoś usłyszy ich konwersację. Podawanie swojego imienia i nazwiska oraz pseudonimu na klatce schodowej chcąc nie chcąc musiała uznać za przykład „frajerstwa”, choćby Zawadzki na Boga przysięgał, iż jest inaczej.
– To jak się mam do pana zwracać? – zapytała wciąż z rezerwą.
Chłopak odwrócił się.
– Jak sobie panienka życzy. Może mnie sobie panienka nazywać nawet swoim garkotłukiem[4], mnie tam ganc pomada[5]!
Klasnął w dłonie, okręcił się wokół własnej osi, jednocześnie rozglądając się po wnętrzu. Barbara musiała przyznać, że jego wesołość zaczynała jej się udzielać. Chociaż nie miała do niego za grosz zaufania, była skłonna stwierdzić, iż współpraca z praskim dzieciakiem może być wcale owocna.
– No, to gdzie to barachło[6]?
***
Marzec 1942 r., Warszawa, strona aryjska
– Wyobraź sobie, Fauście, że on patrzy w „zerkadło” zamiast w lusterko, mieszkanie to dla niego „chawira”, a z przełożonymi spotyka się w jadłodajni albo „parku sztywnych”.
– To znaczy gdzie?
– Na cmentarzu.
     Siedzący przy wyszorowanym kuchennym stole z odzysku Faust parsknął śmiechem. Basia lubiła, gdy się śmiał. Jego śmiech był cichym, może nieco pogardliwym chichotem, przy którym policzki wydymały mu się w śmieszny, a jednocześnie uroczy sposób. W jego śmiechu było coś na kształt wspomnienia z dzieciństwa, bo chociaż był to śmiech kpiący, to przecież krył w sobie niepohamowaną, dziecięcą wesołość: dzieci zawsze śmiały się wesoło i szczerze, chociaż nie zawsze rozumiały, dlaczego. Tak też było z Faustem: jego spojrzenie wyrażało niejaką wątpliwość, jakby nie wiedział, czy wolno mu się śmiać z tego, co mówiono.
– Co za bełkot – rzucił już zwykłym dla siebie tonem: na poły obojętnym, na poły lekceważącym, ze znudzeniem przeciągając zgłoski. – Nigdy się tego nie nauczę. Nie będę rozumiał.
– Ganc pomada – mruknęła, nieświadomie używając ulubionego zwrotu Majchra.
Niemiecki szpieg zmarszczył brwi. Odjął szklankę od ust. Barbara znieruchomiała, czekając na jego reakcję. Objęła się mocniej ramionami, zdając sobie sprawę, że popełniła gafę: powiedziała coś, czego on nie zrozumiał. A przecież nie chciała, by czuł się przy niej niekomfortowo. Przecież miała mu stworzyć jak najlepsze miejsce, dom, do którego chętnie by wracał – to był jej najnowszy plan: ująć go za serce swoją dobrocią, być mu powolną i pokazać, że akceptuje go takim, jakim jest. Chciała zabić w nim jego ciągłą niepewność, używając na tyle poprawnej polszczyzny pomieszanej z podstawowymi niemieckimi zwrotami, by nie czuł się jak intruz.
– Co takiego? – zapytał uprzejmie.
– Nic. Sądzę, przyjacielu, że powinno ci być wszystko jedno. Jeśli już ktoś z tobą rozmawia, używa niemieckiego lub literackiej polszczyzny, jak ja. To dla twoich rozmówców zrozumiałe: musisz wiedzieć, o co idzie gra.
– Zdziwiłabyś się, Basiu – mruknął.
Dziewczyna uśmiechnęła się, jak zawsze, gdy zwracał się do niej tym zdrobnieniem: zniekształconym niemieckim akcentem, ale przecież paradoksalnie miękkim, czułym niemal. Jednocześnie w jej uśmiechu było coś przepraszającego i pocieszającego. Patrzyła mu prosto w oczy, chcąc niewerbalnie przekazać otuchę.
Chyba jej się udało, bo uśmiechnął się do niej lekko, a potem odwrócił wzrok, by w milczeniu dokończyć herbatę.
***
Marzec 1942 r., Warszawa, getto
Chaim Blum oparł się łokciami o stół. Wzniósł oczy, ale nie mogąc znieść widoku zagrzybionego, pokrytego ciemnymi plamami sufitu, natychmiast je spuścił. Stary Szlenkier jak zwykle wysiadywał swoje przed kamienicą próbując sprzedać rupiecie, które co tydzień zbierał w zrujnowanych mieszkaniach. Dlatego też jego miejsce przy stole zajął teraz jego syn. Z nim Chaim rzadko rozmawiał, gdyż był to typ, który cenił milczenie. Profesor westchnął ciężko. W mieszkaniu było gwarno i duszno, a nie było to wrażenie przyjemne. W ciężkim powietrzu cuchnęła wilgoć, pot oraz odór dawno niemytych ciał. Chaim tęsknił za czasem, gdy mógł spędzać długie samotne godziny w ich mieszkaniu, nie niepokojony przez dziecięcy płacz, czy słowne utarczki pomiędzy trzema kobietami, z których każda uważała, że ma rację w sprawach dotyczących prowadzenia domu. Właściwie trudno mu było uwierzyć w to, iż którakolwiek z nich ma ochotę na utrzymywanie pozorów, ale najwyraźniej był to kobiecy system ochronny: musiały udawać przykładne panie domu, by nie zwariować.
W zasięgu jego wzroku pojawiła się Rachela, która właśnie wygoniła z pokoju dwie młode Weberówny, proponując im pomoc swojej mamie. Uśmiechnął się do siebie, sądząc, że jego jedyna córka, tak samo jak on, potrzebuje chwili tylko dla siebie. Nachela kręciła się przez chwilę po kuchni, próbując pojednać pokrzykujące na siebie kobiety.
Nagle Chaima uderzyło to, jak niewiele poświęcał jej ostatnio uwagi. Rachela zdawała się dobrze znosić zamknięcie, ba, zawarła nawet nowe znajomości i zaangażowała się w nowomodną, wolnościową ideę, którą profesor uważał za niegroźną mrzonkę. Jednak w jej twarzy dostrzegał pewne napięcie: nie chodziło o bladą skórę, już teraz zbyt mocno naciągniętą na wyraźne kości policzkowe, ale o napięcie wewnętrzne, napięcie mięśni, jakby utrzymanie na twarzy uśmiechu było strasznym wysiłkiem. Zawsze, gdy na nią patrzył, odczuwał swoiste zaskoczenie, ale tym razem sam czuł, że również zawiódł. Nie wiedział tylko, w jakiej materii.
Rachela urodziła się nieco przed terminem, więc pierwsze miesiące jej życia przeżywał w ciągłym strachu. Wydawała mu się zbyt mała, zbyt wiotka i słaba, by przeżyć, lecz ku jego zaskoczeniu, udało jej się to. Każdy następny rok był dla niego nowym zaskoczeniem. Dziewczynka późno nauczyła się mówić, w wieku lat czterech wciąż wolała odpowiadać monosylabami, a i to niechętnie, lecz późnej, w wieku lat bodaj siedmiu czy ośmiu, rozkwitł w niej talent krasomówczy. Była chudym dzieckiem o kościstych kolanach i kanciastych łokciach, o głowę przewyższała inne dziewczynki. Miała niewiele oddanych przyjaciółek, czas wolała spędzać w samotności. Irena zawsze mówiła, że Rachela odziedziczyła mrukliwość Chaima i z pewnością w przyszłości nie spełni się jako kobieta, a jako naukowiec, zupełnie tak, jakby kariera uniwersytecka była czymś złym. Gdy jego córka miała dziesięć lat, dnie całe potrafiła spędzić na rysowaniu: wtedy któregoś dnia powiedziała mu poważnie: „tatusiu, zostanę malarką” – od tamtej pory robił wszystko, by jej marzenie spełnić. Nie liczył pieniędzy wydanych na nauczycieli rysunku ani książki o sztuce, na farby, sztalugi, płótna, fartuchy, nowe ubrania – wszystko robił z myślą o marzeniu dziesięciolatki. Nie wiedział kiedy zdał sobie sprawę, że Rachela już dawno przestała być dzieckiem: kiedyś po prostu wszedł do jej „pracowni” na stryszku i oniemiał, zdając sobie sprawę, że to, co ma przed sobą, to nie bazgroły rozpuszczonej dziewczynki, a pierwsze próby malarskie: banalna tematyka dziecięcych rysunków stała się feerią barw dziwacznie skomponowanych pejzaży, portretów oraz karykatur. Mówiła, że to abstrakcja. Przyjmował to bez mrugnięcia okiem, bo czym innym była Rachela, jeśli nie ucieleśnioną abstrakcją?
