piątek, 16 listopada 2012

Rozdział szesnasty

  Oto jest - wyczekiwane spotkanie Veita z Rachelą. Na tę szczególną okoliczność nawet szarpnęłam się na PODKŁAD MUZYCZNY.

Styczeń 1942 r., Warszawa, getto
Uliczki, ulice, ciemne bramy oraz gettowe kamienice były obrazem czystej nędzy i rozpaczy. Pomyślał, że tak z pewnością wygląda ostatni krąg piekieł, którym w dziecięctwie straszyła go Jadwisia. Nie było tu co prawda diabłów zamiatających ogonami, ludzkich głów na pajęczych nogach ani kadzi z wrzącą smołą, ale czy ktoś powiedział, że diabły muszą mieć racice, rogi i ogony? Czy diabły nie mogą być ubrane w schludne, czyste esesmańskie mundury? Czu nie mogą się przechadzać po swoich włościach z rękoma w kieszeniach, śmiejąc się ze skazańców, którzy są zbyt przerażeni, by wykonać jakikolwiek atak?
Przecież ci ludzie mogliby rzucić się na nich i rozerwać na strzępy gołymi rękoma. Byli w przewadze, a mimo to nie uczynili nic. Chowali głowy w ramionach, ściągali czapki, kłaniali się, potem uciekali im z drogi w milczeniu.
Owce. Owce hodowane na rzeź. Głupie, biedne owce.
Starał się patrzeć, ale nie widzieć, starał się iść, ale nie zagłębiać się. Chciał być bezmyślny. Bez przytomności wodził oczyma po obdrapanych fasadach czynszówek, przemykał wzrokiem po twarzach ludzkich, które wkrótce zaczęły się zlewać w jedną, wielką, bezimienną masę, ocierającą się  o niego, lecz nie proszącą o nic. Bał się, że ktoś mógłby poprosić. Bardzo chciał pomóc, ale nie mógł, ponieważ dziś przypadał dzień, w którym powinien być wzorem niemieckiego żołnierza.
Więc szedł przed siebie, zaciskając zęby, próbując nie myśleć o chłodzie, głodzie i smrodzie, od którego aż robiło mu się niedobrze. Przełykał ślinę, drażniąc obolałe gardło, pociągał nosem, wycierając go o skórzane rękawiczki. Co chwila zaciągał daszek czapki na oczy, by nie widzieć już ani jednej z tych na poły przerażonych, na poły pełnych żalu twarzy Żydów, którzy umykali przed nimi pod ściany budynków, jakby chcieli w nich zniknąć, stopić się w jedność z brudnym murem. Rozdeptany, mokry, zamieniony w szare błoto śnieg, mlaskał mu pod stopami. Starał się nie zwracać uwagi na dziurawe buty ludzi, którzy przed nim uciekali.
Raz jeszcze otarł nos, potem wcisnął dłonie w kieszenie i zacisnął je mocno, do bólu. Nie pomogło. Wciąż tu był.
W pewnym momencie przechodząc przez ulicę, którą nie jechało ani jedno auto, uświadomił sobie, co tak naprawdę go drażni:
Byli jedynym źródłem dźwięku w tym zapomnianym przez Boga miejscu.
***
     Veit Boelke wlókł się na końcu pochodu, z rzadka podnosząc oczy na prezentowane przez kolegów ewenementy. Zupełnie nie rozumiał idei poglądowych wypraw do warszawskiego getta, lecz najwyraźniej jego współpracownicy traktowali to jak wycieczkę do ZOO. Śmiali się głośno, wskazując sobie palcami ortodoksyjnych Żydów z długimi brodami i pejsami, od czasu do czasu rzucając obsceniczne komentarze w kierunku młodych Żydówek. Zresztą, starych też nie oszczędzali, nieustannie robiąc im zdjęcia.
     Nagle z jednej z bocznych uliczek dobiegł go wysoki, pełen boleści krzyk. Zatrzymał się. Wsunąwszy ręce do kieszeni czekał aż jego towarzysze, którzy z pewnością nawet nie chcieli słyszeć wezwań pomocy, odejdą na bezpieczną odległość. Gdy zniknęli za rogiem, ruszył w kierunku źródła krzyku. Okazało się, że krzyczała młoda dziewczyna, bez pamięci okładana pasem przez umundurowanego Niemca
     – Co tu się wyprawia?! – warknął. 
    Niemiec spojrzał na niego i natychmiast stanął na baczność. Żydówka wciąż siedziała na ziemi, osłaniając rękami głowę.
     – Herr Untersturmführer! – odkrzyknął w odpowiedzi mężczyzna. – Melduję, że ona… To… Zepsuła już drugie futro w tym miesiącu – wyjaśnił.
     Boelke westchnął. Futra. Odkąd rozkazano, by Żydzi oddali swoje futra, musieli je sami przerabiać na stroje dla aryjczyków w małych, półlegalnych warsztatach. Byli przy tym wyzyskiwani do granic możliwości. A często poza te granice.
     – I co w związku z tym? – zapytał.
     Żołnierz zmieszał się. Ręce zaplótł z tyłu, na plecach, jakby chciał schować pas przed jego wzrokiem.
     – To.. To kara – wydukał.
    – Kara… – powtórzył Veit. – Cóż, myślę, że winowajczyni ma już dość. Musi mieć jeszcze siłę pracować, nie sądzisz?
     – Tak… Tak jest!
     – Odejdź – rozkazał.
     Mężczyzna posłusznie odmaszerował, chociaż co chwila oglądał się za siebie. Boelke niespiesznie podszedł do dziewczyny. Podbiegłe krwią siniaki szybko puchły na jej odkrytych przedramionach, którymi wciąż zasłaniała twarz.
     – Nie jesteś chyba najlepszą pracownicą, hm? – rzekł.
     Żydówka powoli podniosła głowę. Patrzyła na niego przez chwilę. Miała ładne, jasnoniebieskie oczy. Kilka pasm jej ciemnych włosów wysunęło się z koka, okalając jej twarz. Miała charakterystyczne, ostre rysy. Nic nie powiedziała.
     – Znasz niemiecki? – zapytał.
     – Tak – odrzekła drżącym, przestraszonym głosem
     – Jak się nazywasz?
     – Rachela Sara…
     – Och, daruj sobie tę „Sarę” – warknął poirytowany.
     Zdjął czapkę. Dziewczyna wciąż na niego patrzyła, a oczy miała niczym dwa talerze. Tak, z pewnością nie spodziewała się, że jakikolwiek esesman może mówić podobne dyrdymały. Zresztą, Veit nigdy nie przypominał modelowego żołnierza. Ani, tym bardziej, stereotypowego aryjczyka. Wciąż chodził rozczochrany, a niegolona od kilku dni broda nadawała mu wygląd barbarzyńcy. No, a na dokładkę czasem uśmiechał się do innych. Zauważył, że Rachela patrzy się na jego mundur. Na klapie miał wyszyte błyskawice SS. Ten mundur i te błyskawice zawsze przerażały ludzi, co nie ułatwiało mu życia.
      – Jak się nazywasz? – powtórzył pytanie.
     – Rachela Blum – powiedziała, tym razem nieco pewniejszym głosem.
     – Rachela – powtórzył, jakby chciał sobie zapamiętać to imię. – Zatem, Rachelo, dlaczego nie zapytasz mnie kim jestem i dlaczego rozmawiam z tobą zamiast rzucać inwektywami i batożyć?
     – Kim jesteś? – zapytała posłusznie. 
   Tak, tamci w warsztacie z pewnością nauczyli jej karności. Uśmiechnął się. Oczy dziewczyny stały się jeszcze większe, chociaż myślał, że to już niemożliwe
     – Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro – wyrecytował.
     Panna Blum gapiła się na niego bezmyślnie. Rozchyliła lekko usta, uniosła brew do góry, skrzywiła się. Wzięła go za wariata. Wzniósł oczy ku niebu, jakby szukał tam sprawiedliwości.
     – Kim jesteś? – powtórzyła pytanie, tym razem z większym niedowierzaniem.
     – Mów mi Faust, Rachelo. Bo wkrótce się zobaczymy i znów usłyszysz te słowa. Pomogę ci – odpowiedział.