Wtedy też dostrzegł w niej w końcu kobietę: nie była już tym dzieckiem, które mógł nosić na barana, biegając po mieszkaniu i udając wierzchowca, nie przytulała się to niego tak często, miała już za sobą swoje pierwsze tajemnice, pierwsze zauroczenia, pierwsze nieudane znajomości. Nie była jeszcze kobietą samej siebie świadomą, a przecież wyrosła na pannę ładną: z bladą, odziedziczoną po Irenie, cerą, prostymi brwiami nad bystrymi, jasnymi, dużymi, przyciągającymi uwagę  oczyma,  grubymi, ciężkimi włosami, była kobietą o dłoniach pianistki i niewielkich piersiach sportsmenki, chociaż sportem samym w sobie gardziła, kobietą o kontrowersyjnych poglądach przejętych od emancypantek, zawsze posiadającą własne zdanie i intrygującą znajomością spraw, które inne dziewczęta w jej wieku uważają za zwyczajnie nudne.
No i był ten chłopiec, ten miły chłopiec, Mordechaj Anielewicz: przychodził do nich niemal codziennie, zamykał się na stryszku, a odgłosy ich politycznych dyskusji Chaim mógł dosłyszeć bez problemu we własnym gabinecie. Właśnie dzięki tym nieustannym sporom nigdy nie obawiał się o cześć swojej córki. Poza tym, kim innym był Mordechaj, jak nie zauroczonym nastolatkiem? Był jej ślepo oddany, zawsze na zawołanie, niemal jak domowa zwierzyna, którą raczy się uwagą, gdy tylko ma się wolną chwilę, a ona i tak cieszy się z takiej łaski. Później proporcję nieco się zmieniły, Mordechaj z nijakiego, bladego chłystka stał się pierwszorzędnym syjonistą, choć nadal zachował bystrość, która mogła go ochronić przed fanatyzmem. Jego stosunek wobec Racheli także się zmienił, co Chaim przyjął z niejakim niepokojem: już nie pozwalał sobie na kuksańce czy przepychanki, stał się uprzejmy, ułożony, zawsze z ramieniem wyciągniętym w geście pomocy, gdyby nieuważna dziewczyna potknęła się gdzieś na swojej życiowej ścieżce. Jego spojrzenie także się zmieniło: nie było już maślane, w gruncie pozbawione emocji, a stało się czułe. Z przyjaciela stał się opiekunem i obrońcą, choć Rachela zdawała się być osobą, która zupełnie o to nie dba. Nie bawiła się jednak gnębionym uczuciem Anielewiczem, po prostu chyba umknął jej moment, w którym on zapałał do niej miłością.
I właśnie przez to była tutaj teraz: stała przed nim, wymachując rękoma i próbując przekonać Weberową, by oddała pole Szlenkierowej, a wykończoną chorobą płuc matkę próbowała odesłać na posłanie.
Gdyby nie jej nieuwaga, mogłaby być w zupełnie innym miejscu, absolutnie bezpieczna u boku człowieka, który kochał ją mocniej niż ktokolwiek inny.
Może nawet mocniej niż on sam, jej ojciec?
***
Kwiecień 1945 r., Warszawa, strona aryjska
– Boelke!
Podporucznik odwrócił się szybko. Ze swojego gabinetu wychylał się Krankl. To on go wołał. Westchnął. Nie miał zbyt wiele czasu, a znając Heinza, ten chciał mu sprzedać jedynie najświeższe plotki. Veit nigdy się tym nie interesował, ale jego znajomy miał mentalność przekupki – lubił wiedzieć wszystko o wszystkich. W jego pracy mogło być to przydatne i z pewnością wykorzystywał swoją ciekawość, ale Faust zawsze uważał to za dosyć niezdrowe.
– Mam to, o co mnie prosiłeś – powiedział Krankl, gdy tylko Boelke zamknął za sobą drzwi.
Agent zmarszczył brew. O co go prosił? Czy ostatnio w ogóle kogoś o cokolwiek prosił?
– O tej Żydówce, Blum, czy jak jej tam – dodał mężczyzna, zauważywszy, że kolega nie ma pojęcia o czym mówi.
Veit otworzył usta, a potem natychmiast je zamknął z głośnym, nieeleganckim kłapnięciem. Zdziwił się, że serce zaczęło mu szybciej bić, chociaż nie czuł zdenerwowania. Czyżby przyzwyczaił się już do permanentnego stresu i groźby demaskacji? Nagle uświadomił sobie, że w dobrym tonie byłoby się obruszyć. W końcu sam zapomniał o swojej starej prośbie.
Nie mówiąc o tym, że zapomniałeś o tej nieszczęsnej, zamkniętej kobiecie, zdrajco.
Uśmiechnął się więc paskudnie, a potem zaczął cicho:
– Ależ Krankl, mój przyjacielu, to było niemal trzy miesiące temu.
– Wiem. Nie mogłem szybciej.
– A nie pomyślałeś, że już mi to niepotrzebne?
Oczywiście, było to kłamstwo. Ale Heinz o tym nie wiedział.
– Och, widzę więc, iż bez potrzeby marnuję twój czas – mruknął starszy mężczyzna.
– Tak. Ale wykorzystaj go i powiedz mi wszystko, co wiesz – odparł swobodnie Veit. Usiadł na krześle przed biurkiem. Krankl wciąż stał pośrodku pokoju.
– Niewiele tego.
Boelke uśmiechnął się jeszcze bardziej paskudnie, niż kilka chwil temu.
– Wiem tylko gdzie mieszka i pracuje. To nikt.
Nie dla mnie. Powinienem pamiętać o swoich obietnicach.
– Tym lepiej dla mnie. Mniej pracy.
– Oczywiście – mruknął Krankl dziwnie, jakby z ociąganiem.
Przyglądał mu się z ciekawością, gdy dawał mu cieniutką teczuszkę z zebranymi przez siebie informacjami. Starając się nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, Boelke wziął ją i powoli wyszedł, zaniepokojony dziwnym zachowaniem Heinza.
Uzbrojony w byle jaką wiedzę będzie mógł teraz wrócić do getta i liczyć, że ta dziewczyna nie napluje mu w twarz za miesiące zwłoki.
    
     Wiem, że w sumie znów się guzik wydarzyło i w sumie jest bardzo statecznie, ale kilka rozdziałów chciałam poświęcić różnym postaciom, które od jakiegoś czasu się nie pojawiały: Basi, Chaimowi, Heinzowi Kranklowi. Właściwie do rozdziału mniej więcej 20 będzie opowiadaniem będzie rządzić drugi plan. Nie można o nim zapominać, prawda?
     Aha, jak się pojawiły jakieś błędy, to wskazać paluszkiem, ja już ten rozdział tyle razy czytałam, że oślepłam na błędy.





[1] Gwara warszawska: kłamstwo
[2] Gwara warszawska: nowicjusz. Wymienne z określeniem „amerykan”
[3] Skojarzenie jak najbardziej uzasadnione, bo „majcher” w gwarze warszawskiej oznacza tyle, co nóż. Służący do rabunku, oczywiście
[4] Gwara warszawska, przedwojenna: służący/a
[5] Gwara warszawska: wszystko jedno
[6]Gwara warszawska: chłam, rupieć. Majcher ma na myśli powielacz. „Barachło” to określenie lekceważące.

piątek, 16 listopada 2012

Rozdział szesnasty

  Oto jest - wyczekiwane spotkanie Veita z Rachelą. Na tę szczególną okoliczność nawet szarpnęłam się na PODKŁAD MUZYCZNY.

Styczeń 1942 r., Warszawa, getto
Uliczki, ulice, ciemne bramy oraz gettowe kamienice były obrazem czystej nędzy i rozpaczy. Pomyślał, że tak z pewnością wygląda ostatni krąg piekieł, którym w dziecięctwie straszyła go Jadwisia. Nie było tu co prawda diabłów zamiatających ogonami, ludzkich głów na pajęczych nogach ani kadzi z wrzącą smołą, ale czy ktoś powiedział, że diabły muszą mieć racice, rogi i ogony? Czy diabły nie mogą być ubrane w schludne, czyste esesmańskie mundury? Czu nie mogą się przechadzać po swoich włościach z rękoma w kieszeniach, śmiejąc się ze skazańców, którzy są zbyt przerażeni, by wykonać jakikolwiek atak?
Przecież ci ludzie mogliby rzucić się na nich i rozerwać na strzępy gołymi rękoma. Byli w przewadze, a mimo to nie uczynili nic. Chowali głowy w ramionach, ściągali czapki, kłaniali się, potem uciekali im z drogi w milczeniu.
Owce. Owce hodowane na rzeź. Głupie, biedne owce.
Starał się patrzeć, ale nie widzieć, starał się iść, ale nie zagłębiać się. Chciał być bezmyślny. Bez przytomności wodził oczyma po obdrapanych fasadach czynszówek, przemykał wzrokiem po twarzach ludzkich, które wkrótce zaczęły się zlewać w jedną, wielką, bezimienną masę, ocierającą się  o niego, lecz nie proszącą o nic. Bał się, że ktoś mógłby poprosić. Bardzo chciał pomóc, ale nie mógł, ponieważ dziś przypadał dzień, w którym powinien być wzorem niemieckiego żołnierza.
Więc szedł przed siebie, zaciskając zęby, próbując nie myśleć o chłodzie, głodzie i smrodzie, od którego aż robiło mu się niedobrze. Przełykał ślinę, drażniąc obolałe gardło, pociągał nosem, wycierając go o skórzane rękawiczki. Co chwila zaciągał daszek czapki na oczy, by nie widzieć już ani jednej z tych na poły przerażonych, na poły pełnych żalu twarzy Żydów, którzy umykali przed nimi pod ściany budynków, jakby chcieli w nich zniknąć, stopić się w jedność z brudnym murem. Rozdeptany, mokry, zamieniony w szare błoto śnieg, mlaskał mu pod stopami. Starał się nie zwracać uwagi na dziurawe buty ludzi, którzy przed nim uciekali.
Raz jeszcze otarł nos, potem wcisnął dłonie w kieszenie i zacisnął je mocno, do bólu. Nie pomogło. Wciąż tu był.
W pewnym momencie przechodząc przez ulicę, którą nie jechało ani jedno auto, uświadomił sobie, co tak naprawdę go drażni:
Byli jedynym źródłem dźwięku w tym zapomnianym przez Boga miejscu.
***
     Veit Boelke wlókł się na końcu pochodu, z rzadka podnosząc oczy na prezentowane przez kolegów ewenementy. Zupełnie nie rozumiał idei poglądowych wypraw do warszawskiego getta, lecz najwyraźniej jego współpracownicy traktowali to jak wycieczkę do ZOO. Śmiali się głośno, wskazując sobie palcami ortodoksyjnych Żydów z długimi brodami i pejsami, od czasu do czasu rzucając obsceniczne komentarze w kierunku młodych Żydówek. Zresztą, starych też nie oszczędzali, nieustannie robiąc im zdjęcia.
     Nagle z jednej z bocznych uliczek dobiegł go wysoki, pełen boleści krzyk. Zatrzymał się. Wsunąwszy ręce do kieszeni czekał aż jego towarzysze, którzy z pewnością nawet nie chcieli słyszeć wezwań pomocy, odejdą na bezpieczną odległość. Gdy zniknęli za rogiem, ruszył w kierunku źródła krzyku. Okazało się, że krzyczała młoda dziewczyna, bez pamięci okładana pasem przez umundurowanego Niemca
     – Co tu się wyprawia?! – warknął. 
    Niemiec spojrzał na niego i natychmiast stanął na baczność. Żydówka wciąż siedziała na ziemi, osłaniając rękami głowę.
     – Herr Untersturmführer! – odkrzyknął w odpowiedzi mężczyzna. – Melduję, że ona… To… Zepsuła już drugie futro w tym miesiącu – wyjaśnił.
     Boelke westchnął. Futra. Odkąd rozkazano, by Żydzi oddali swoje futra, musieli je sami przerabiać na stroje dla aryjczyków w małych, półlegalnych warsztatach. Byli przy tym wyzyskiwani do granic możliwości. A często poza te granice.
     – I co w związku z tym? – zapytał.
     Żołnierz zmieszał się. Ręce zaplótł z tyłu, na plecach, jakby chciał schować pas przed jego wzrokiem.
     – To.. To kara – wydukał.
    – Kara… – powtórzył Veit. – Cóż, myślę, że winowajczyni ma już dość. Musi mieć jeszcze siłę pracować, nie sądzisz?
     – Tak… Tak jest!
     – Odejdź – rozkazał.
     Mężczyzna posłusznie odmaszerował, chociaż co chwila oglądał się za siebie. Boelke niespiesznie podszedł do dziewczyny. Podbiegłe krwią siniaki szybko puchły na jej odkrytych przedramionach, którymi wciąż zasłaniała twarz.
     – Nie jesteś chyba najlepszą pracownicą, hm? – rzekł.
     Żydówka powoli podniosła głowę. Patrzyła na niego przez chwilę. Miała ładne, jasnoniebieskie oczy. Kilka pasm jej ciemnych włosów wysunęło się z koka, okalając jej twarz. Miała charakterystyczne, ostre rysy. Nic nie powiedziała.
     – Znasz niemiecki? – zapytał.
     – Tak – odrzekła drżącym, przestraszonym głosem
     – Jak się nazywasz?
     – Rachela Sara…
     – Och, daruj sobie tę „Sarę” – warknął poirytowany.
     Zdjął czapkę. Dziewczyna wciąż na niego patrzyła, a oczy miała niczym dwa talerze. Tak, z pewnością nie spodziewała się, że jakikolwiek esesman może mówić podobne dyrdymały. Zresztą, Veit nigdy nie przypominał modelowego żołnierza. Ani, tym bardziej, stereotypowego aryjczyka. Wciąż chodził rozczochrany, a niegolona od kilku dni broda nadawała mu wygląd barbarzyńcy. No, a na dokładkę czasem uśmiechał się do innych. Zauważył, że Rachela patrzy się na jego mundur. Na klapie miał wyszyte błyskawice SS. Ten mundur i te błyskawice zawsze przerażały ludzi, co nie ułatwiało mu życia.
      – Jak się nazywasz? – powtórzył pytanie.
     – Rachela Blum – powiedziała, tym razem nieco pewniejszym głosem.
     – Rachela – powtórzył, jakby chciał sobie zapamiętać to imię. – Zatem, Rachelo, dlaczego nie zapytasz mnie kim jestem i dlaczego rozmawiam z tobą zamiast rzucać inwektywami i batożyć?
     – Kim jesteś? – zapytała posłusznie. 
   Tak, tamci w warsztacie z pewnością nauczyli jej karności. Uśmiechnął się. Oczy dziewczyny stały się jeszcze większe, chociaż myślał, że to już niemożliwe
     – Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro – wyrecytował.
     Panna Blum gapiła się na niego bezmyślnie. Rozchyliła lekko usta, uniosła brew do góry, skrzywiła się. Wzięła go za wariata. Wzniósł oczy ku niebu, jakby szukał tam sprawiedliwości.
     – Kim jesteś? – powtórzyła pytanie, tym razem z większym niedowierzaniem.
     – Mów mi Faust, Rachelo. Bo wkrótce się zobaczymy i znów usłyszysz te słowa. Pomogę ci – odpowiedział.
     Odwrócił się na pięcie i odszedł, zostawiając ją samą w smrodliwym zaułku. Wiedział jednak, że nie zostawia jej na długo.
***
     Co to było?
     Nim weszła do warsztatu, uszczypnęła się w przedramię, chcąc sprawdzić, czy to oby na pewno nie był sen. Obawiała się bowiem, że razy skórzanym pasem były ostatnią realną rzeczą, jaką pamiętała, że wszystko inne: nagłe wybawienie, wysoki esesman każący się zwać „Faustem” i jego obietnica pomocy, były jedynie urojeniem, które powstało w jej umyśle już po utracie przytomności.
     Nic się nie stało. A więc? To była prawda?
     Pomyślała, że powinna pobiec w kierunku, w którym odszedł, ale szybko się zreflektowała, iż to tylko mogłoby sprowadzić na nią kolejne kłopoty, a może nawet spowodować utratę pracy. A poza tym, on chyba nie był sam. Oni tu nigdy nie chodzą sami, jakby rzeczywiście bali się narodu, który podbili.
     Weszła do warsztatu i, próbując nie krzywić się z bólu, usiadła przy swoim stoliku. Wierzchem dłoni otarła krew z dolnej wargi, którą przygryzła sobie, próbując nie krzyczeć. Wróciła do pracy, chociaż ciężko było jej się na niej skupić. Przez tego Niemca i przez ból.
     To musiał być wariat. Wariat, jak nic wariat! A ja się łudzę.
     Powiedział, że jej pomoże, a ona, o dziwo, natychmiast mu uwierzyła. Była pewna, iż to nie ostatnie z nim spotkanie. Poza tym, cały czas wydawało się, iż coś jej umknęło. Miała dziwne wrażenie, jakaś natrętna myśli, choć wciąż niesprecyzowana, dręczyła umysł. Była jak pojęcie, którego się zapomniało, a przecież ma się je na końcu języka.
Dlaczego, na Boga, ten wariat wydał jej się znajomy?
Jego postawa, głos, spojrzenie – jakby gdzieś wcześniej się z nim zetknęła, a to przecież niemożliwe. Przez tych kilka minut wpatrywała się w niego jak urzeczona, niemal nie słuchając, wciąż tylko myśląc o tym, skąd może go znać.
Jego postawa – lekko przygarbione plecy, jakby chciał obok niej przykucnąć, ale nie mógł, jakby pochylał się nad nią, jak nad zagubionym, lecz znajomym dzieckiem.
Jego głos – niski, przyjemnie brzmiący, pełen ciepła, mocny i pewny.
Jego spojrzenie – taksujące, irytujące, ale przecież pozbawione pogardy. Z czymś na kształt głęboko ukrytej troski.
Tak, ten człowiek był czystą szczerością. Albo próbowała sobie właśnie wmówić, iż nią jest.
I ten pseudonim – bo nie było przecież wątpliwości, że to pseudonim. Skąd taki pomysł? Czyżby uważał się za kogoś, kto zawarł przymierze z diabłem?
A ten cytat? Wygłoszony tak dziwnie, tak patetycznie, z takim romantycznym zadęciem, jakby uważał, że tych kilka słów wystarczy, by go poznała, by przyjęła za prawdę każde jego słowo.
Ale przecież tak się stało – zreflektowała się.