     Odwrócił się na pięcie i odszedł, zostawiając ją samą w smrodliwym zaułku. Wiedział jednak, że nie zostawia jej na długo.
***
     Co to było?
     Nim weszła do warsztatu, uszczypnęła się w przedramię, chcąc sprawdzić, czy to oby na pewno nie był sen. Obawiała się bowiem, że razy skórzanym pasem były ostatnią realną rzeczą, jaką pamiętała, że wszystko inne: nagłe wybawienie, wysoki esesman każący się zwać „Faustem” i jego obietnica pomocy, były jedynie urojeniem, które powstało w jej umyśle już po utracie przytomności.
     Nic się nie stało. A więc? To była prawda?
     Pomyślała, że powinna pobiec w kierunku, w którym odszedł, ale szybko się zreflektowała, iż to tylko mogłoby sprowadzić na nią kolejne kłopoty, a może nawet spowodować utratę pracy. A poza tym, on chyba nie był sam. Oni tu nigdy nie chodzą sami, jakby rzeczywiście bali się narodu, który podbili.
     Weszła do warsztatu i, próbując nie krzywić się z bólu, usiadła przy swoim stoliku. Wierzchem dłoni otarła krew z dolnej wargi, którą przygryzła sobie, próbując nie krzyczeć. Wróciła do pracy, chociaż ciężko było jej się na niej skupić. Przez tego Niemca i przez ból.
     To musiał być wariat. Wariat, jak nic wariat! A ja się łudzę.
     Powiedział, że jej pomoże, a ona, o dziwo, natychmiast mu uwierzyła. Była pewna, iż to nie ostatnie z nim spotkanie. Poza tym, cały czas wydawało się, iż coś jej umknęło. Miała dziwne wrażenie, jakaś natrętna myśli, choć wciąż niesprecyzowana, dręczyła umysł. Była jak pojęcie, którego się zapomniało, a przecież ma się je na końcu języka.
Dlaczego, na Boga, ten wariat wydał jej się znajomy?
Jego postawa, głos, spojrzenie – jakby gdzieś wcześniej się z nim zetknęła, a to przecież niemożliwe. Przez tych kilka minut wpatrywała się w niego jak urzeczona, niemal nie słuchając, wciąż tylko myśląc o tym, skąd może go znać.
Jego postawa – lekko przygarbione plecy, jakby chciał obok niej przykucnąć, ale nie mógł, jakby pochylał się nad nią, jak nad zagubionym, lecz znajomym dzieckiem.
Jego głos – niski, przyjemnie brzmiący, pełen ciepła, mocny i pewny.
Jego spojrzenie – taksujące, irytujące, ale przecież pozbawione pogardy. Z czymś na kształt głęboko ukrytej troski.
Tak, ten człowiek był czystą szczerością. Albo próbowała sobie właśnie wmówić, iż nią jest.
I ten pseudonim – bo nie było przecież wątpliwości, że to pseudonim. Skąd taki pomysł? Czyżby uważał się za kogoś, kto zawarł przymierze z diabłem?
A ten cytat? Wygłoszony tak dziwnie, tak patetycznie, z takim romantycznym zadęciem, jakby uważał, że tych kilka słów wystarczy, by go poznała, by przyjęła za prawdę każde jego słowo.
Ale przecież tak się stało – zreflektowała się.
Nie wierzyła w gusła i czary, wierzyła w człowieka. A tamten Niemiec w esesmańskim mundurze wierzył w siebie. Wierzył, że potrafi jej pomóc. Jakże zatem ona mogłaby mu nie uwierzyć?
***
Głupiś, głupiś, po stokroć głupiś.
Dlaczego jej to powiedziałeś? Dlaczego obiecałeś? Dla tych oczu? Dla ładnej buźki? Czy z poczucia obowiązku? A co ty, głupcze, masz do getta? Jak jej pomożesz? Będziesz się tu przekradał? Po co? Będziesz dawał jej jedzenie? Pieniądze? A może ją wyciągniesz? Przecież ona może mieć wielką, rozwrzeszczaną rodzinę i różnych krewniaków! Czy będzie chciała wyjść? A nawet jeśli okaże się aż tak zdesperowana, gdzie ją ukryjesz? U siebie? Nie bądź śmieszny!