Nie wierzyła w gusła i czary, wierzyła w człowieka. A tamten Niemiec w esesmańskim mundurze wierzył w siebie. Wierzył, że potrafi jej pomóc. Jakże zatem ona mogłaby mu nie uwierzyć?
***
Głupiś, głupiś, po stokroć głupiś.
Dlaczego jej to powiedziałeś? Dlaczego obiecałeś? Dla tych oczu? Dla ładnej buźki? Czy z poczucia obowiązku? A co ty, głupcze, masz do getta? Jak jej pomożesz? Będziesz się tu przekradał? Po co? Będziesz dawał jej jedzenie? Pieniądze? A może ją wyciągniesz? Przecież ona może mieć wielką, rozwrzeszczaną rodzinę i różnych krewniaków! Czy będzie chciała wyjść? A nawet jeśli okaże się aż tak zdesperowana, gdzie ją ukryjesz? U siebie? Nie bądź śmieszny!
Głupiś, głupiś, po stokroć głupiś.
***
Styczeń 1940 r., Warszawa, strona aryjska
Noc była ciemna, bezgwiezdna. Księżyc także ukryty był za chmurami, dlatego SS-Untersturmführer Veit Boelke musiał polegać na oświetleniu ulicznym. O ile zdążył poznać Warszawę – a przeprowadził się tu ledwie miesiąc temu – stąd nie powinno być już tak daleko do jego służbowego mieszkania na Oboźnej.
A może by tak wsiąść jeszcze do tramwaju, pojechać gdzieś? Ot, chociażby na drugi brzeg Wisły, na robotniczą Pragę. Może tam ktoś nie przestraszy się munduru, wreszcie się odważy i porządnie da mu w mordę? Tego teraz właśnie potrzebował – ktoś mu musiał przyłożyć, by się obudził.
Pierwszy raz widział dziś egzekucję. Był to widok na tyle makabryczny, że Veit widział go za każdym razem, gdy zamykał oczy. Takie obrazy nie były dobre na Veitowe nerwy, a on doskonale o tym wiedział. Po skończonym „przedstawieniu” wypalił dwa papierosy, poudawał zadowolonego i uciekł, nie mogąc pozbyć się z głowy myśli, że to, co zrobili z więźniami żołnierze, było po prostu nieludzkie. Nie wiedział, jakie zbrodnie popełnili, bo Kripo wspólnych interesów z Gestapo nie miało, ale śmierć tych ludzi była faktem niezaprzeczalnym. Nawet gdyby zamordowali samego Wodza, zabicie ich nie było żadnym rozwiązaniem.
Wędrował ulicami Warszawy, odkąd wyszedł z kwatery na Szucha. Przeszedł aż do placu Unii Lubelskiej, ale to nie pomogło, więc szedł dalej. Z rozmyślań wyrwało go dopiero pytanie o godzinę, gdzieś na placu Trzech Krzyży. Pytał młody chłopiec, poborowy. Tłumaczył coś, że od tego zimna zepsuł mu się zegarek, ale Boelke nie słuchał. Podał mu godzinę i odszedł.
Z nieba sypały się mokre płatki śniegu. Takie to typowe dla tej części Europy. Było zimno. Mróz szczypał w policzki, a dłonie Veita, choć chronione przez skórzane rękawiczki, zmarzły i zgrabiały.
Spojrzał w niebo. Niedługo rozpada się na serio. Dobrze by było być już wtedy w mieszkaniu. Stanął jednak na przystanku tramwajowym, oglądając się za siebie. Szukał świateł tramwaju, lecz sypiący śnieg zmuszał go do mrużenia oczu. Westchnął, a wtedy z jego ust wydobył się obłoczek pary, która natychmiast rozpłynęła się w powietrzu. Rozejrzał się po okolicy, kontemplując całkiem udaną architekturę secesyjnych kamieniczek o dużych, jasnych oknach. Za żadnym z nich nie paliło się jednak światło. Na parterze każdej kamienicy przed trzydziestym dziewiątym znajdował się jakiś lokal: bar, restauracyjka, klub, kino, kawiarnia. Marszałkowska była bowiem główną arterią miasta, ulicą szeroką i zadbaną, wizytówką – z wyłączeniem Placu Zamkowego – stolicy. Nazywana była wręcz Broadwayem Warszawy. To na niej przed wojną mieściły się najlepsze kluby i restauracje, w których skupiało się życie towarzyskie bogaczy: po południu partyjka tenisa w Milanówku, wieczorem wypad do klubu na Marszałkowskiej.
Teraz życie towarzyskie wymarło. Otwartych było zaledwie kilka lokali, a główną klientelą byli niemieccy żołnierze, którzy zerwali się już ze służbowych smyczy. Kilku z nich zawodziło ochrypłymi, pijanymi głosami rzewne „Jeśli twoja matka jeszcze żyje”, ulubioną piosenkę SS*. Veit nie miał ochoty dołączać do któregokolwiek z tych pijanych tłumków.
Przeżywał właśnie kryzys wiary w państwo prawa.
***
Styczeń 1942 r., Warszawa, strona aryjska
– Witaj – rzekł Veit, wchodząc do gabinetu. Jego przyjaciel, Sturmführer Heinz Krankl, podniósł głowę.
– Ach, to ty, Boelke. Myślałem, że zapomniałeś już, gdzie jest mój gabinet. – Uśmiechnął się, gestem wskazał mu krzesło po przeciwnej stronie biurka.
Faust usiadł, poprawił kurtkę mundurową, rozejrzał się po wnętrzu: gabinet Krankla wyglądał niemal dokładnie tak samo jak jego, z tą różnicą, że ze ścian nie odłaziła farba a panele nie były aż tak poczerniałe ze starości. Krankl także usiadł, zamknął jakąś teczkę, przerzucił stertę papierów z jednego końca biurka na drugi. Odnalazł pod nimi papierośnicę, otworzył ją i zaproponował jednego Boelkemu. Ten odmówił, a wtedy Heinz wzruszył ramionami. Wcisnął papierosa do ust, a Veit podał mu ogień. Na krótką chwilę twarz porucznika zniknęła za gęstą szarą chmurą papierosowego dymu.
– Mów. – Usłyszał. Spojrzał na kolegę, wyraźnie zaskoczony. Krankl prychnął. – Jestem pewien, że przywiodła cię tu jakaś ważna sprawa.
Veit zaśmiał się, po czym przypomniał sobie, że złośliwe uśmiechy raczej powinien ukrywać. Opuścił więc głowę. Gdy był pewny tego, że w pełni panuje nad swoją twarzą, ponownie spojrzał na porucznika.
– Powiedz mi, przyjacielu, czy nadal zajmujesz się gettem?
– To zależy, czego chcesz. Informacji? Spisu ludności?
Podporucznik zastanawiał się przez chwilę, ile może mu powiedzieć. Wiedział, że nie może zdradzić za dużo, ale jednocześnie musi powiedzieć coś, co będzie brzmiało wiarygodnie.
– Prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa. Pojawiło się podejrzenie o kontakty zabitego z gettem – zaczął, mając na myśli Roberta Wichowskiego.
Co prawda nie prowadził już tej sprawy ani stara Wichowska nie była w stanie podać mu imienia Żydówki, z którą spotykał się jej syn, ale postanowił zapełnić tę lukę informacjami wydobytymi od pobitej dziewczyny. Poza tym śledztwo było pretekstem idealnym.
– Muszę sprawdzić konkretne nazwisko. Jesteś w stanie mi w tym pomóc?
Krankl przyglądał mu się przez chwilę, mrużąc oczy. Veit wiedział, że musi dać mu czas na podjęcie decyzji, ale jednocześnie niecierpliwił się i denerwował.
– Podaj nazwisko – rzekł w końcu Heinz.
– Blum. Rachela Blum.
***
Styczeń 1942 r., Warszawa, getto
– Och! – Zderzyła się z kimś w wyjściu ze szwalni.
Ten tajemniczy ktoś położył jej dłonie na ramionach i odsunął od siebie na niewielką odległość. Zogniskowała wzrok na jego twarzy, ale nic nie powiedziała.
– Nachela? – mruknął niepewnie Mordechaj. – Wszystko w porządku?
Zmusiła się do uśmiechu.
– Tak – odparła.
Odsunęła się od niego jeszcze trochę, zmuszając go do wypuszczenia jej z objęć. Chłopak wsadził czerwone od mrozu ręce w kieszenie wytartego, szaroburego płaszcza. Odwróciła wzrok. Nie lubiła kłamać. A szczególnie jemu. Nie prosto w oczy. Przygryzła dolną wargę, zastanawiając się, czy jednak nie powinna mu powiedzieć prawdy. W końcu był dla niej jak brat, bliższy od któregokolwiek z przyjaciół.
– Nie – powiedziała, podnosząc głowę.
Jego szerokie brwi zbiegły się niemal w jedną linię, gdy zmarszczył czoło. Teraz przyglądał jej się badawczo. Wiedziała, że gorączkowo myśli o tym, co mogło się stać. Znała Mordka, na pewno wyobrażał sobie, że ktoś ją skrzywdził.
– Chodź, wszystko ci zaraz…
– Witaj, Mordechaju. – Rachela usłyszała chłodny ton Idy Rosenfarb za swoimi plecami.