Głupiś, głupiś, po stokroć głupiś.
***
Styczeń 1940 r., Warszawa, strona aryjska
Noc była ciemna, bezgwiezdna. Księżyc także ukryty był za chmurami, dlatego SS-Untersturmführer Veit Boelke musiał polegać na oświetleniu ulicznym. O ile zdążył poznać Warszawę – a przeprowadził się tu ledwie miesiąc temu – stąd nie powinno być już tak daleko do jego służbowego mieszkania na Oboźnej.
A może by tak wsiąść jeszcze do tramwaju, pojechać gdzieś? Ot, chociażby na drugi brzeg Wisły, na robotniczą Pragę. Może tam ktoś nie przestraszy się munduru, wreszcie się odważy i porządnie da mu w mordę? Tego teraz właśnie potrzebował – ktoś mu musiał przyłożyć, by się obudził.
Pierwszy raz widział dziś egzekucję. Był to widok na tyle makabryczny, że Veit widział go za każdym razem, gdy zamykał oczy. Takie obrazy nie były dobre na Veitowe nerwy, a on doskonale o tym wiedział. Po skończonym „przedstawieniu” wypalił dwa papierosy, poudawał zadowolonego i uciekł, nie mogąc pozbyć się z głowy myśli, że to, co zrobili z więźniami żołnierze, było po prostu nieludzkie. Nie wiedział, jakie zbrodnie popełnili, bo Kripo wspólnych interesów z Gestapo nie miało, ale śmierć tych ludzi była faktem niezaprzeczalnym. Nawet gdyby zamordowali samego Wodza, zabicie ich nie było żadnym rozwiązaniem.
Wędrował ulicami Warszawy, odkąd wyszedł z kwatery na Szucha. Przeszedł aż do placu Unii Lubelskiej, ale to nie pomogło, więc szedł dalej. Z rozmyślań wyrwało go dopiero pytanie o godzinę, gdzieś na placu Trzech Krzyży. Pytał młody chłopiec, poborowy. Tłumaczył coś, że od tego zimna zepsuł mu się zegarek, ale Boelke nie słuchał. Podał mu godzinę i odszedł.
Z nieba sypały się mokre płatki śniegu. Takie to typowe dla tej części Europy. Było zimno. Mróz szczypał w policzki, a dłonie Veita, choć chronione przez skórzane rękawiczki, zmarzły i zgrabiały.
Spojrzał w niebo. Niedługo rozpada się na serio. Dobrze by było być już wtedy w mieszkaniu. Stanął jednak na przystanku tramwajowym, oglądając się za siebie. Szukał świateł tramwaju, lecz sypiący śnieg zmuszał go do mrużenia oczu. Westchnął, a wtedy z jego ust wydobył się obłoczek pary, która natychmiast rozpłynęła się w powietrzu. Rozejrzał się po okolicy, kontemplując całkiem udaną architekturę secesyjnych kamieniczek o dużych, jasnych oknach. Za żadnym z nich nie paliło się jednak światło. Na parterze każdej kamienicy przed trzydziestym dziewiątym znajdował się jakiś lokal: bar, restauracyjka, klub, kino, kawiarnia. Marszałkowska była bowiem główną arterią miasta, ulicą szeroką i zadbaną, wizytówką – z wyłączeniem Placu Zamkowego – stolicy. Nazywana była wręcz Broadwayem Warszawy. To na niej przed wojną mieściły się najlepsze kluby i restauracje, w których skupiało się życie towarzyskie bogaczy: po południu partyjka tenisa w Milanówku, wieczorem wypad do klubu na Marszałkowskiej.
Teraz życie towarzyskie wymarło. Otwartych było zaledwie kilka lokali, a główną klientelą byli niemieccy żołnierze, którzy zerwali się już ze służbowych smyczy. Kilku z nich zawodziło ochrypłymi, pijanymi głosami rzewne „Jeśli twoja matka jeszcze żyje”, ulubioną piosenkę SS*. Veit nie miał ochoty dołączać do któregokolwiek z tych pijanych tłumków.
Przeżywał właśnie kryzys wiary w państwo prawa.