Anielewicz rzucił jej krótkie spojrzenie.
– Serwus – odpowiedział niechętnie.
Był zły, iż przyjaciółka Nacheli przerwała jej zdanie. Wiedział, że cokolwiek miała mu powiedzieć, była to sprawa poważna.
– Już żem myślał, że cię nigdy nie spotkam – dodał tonem nieco cieplejszym. Przypomniał sobie, że była przyjaciółką Blumówny.
Rachela westchnęła. Nie miała ochoty na powrót do domu w towarzystwie tej dwójki. Dziwnym trafem Ida i Mordechaj nigdy się nie lubili: pochodzili z różnych środowisk, oboje uważali to za przeszkodę nie do przeskoczenia. Panna Blum nigdy takiej przeszkody nie widziała. Zawsze chciała, by jej przyjaciółka myślała podobnie, ale szybko przekonała się, że takie marzenia to jedynie mrzonki. Ida była Mordechajowi niechętna, uważała go za cwaniaka, który sprzedałby własną matkę, gdyby tylko mogło mu to przynieść korzyści. To było oczywistą nieprawdą, ale Rosenfarbówna nie dała się przekonać. Mordechaj natomiast uważał Idę za pozbawioną szacunku do kogokolwiek, rozwydrzoną pannicę. Było w tym nieco prawdy, ale Rachela nigdy mu jej nie przyznała. Odkąd Ida dowiedziała się, że Blumówna spotkała Anielewicza, przestały tak często się spotykać, bo miejsce u jej boku albo zajmował Dawid Weber, albo Mordechaj. Dlatego też zdziwiła się, słysząc to pozdrowienie.
– Mam nadzieję, że nie sprawiłam ci zawodu, zjawiając się tutaj – odparła rudowłosa, zabijając dłonie.
Anielewicz uśmiechnął się lekko, nieco złośliwie.
– Pomyślałam sobie po prostu, że wrócę dziś razem z wami, posłucham wieści.
– Nie mam żadnych wieści. – Wzruszył ramionami.
Twarz Idy wykrzywił grymas. Rachela – przeczuwając kłopoty – wzięła Mordka pod ramię.
– Chodźmy, nie traćmy czasu. Zimno jest.
***
Szli ulicami w kompletnej ciszy. Na początku Rachela czuła się w obowiązku nawiązać rozmowę, ale szybko z tego zrezygnowała, ponieważ towarzysze odpowiadali półsłówkami. Przyciskając ciało do ciała Anielewicza, chciała dać mu do zrozumienia, że powinien coś mówić, przekazać jakieś „wieści”, ale chłopak wcale się do tego nie palił, burczał coś tylko od czasu do czasu, a ona nie mogła zrozumieć z tego ani słowa. Maszerował też po żołniersku, wyprostowany jakby połknął kij od szczotki, a każdy jego ciężki krok był wymierzony z aptekarską precyzją: ani za długi, ani za krótki. Przystawał na ułamki sekund, gdy się do niego przytulała, ale potem szedł dalej, jak wcześniej. Co jakiś czas podnosiła głowę, zerkając na niego ukradkiem: brwi wciąż miał zmarszczone, czoło zachmurzone, a usta mocno zaciśnięte. Nozdrza rozszerzały mu się, gdy oddychał: szybko i płytko, jak zwykle oddycha się będąc zdenerwowanym. Nie wiedziała, dlaczego był tak osobliwie poruszony: aż tak Idy nie nienawidził, więc musiało chodzić o to, że ona, Rachela, nie powiedziała mu tego, co chciała.
Znaleźli się na skrzyżowaniu Sochaczewskiej i Smoczej, w miejscu, w którym zwykła rozstawać się z panną Rosenfarb. Już miała otwierać usta, gdy Ida rzekła:
– Mordechaju, mogłabym porozmawiać z tobą na osobności?
Brwi chłopaka powędrowały ku górze, ale skinął głową. Spojrzał na Rachelę.
– No, Nachelu, do zoba…
– O nie, nie – przerwała mu. – Jak już skończycie z tymi sekrecikami, przyjdziesz do mnie. Ojciec od tygodnia mówi tylko o tym, że chciałby z tobą porozmawiać!
Uśmiechnęła się. Chłopak odwzajemnił ten gest, kiwając głową.
***
Ida czekała, aż Blumówna odejdzie na bezpieczną odległość, z której nie będzie mogła niczego usłyszeć. Dopiero wtedy odwróciła się w stronę Anielewicza. Mężczyzna stał z rękoma w kieszeniach i mierzył ją niechętnym spojrzeniem. Panna Rosenfarb oczyściła gardło, po czym zaczęła bez owijania w bawełnę:
– Rachela napomknęła mi o tym twoim pomyśle ruchu oporu.
– To nie tylko mój pomysł – burknął.
– Oczywiście. Ona uważa, że to trochę niemądre, ale pomaga tobie i twoim znajomkom, bo cię lubi. Ja chciałabym się przyłączyć, bo chcę walczyć. Chcę stawić opór.
Uniosła wyżej podbródek, by wyglądać na bardziej pewną siebie. Niespodziewanie dla niej Anielewicz prychnął.
– To nie zajęcie dla takich panienek jak ty. Tobie się wszystko szybko nudzi – powiedział.
– Przekradam się czasem na drugą stronę. Mogłabym wynosić  i przenosić… Różne rzeczy – dorzuciła desperacko. Wiedziała, że to jedyny as, jakiego ma w rękawie.
Mordechaj nabrał powietrza w płuca, a potem wypuścił je powoli. Opuścił głowę zaszurał nogami.
– W porządku. Poddam to pod dyskusję – odparł. 
Dziewczyna uśmiechnęła się, a potem z lekką nutką pogardy mruknęła:
– Komunista.
***
Wszedł do kamiennicy, otrzepując buty i ramiona ze śniegu. Znów zaczynało padać. Z głośnym westchnieniem ruszył po schodach w górę. Stanął przed odpowiednimi drzwiami, zapukał trzy razy, jak to miał w zwyczaju. Otworzyła mu jasnowłosa dziewczynka w za dużej, burej sukience. W głębi pomieszczenia zauważył Rachelę, która zerwała się ze zniszczonego materaca i z uśmiechem ruszyła w jego stronę, otwierając ramiona, tak jakby nie widzieli się rok, a nie rozstali się przed dziesięcioma minutami. Chciał do niej podejść, przytulić ją, dodać otuchy, opowiadając o tym, że ma jeszcze gorzej od niej. Chciał dowiedzieć się, co z nią nie w porządku. Chciał poczuć jej drobne, kanciaste i kościste, drżące ciało w swoich ramionach. Niestety, profesor Blum zerwał się od stołu, więc nim Nachela zdążyła pokonać drogę między pokojem a wejściem, zagarnął go dla siebie.
– To wspaniałe, że jednak pan przyszedł, panie Mordechaju. Obmyśliłem wreszcie replikę na pańską obronę tez Marksa i chciałbym ją panu teraz wyłożyć. I nie pozwolę, by zapędził mnie pan w kozi róg, ponownie cytując Lenina! O nim też trochę poczytałem! – Pogroził mu palcem.
Mordka spojrzał w stronę przyjaciółki. Przelotnie dotknęła jego ramienia, ściskając je lekko, a potem zagarnęła z kuchni dziewczynki Weberów.
Mężczyźni będą dyskutować.

*Informacja pochodzi z książki Alana Fursta „Szpiedzy w Warszawie”, to powieść, więc piosenka może sobie być zmyślona, ale sam tytuł tak mnie zauroczył, że musiałam o tym wspomnieć. Szczególnie urokliwe to wygląda w połączeniu ze standardowym obrazem esesmanów.
 Nie wiem, czy jest to właśnie to, czego wszystkie panie oczekiwały - bo właściwie Veit wiele nie zrobił i przez kilka kolejnych rozdziałów wiele więcej nie zrobi, za to będzie sporo Weltschmerzu (żebyśmy pozostali przy nawiązaniach do Goethego i jakby do tej pory było go mało). Także na wszystkie reakcyjne akcje, w czasie których nasz bohater wreszcie się pozbiera trzeba będzie jeszcze poczekać do rozdziału numer dwadzieścia. 
Z innych ogłoszeń parafialnych: utknęłam w połowie dwudziestego pierwszego rozdziału i chociaż wiem, co chcę napisać, to nie mam czasu tego napisać. Utknęłam też na Listach z Wiednia, w związku z którymi presję odczuwam cokolwiek większą. 
Z innych ogłoszeń od razu zapowiem, że przy okazji kolejnych części będzie się pojawiać sporo muzyki, do której słuchania zachęcam (tak samo jak do słuchania tego, co zlinkowałam w Jestem tym duchem, który zawsze przeczy!). Szczególnie uprzywilejowana będzie tu muzyka klezmerska (z oczywistych względów) oraz filmowa/serialowa. Ale wszystko w swoim czasie. 
Do zobaczenia za dwa tygodnie... Oh, wait, przecież na komentarze też odpisuję. Także - czekam na opinie. 
I już przestaję gadać...

piątek, 2 listopada 2012

Rozdział piętnasty


      Grudzień 1941 r., Warszawa, strona aryjska
    Cisza. Niezmącona ani jednym głośnym dźwiękiem, ciężka cisza, osiadająca jak kurz na sprzętach i podłodze, wygłuszająca kroki tych, którzy chcieliby ją przerwać. Gdzieś z drugiego pokoju wreszcie daje się usłyszeć miarowe tykanie budzika, który nieubłaganie odmierza czas. W pewnym momencie za oknem zaczyna zmierzchać. Cisza, nadal mącona tykaniem zegara, zaczyna walczyć z półmrokiem o to, kto zajmie większą część salonu. Szala przechyla się na stronę mroku. Ciszę niepostrzeżenie zajmuje napięcie: rosnące i irytujące, jak zadra, której nie sposób wyciągnąć gołą ręką, by ulżyć sobie w bólu.
SS-Untersturmführer Veit Boelke, pseudonim Faust, głośnym westchnieniem próbuje ostatecznie przerwać ciszę, lecz jego wysiłki, niezrozumiane, spełzają na niczym.
Przeczesał ręką włosy, chociaż raczej miał ochotę je sobie wyrwać. Może wtedy by się coś zmieniło.
Siedzący po przeciwnej stronie stołu Heinrich Boelke uśmiechnął się. Veit rozpoznał to po innym sposobie, w jaki poruszyły się jego sumiaste wąsiska: jakby ktoś je pociągnął za sznurki ku górze. Ojciec oblizał łyżeczkę, odkładając ja powoli na talerzyk. Faust śledził ruch ręki. Potem jego wzrok znów skierował się na twarz Heinricha. Ojciec na wąsach miał jasną plamkę kremu z niedojedzonej kremówki.
Jego wzrok mówił: „możemy tak milczeć do końca świata. Nie zmusisz mnie, by o niej rozmawiać”.
Veit wstał, by zapalić światło. Żarówki w żyrandolu oświetliły salon, chociaż jego kąty wciąż skrywały się w mroku. Światło odbijało się na tłoczeniach na drzwiach starej szafy i w łysinie ojca. To właśnie na kontemplację tego widoku pozwolił sobie poświęcić chwilę.
Wyobraził sobie kulę, która przechodzi przez tę niemal nagą czaszkę, raz na zawsze rozwiązując jego problemy, uwalniając go od brzemienia odpowiedzialności. Od konieczności bycia dobrym synem.
Jesteś przeznaczony do wielkich celów – zaszemrał mu w głowie głos, tak łudząco podobny do głosu matki. Czy to możliwe, by w jego wspomnieniach nawet brzmienie jej głosu się zacierało? Odkąd mógł tylko myśleć o niej bez bólu i histerii, każde wspomnienie było j a k b y wspomnieniem, każde napomknięcie o niej w rozmowie było n i b y napomknięciem, a każdy plan, by odwiedzić Zenowiczów w Poznaniu, był h i p o t e t y c z n y m planem.
Nawet ten głos był już tylko ł u d z ą c o  p o d o b n y!
Zamordowanie ojca nie jest jednym z tych celów, mój drogi – pomyślał, przeganiając z umysłu krwiożercze pragnienia.
Veit nie był ojcobójcą. Ba, nie nadawał się nawet na zabójcę obcych.
W życiu nie zabił nawet zająca, chociaż ojciec kiedyś próbował wpoić mu zamiłowanie do polowań. Gdy przekonał się, że to nie Veitowa domena, szybko przestał zabierać go ze sobą.
Wrócił na swoje miejsce za stołem, jednocześnie starając się zachowywać tak naturalnie, jak to tylko możliwe. Dłonie położył na kolanach. W towarzystwie ojca ich drżenie było jeszcze bardziej nieznośne. Faust przyjmował to za pierwsze objawy nerwicy, ale nic nie mógł na to poradzić.
Pomyślał o Barbarze, która z pewnością czeka na niego w swoim małym, pustawym mieszkaniu na Mokotowie. Nie mógł sobie przypomnieć, czy mówił jej o tym, że dziś nie będzie mógł przyjść. A może to Kmicic był tym, którego informował? Nie, rozmawiali tylko o ewentualnym zastępstwie dla Veita, gdyby sprawy nieco się pokomplikowały. O czym jak o czym, ale o fascynacji córki jego osobą musiał Jankowskiemu powiedzieć. Chociaż zrobił to tak okrężną i pełną aluzji drogą, jak to tylko możliwe.
A więc Barbara czeka na niego. Znów będzie mu robić wyrzuty, zmuszać go, by czuł się winny jej zdenerwowania…
Heinrich poruszył się niespokojnie na swoim miejscu. Veit zamarł, przestając wodzić wzrokiem po półkach z książkami, na powrót skupiając się na ojcowej twarzy.
– Nie zamierzasz ze mną rozmawiać? – zapytał starszy mężczyzna.
Veit drgnął, jakby obudzony ze snu. Rozmawiać? O czym? Może wreszcie zapytałby się go, dlaczego przyjeżdża do niego w każdą rocznicę śmierci matki, jaki ma cel w tym, by dręczyć go swoją obecnością.
Veit przez całe swoje życie był poddawany krytyce: zawsze robił wszystko nie tak, jak trzeba albo wkładał w swoje działania za mało wysiłku. Był niewystarczająco dobrym dzieckiem, niedostatecznie przykładał się do nauki, nie uprawiał wyczynowo żadnego z proponowanych mu sportów ani nigdy do końca nie wyzbył się determinacji do niepotrzebnej nauki polskiego. Wybrana przez niego uczelnia była nie dość prestiżowa, uprzejmość wobec partyjnych „złotych bażantów” przesadnie udawana, zachowanie zbyt burżujskie i skażone „przeklętym, matczynym szlacheckim zadęciem”. Wszystkie zainteresowania Veita były nie dość męskie, wybierane lektury zbyt poważne jak na wiek, a zamiłowanie do muzyki Wagnera wydawało się udawane. Na nic zdały się ciągłe tłumaczenia, że Wagnera i w ogólności muzykę klasyczną Veit lubi i szanuje. Palenie papierosów też było ponoć na pokaz, ale tego nigdy nie odważył się skomentować. Gdyby ojciec dowiedział się, że jego syn pali, by ukoić nerwy, zostałby „płaczliwą babą” do końca życia. Nawet to, że w wieku dwudziestu sześciu lat nie miał żony ani nawet narzeczonej, było poddawane krytyce. Ten szczególny rodzaj krytyki zawsze zaczynał się od słów „ja w twoim wieku”, a potem padał prawdziwy potok słów, bolesnych tak, iż należało je natychmiast wyrzucić z pamięci.
Niestety, największym przekleństwem Veita była doskonała pamięć.
Nawet teraz Heinrich mierzył go oceniającym spojrzeniem, jakby czekał na odpowiedź, którą już dawno przewidział. Wokół jego oczu pojawiły się zmarszczki, wąsy poruszały się nerwowo. Z pewnością tylko czekał na pretekst, by go ofukać. Faust został zapędzony w kozi róg. Musiał coś odpowiedzieć; coś co ojca nie obrazi...
– A o czym chciałby ojciec porozmawiać? – odpowiedział pytaniem. Tak było najbezpieczniej.
„Na pewno nie o tym, do czego ty próbujesz mnie zmusić” mówiła mina starca. Veit znał ten wyraz twarzy doskonale. Potrafiłby go dokładnie opisać nawet obudzony w środku nocy.
– Doszły mnie słuchy, że trafiło ci się morderstwo – rzekł.
Młodzieniec znieruchomiał, ze wzniesioną dłonią, w połowie ruchu ku filiżance herbaty.
„Doszły” cię słuchy… Pewnie, pewnie.
Oto nadszedł moment, którego Veit obawiał się całe popołudnie: musi przyznać się do porażki i znieść porcję utyskiwań, obelg oraz pretensji. Ojciec wydawał się być w stosunkowo dobrym nastroju, więc może litania będzie krótsza niż zwykle.
– Tak. – Kiwnął głową. – Właściciel jednej z warszawskich kawiarni został zamordowany. Nie miał się kto tym zająć, więc dali to mnie, żółtodziobowi.
– I jak sobie poradziłeś, żółtodziobie?
Ojciec usiadł wygodniej, odsuwając krzesło od stołu. Nie był już w stanie zarzucić nogi na nogę, więc wyprostował je. Veit przez chwilę przyglądał się podeszwom jego butów, byle tylko nie musieć patrzeć mu w twarz. I tak wiedział, jak wygląda: zmrużone oczy, ściągnięte usta, rozdęte nozdrza – orzeł krążył nad ofiarą, szykując się do ataku.
– Śledztwo zostało umorzone z braku dowodów – odparł.
Ale ty już pewnie o tym wiesz. Napomknąłeś o tym, by dać mi kolejną lekcję.
– Jak to: „z braku dowodów”. Trup zniknął? Nie było łusek?
– Nie, tato. Nie było świadków. I nikt się nie przyznał.
– A przesłuchiwałeś kogokolwiek? – prychnął Heinrich.
Powątpiewanie w jego głosie było aż nadto słyszalne.
– Tato, nie jestem idiotą.
„Nie byłbym tego taki pewny” mówiła teraz jego mina.
– To dlaczego nie ma procesu?
– Bo nikt się nie przyznał – powtórzył Veit. – Nie miałem podejrzanych. Istniały jedynie poszlaki. Jedna z nich prowadziła do getta, ale nikt nie umiał mi pomóc. Nawet matka ofiary nie pamiętała albo nie chciała zdradzić nazwisk Żydów, z którymi zamordowany utrzymywał niegdyś kontakty.
Dłoń Veita uniosła się ku twarzy. Znów zaczął nerwowo skubać dolną wargę, w oczekiwaniu na reprymendę.
– Co to były za poszlaki? Inne, te niedotyczące getta.
– Podejrzewałem egzekucję wykonaną przez polskie podziemie. Wichowski, ten zamordowany, współpracował z nami.
– Więc trzeba było oskarżyć tych już aresztowanych! Nie macie w aresztach nikogo z podziemia?
Ojciec porzucił swą swobodną pozę i pochylił się w jego stronę. Veit widział pot spływający mu po czole. Żyła na jego skroni drgała. Był bliski furii.
– Oni nie byli sprawcami.
– A jakie to ma znaczenie?! – huknął Heinrich. – Jesteś głupcem. Przez twoją głupotę awans przeszedł ci koło nosa. Zawsze wiedziałem, że jesteś głupi, ale nie myślałem, że aż tak.
Veit pokiwał głową. Oczywiście. Jest głupcem, jest idiotą. Słyszał to już nie pierwszy raz.
– A co ze sprawiedliwością?
– Sprawiedliwość nie ma tu nic do rzeczy!
    Kropelki śliny spryskały Veitowi  twarz. Chciał je otrzeć, ale nie był zdolny się poruszyć.
    – Liczą się wyniki! Kiedy ty to w końcu zrozumiesz?!
– Nigdy. To się nie mieści w moim ograniczonym umyśle.
Nie mógł uwierzyć, że wypowiedział te słowa na głos. Jego odważniejsza, niezależna ze stron, dała w końcu o sobie znać. Dzięki Warszawie wyzwalał się powoli spod władzy ojca, wyzbywał się strachu, ale szło mu to opornie. W sytuacjach takich jak ta powinien pamiętać, że nie wolno mu wypowiadać podobnych słów. Przez krótką, upiorną chwilę milczenia próbował pozbyć się ze swoich ust ironicznego uśmieszku, lecz ten tkwił na nich, jakby przyklejony. To tylko pogarszało jego sytuację.
– Ty… Ty… Jak śmiesz odzywać się do mnie w ten sposób!
Zabrzęczała porcelana, gdy Heinrich uderzył otwartą dłonią w stół. Veit rzucił się, by ratować zastawę, ale było już za późno: obie filiżanki przewróciły się, zalewając białą serwetę brunatnym płynem. Faust westchnął.
Ojciec opadł na oparcie krzesła sapiąc głośno. Młodzieniec wstał, nie wiedząc, co właściwie powinien teraz zrobić. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem: Veit, jak zwykle, nie dostrzegł niczego w czarnych oczach starca. Były jak puste korytarze, głębokie jak studnia. Nie wyrażały żadnej emocji. Zawsze pozostawały jednakowo martwe, gdyż to głos Heinricha był narzędziem stworzonym, by chwalić lub ganić ludzi. Ta druga zdolność była przez niego wykorzystywana aż nazbyt chętnie. Veit opuścił ręce swobodnie wzdłuż tułowia, rozluźnił ramiona. Oddychał głęboko, próbując się uspokoić, ale szło mu to nadzwyczaj niesporo. Czuł, jak serce obija mu się o żebra, jakby chciało wyskoczyć z piersi. W klatce zakuło go raz, potem znów. Zamknął oczy, zacisnął zęby, starając się nie skrzywić z bólu. Ojciec mógłby wziąć to do siebie – nic nie wiedział o słabym zdrowiu swojego syna.
To był sekret Veita i Joanny. Matka nigdy nie powiedziała nic ojcu, by go nie denerwować. Heinrich od początku wiedział o kondycji swej wybranki, pogodził się więc w końcu z tym, że będzie miał tylko jednego jedynego syna. Często w chwilach zdenerwowania przypominał sobie o tym, wyrzekając na słabe zdrowie małżonki. Posłał syna do Hitlerjugend, by zażył przygody i spotu. Gdy okazało się, że Veit nie będzie orłem w ani jednej dyscyplinie, kłamał, że po prostu żadnej nie lubi. Prawda była taka, że młody Boelke wręcz wyłaził ze skóry, by osiągnąć perfekcję choć w jednej z nich, ale szybko okazało się, że wysiłek zbyt często przypłacany jest omdleniami, a nawet palpitacjami. Lekarz zakazał wszelkiego sportu, ale to dla nastolatka, wychowywanego tak jak Veit, było nie do pomyślenia. Zaciskał więc zęby i trenował dalej, chociaż jego wyniki wciąż były jedynie przez ojca krytykowane.
Faust otworzył oczy. Heinrich mierzył go nieprzychylnym wzrokiem. Chłopak zabrał zastawę, ściągnął serwetę.
– Przepraszam, tato – rzekł, kierując się ku kuchni.
Słowa te wypowiedział zaś w taki sposób, by nie było wiadomo, czy przeprasza za swoje zachowanie czy za to, że musi go na chwilę zostawić samego.
***
Grudzień 1941 r., Warszawa, getto
Rachela przyglądała się zgarbionemu Szmulowi Szlenkierowi. Właśnie skończył modlitwę. Zdejmował teraz tałes* oraz tefilin**, pozornie nie zwracając na nią uwagi. Schował je w skrytce pod podłogą, którą wydłubał sobie jakiś czas temu – mówił, że zastępuje mu ona szafę. Westchnął, zakręcił się po kuchni, a potem usiadł za stołem, tak, by mieć Rachelę naprzeciwko. Podparł głowę na dłoni. Fałdy pomarszczonej skóry, przypominające ptasie wole, niemal całkowicie ją przykryły. Panna Blum starała się odwrócić wzrok, lecz było to wręcz niemożliwe. Dziadek Szmul miał autorytet. Jak sam Abraham.
Szmula Szlenkiera szybko poznała cała ulica: większość dnia przesiadywał na skraju chodnika, próbując sprzedać to, co znalazł poprzedniego: stare garnki, pokrywki, wieczka, części do rowerów, zniszczone książki, słowem: wszelkie śmieci, które poprzednim właścicielom najwyraźniej wydały się nieprzydatne. Rachela nigdy nie odważyła się zapytać, czy okrada zmarłych. Nie miała nawet pojęcia, jak to możliwe, że wśród tych śmieci nikt nie rozpoznał dotąd swojej własności, a to budziło podejrzenia. Nie odezwała się jednak słowem, bo jako się rzekło – stary Szlenkier miał autorytet.
Nie sposób powiedzieć, na czym to polegało. Szmul był człowiekiem do rany przyłóż, rzadko widywało się go także zasępionego – być może przez ten optymizm był tak lubiany. Kiedy znudziło mu się sprzedawanie rupieci, zawijał się w brudną szmatę, zanosił do mieszkania, a potem znów wychodził na ulicę i siadał na swoim miejscu – tym razem jednak nie czekał już na klientów, a na ludzi, którzy potrzebowali rady.
W krótkim czasie począł między mieszkańcami krążyć żart, że dziadka Szmula powinien radzić się sam Czerniaków***.
– Czemu mi się przyglądałaś? – zapytał. Dziewczyna drgnęła, wyrwana z rozmyślań. Oczyściła gardło, zmarszczyła brwi, szukając dobrej odpowiedzi.
– Z nudów? – zastanowiła się głośno. – A może po prostu urzekł mnie mistycyzm. Twoja silna wiara jest fascynująca. Wydajesz się całkowicie pochłonięty modlitwą. Tak, wydaje mi się, że to dlatego lubię ci się przyglądać, dziadku.
Przyzwyczaiła się już nazywać go w ten sposób. Właściwie robili to wszyscy w okolicy. Dawid Weber przez jakiś czas miał opory, lecz jego młodsze siostry były zachwycone, że cudownym sposobem zyskały dziadka. Szewc wyjaśnił, że jego ojciec zmarł jakiś czas temu, a Szmul jest do niego bardzo podobny. Rachela nigdy nie znała ani rodziców Ireny, ani Chaima, dlatego też sytuacja była dla niej całkiem nowa. Nie mogła jednak powiedzieć, by posiadanie takiej moralnej podpory, jaką był stary Szlenkier, było w jakikolwiek sposób niemiłe.
Staruszek uśmiechnął się, pokazując sczerniałe zęby. Nawet ten uśmiech przestał być już ohydny.
– Wydaje ci się? Nie wiesz, co i dlaczego robisz, Nachelu?
Rachela żachnęła się:
– Nie nazywaj mnie tak. Nikt tak do mnie nie mówi, prócz… No, nieważne – ucięła, przypominając sobie, że Szmul nie przepada za Mordechajem.
Dlaczego w ogóle mnie to obchodzi? Nie jest moim prawdziwym krewnym, więc czemu mi przed nim czegokolwiek wstyd?
– To dla mnie całkiem niezwykły widok, widzieć kogoś tak żarliwie się modlącego. Pewnie to zauważyłeś, ale… My nie jesteśmy przesadnie religijni. – Uśmiechnęła się przepraszająco w imieniu całej rodziny Blumów.
– Oczywiście. Obracacie się w wykształconym towarzystwie – odparł. Wydawało jej się, że w jego głosie słyszy nutkę ironii. – Syjoniści, socjaliści, naukowcy, wykładowcy…
– Jacy znowu syjoniści? – bąknęła, zanim przypomniała sobie, że miała to ignorować. – Mam nadzieję, że nie zamierzasz mi robić kolejnego wykładu na temat mojej znajomości z Mordechajem.
Zawsze, gdy rozmawiała z kimś o Anielewiczu, używała pełnej formy jego imienia. „Mordkiem” był tylko dla niej i tylko w tedy, gdy byli we dwoje. Oczywiście, czasami o tym zapominała, zwracając się do niego w ten sposób w towarzystwie. Ostatnimi czasy Mira zaczęła tak się do niego mówić, co wywoływało w Racheli irracjonalne poczucie zazdrości. Szybko jednak przestała prychać i sykać karcąco, bo Anielewicz zaczął to zauważać, więc otwarcie strofował Mirę, by tak do niego nie mówiła.
Mimo wszystko „Mordkiem” był zawsze tylko dla niej. I chciała, by tak zostało. Na zawsze.
Jeśli tu jest możliwe jakieś „zawsze”. Jakieś „jutro” chociażby.
– To nie twoja sprawa – dodała, bardziej agresywnym tonem, niż zamierzała. Szmul uśmiechnął się jednak radośnie.
Zawstydzona swoim zachowaniem, odwróciła wzrok. Przyglądała się grzybowi w rogu pokoju. Wydawało jej się, że czarna, śmierdząca plama pod sufitem jest większa niż wczoraj. Może tak było w istocie? W nieogrzewanym mieszkaniu było zimno, a przebywające w nim osoby nieprzesadnie o nie dbały, nie uważając za własne.
Getto było przejściowe, było czymś na chwilę. Było bramą do innego świata. Mówili, że stąd będą ich zabierać na roboty do Niemiec. Podobno tam, w Rzeszy, zbudowano całe obozy pracy przymusowej i takie same miały powstawać na terenie okupowanym. Co jakiś czas przez Miasto w Mieście przetaczała się plotka, iż Niemcy coś budują, ale kiedy nic się nie działo, odchodziła w niepamięć. Żydzi nie chcieli pamiętać plotek, chcieli przez chwilę dłużej udawać, że nie są tu po to, by umrzeć.
– Nie jest moja, dopóki ktoś nie zacznie nakłaniać mnie do zmiany poglądów – odpowiedział bez cienia obrazy w głosie. Rachela odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się głośno.
 Tydzień temu wywiązała się porządna kłótnia, gdy Mordechaj, jak to miał w zwyczaju, wdał się w polityczną dyskusję z jej ojcem. Chaim nigdy nie był zwolennikiem socjalizmu, dlatego też od dawien dawna ich dysputy były płomienne. Nigdy jednak takie jak ta, w którą wmieszali się stary Weber, Szmul i jego syn. Mężczyźni przekrzykiwali się na argumenty, nie pozwalając żadnej z kobiet dojść do głosu. Gdy argumenty się skończyły, zaczęło się uderzanie pięścią w stół, rzucanie aluzji oraz odwoływanie się do niechlubnej historii wielu mocarstw przemieszane z mądrościami Tory, które dorzucał dziadek, gdy chociaż jeden z oponentów milkł na chwilę, by nabrać powietrza do dalszego perorowania. W pewnym momencie Rachela straciła wątek, ponieważ musiała wycofać się do sąsiedniego pokoju, pomóc Weberowej uspokoić bliźniaczki, które nie rozumiały z dyskusji niemal słowa i siedziały w kącie, porządnie przestraszone. Szlenkierówny oraz młodego Webera w domu nie było, a Irena została w kuchni, wciąż próbując przebić się przez ten tumult ze swoim zdaniem. Rachela miała nadzieję, że zapalczywy Mordka nie pozwoli sobie na rękoczyny, ale gdy usłyszała łomot upadającego krzesła, musiała interweniować: tak jak się spodziewała, Anielewicz stał, zaciskając dłonie w pięści. Był czerwony na twarzy i nie mógł wydusić z siebie słowa. Szmul Szlenkier siedział zaś spokojnie, wyraźnie z siebie zadowolony.
Śmiech zamarł Racheli w gardle. Opuściła wzrok, zgarbiła się. Nie wiedziała dlaczego, ale poczuła, że zrobiła coś niestosownego. Jakby płacz był lepszy niż chwila radości.
Przez chwilę między nimi panowała cisza.
– Nie idziesz szukać chętnych, by udzielać im rad? – zapytała w końcu.
– Już za późno. – Zerknął w stronę okna. Zapadał wczesny, zimowy, szarobury zmrok. – Nikt o tej porze się nie kręci. A jak ktoś będzie chciał porozmawiać, to przyjdzie tu. – Rachela zmarszczyła nos.
– Matka nie będzie zadowolona.
– Nie tylko Irena tu mieszka.
– Irena nas nie okradnie.
– Równie dobrze mogą to zrobić twoi przyjaciele. Ci ludzie potrzebują rady i myślą, że ja mogę im ją dać, więc przychodzą. A co ja mogę? Ja mogę poklepać po ramieniu, skłamać, zacytować jakąś mądrość. Ja jestem prosty człowiek, dobry Żyd, daję pocieszenie, nic więcej. Ja nie jestem wyzwolicielem, na którego wszyscy czekamy.
Rachela milczała, patrząc mu prosto w oczy.
– Nie licz na to, że zaprzeczę. Nie po tym, jak obraziłeś moich przyjaciół.
– Getto to nie…
– Wiem. Wiem, co to getto. Lepiej niż ty!
Uniosła się z zamiarem odejścia, lecz w tej samej chwili ktoś zapukał do drzwi. Oczekiwała gościa, ale zaklęła w duchu, ponieważ nie wybrał najlepszego momentu. Mimo wszystko podeszła do drzwi i otworzyła.
Mordechaj Anielewicz uśmiechnął się promiennie na jej widok. Zauważywszy ponad jej ramieniem Szmula wciąż siedzącego na swoim miejscu, skinął mu uprzejmie głową. Bardzo formalnie.
– Gotowa? – zapytał.
Dziś znów miał ją zabrać do centrum. Wciąż próbował ją przekonać, by przyłączyła się do ruchu oporu. Blumówna pozwalała mu się zabierać w różne miejsca, poznawała nowych ludzi, a nawet podsłuchała kilka ważnych tajemnic. Wszystko to, by nie domyślił się, że woli być biernym widzem.
Rachela Blum była tchórzem i bała się potwornie mieszać w jakiekolwiek zabronione działania. Ale nie mogła odmówić Mordkowi. Za bardzo kochała swego przyjaciela.
– Daj mi chwilkę. Zaczekaj tutaj, jeśli możesz. Wiem, że to niegrzeczne, ale… – zawiesiła głos.
 Zastanawiała się, jak to powiedzieć. W końcu nachyliła się i wyszeptała:
– Nie chcę, żeby stary za tobą łaził po mieszkaniu i wzglądał, czy nie skradniesz mu jego poszarpanego tałesu.
Mordechaj Anielewicz uśmiechnął się złośliwe. Rachela wiedziała, że dała mu właśnie doskonały powód do tego, by nie znosił starego Szlenkiera jeszcze bardziej, niż wcześniej.

*lub z hebr. talit – prostokątna chusta zakładana przez Żydów podczas modlitwy
** lub z gr. filakterie – dwa skórzane… hm… pudełeczka, przywiązywane rzemieniem do czoła i lewego ramienia na czas modlitwy
*** Adam Czerniaków (1880-1942) – prezes Judenratu w getcie warszawskim
Jak widać przeniosłam się na blogspot, a to dlatego, że onetowski system oparty na wordpressie jest zwyczajnie beznadziejny. Od dnia dzisiejszego licząc posty będą się ukazywać zwykłym trybem, tj. co dwa tygodnie. 
[Wiem, że równie dobrze mogłam od początku mieć "Pseudonim: Faust" tutaj, ale szczerze mówiąc łudziłam się, że onet nie zrobi bloggerów w balona.]
Co do ulepszeń, to pojawiła się nowa zakładka "Jestem tym duchem, który zawsze przeczy!", a w niej garść - mam nadzieję - ciekawych multimediów. 
A teraz słów kilka na temat dzisiejszego rozdziału: wiem, że wiele się nie dzieje, wiem, że może być usypiający, ale to zabieg celowy - chciałam wam nieco przybliżyć jeszcze postać Veita i dodatkowo coś zdziałać z drugim planem gettowym, to znaczy z dziadkiem Szmulem i Mordechajem. Nie martwcie się jednak, w następnych rozdziałach będzie się działo - dość powiedzieć, że Veit spotka Rachelę, Kuba na nowo zacznie śledzić matkę, a do naszego Fausta jak bumerang wróci sprawa morderstwa Roberta Wichowskiego.