***
Styczeń 1942 r., Warszawa, strona aryjska
– Witaj – rzekł Veit, wchodząc do gabinetu. Jego przyjaciel, Sturmführer Heinz Krankl, podniósł głowę.
– Ach, to ty, Boelke. Myślałem, że zapomniałeś już, gdzie jest mój gabinet. – Uśmiechnął się, gestem wskazał mu krzesło po przeciwnej stronie biurka.
Faust usiadł, poprawił kurtkę mundurową, rozejrzał się po wnętrzu: gabinet Krankla wyglądał niemal dokładnie tak samo jak jego, z tą różnicą, że ze ścian nie odłaziła farba a panele nie były aż tak poczerniałe ze starości. Krankl także usiadł, zamknął jakąś teczkę, przerzucił stertę papierów z jednego końca biurka na drugi. Odnalazł pod nimi papierośnicę, otworzył ją i zaproponował jednego Boelkemu. Ten odmówił, a wtedy Heinz wzruszył ramionami. Wcisnął papierosa do ust, a Veit podał mu ogień. Na krótką chwilę twarz porucznika zniknęła za gęstą szarą chmurą papierosowego dymu.
– Mów. – Usłyszał. Spojrzał na kolegę, wyraźnie zaskoczony. Krankl prychnął. – Jestem pewien, że przywiodła cię tu jakaś ważna sprawa.
Veit zaśmiał się, po czym przypomniał sobie, że złośliwe uśmiechy raczej powinien ukrywać. Opuścił więc głowę. Gdy był pewny tego, że w pełni panuje nad swoją twarzą, ponownie spojrzał na porucznika.
– Powiedz mi, przyjacielu, czy nadal zajmujesz się gettem?
– To zależy, czego chcesz. Informacji? Spisu ludności?
Podporucznik zastanawiał się przez chwilę, ile może mu powiedzieć. Wiedział, że nie może zdradzić za dużo, ale jednocześnie musi powiedzieć coś, co będzie brzmiało wiarygodnie.
– Prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa. Pojawiło się podejrzenie o kontakty zabitego z gettem – zaczął, mając na myśli Roberta Wichowskiego.
Co prawda nie prowadził już tej sprawy ani stara Wichowska nie była w stanie podać mu imienia Żydówki, z którą spotykał się jej syn, ale postanowił zapełnić tę lukę informacjami wydobytymi od pobitej dziewczyny. Poza tym śledztwo było pretekstem idealnym.
– Muszę sprawdzić konkretne nazwisko. Jesteś w stanie mi w tym pomóc?
Krankl przyglądał mu się przez chwilę, mrużąc oczy. Veit wiedział, że musi dać mu czas na podjęcie decyzji, ale jednocześnie niecierpliwił się i denerwował.
– Podaj nazwisko – rzekł w końcu Heinz.
– Blum. Rachela Blum.
***
Styczeń 1942 r., Warszawa, getto
– Och! – Zderzyła się z kimś w wyjściu ze szwalni.
Ten tajemniczy ktoś położył jej dłonie na ramionach i odsunął od siebie na niewielką odległość. Zogniskowała wzrok na jego twarzy, ale nic nie powiedziała.
– Nachela? – mruknął niepewnie Mordechaj. – Wszystko w porządku?
Zmusiła się do uśmiechu.
– Tak – odparła.
Odsunęła się od niego jeszcze trochę, zmuszając go do wypuszczenia jej z objęć. Chłopak wsadził czerwone od mrozu ręce w kieszenie wytartego, szaroburego płaszcza. Odwróciła wzrok. Nie lubiła kłamać. A szczególnie jemu. Nie prosto w oczy. Przygryzła dolną wargę, zastanawiając się, czy jednak nie powinna mu powiedzieć prawdy. W końcu był dla niej jak brat, bliższy od któregokolwiek z przyjaciół.
– Nie – powiedziała, podnosząc głowę.
Jego szerokie brwi zbiegły się niemal w jedną linię, gdy zmarszczył czoło. Teraz przyglądał jej się badawczo. Wiedziała, że gorączkowo myśli o tym, co mogło się stać. Znała Mordka, na pewno wyobrażał sobie, że ktoś ją skrzywdził.
– Chodź, wszystko ci zaraz…
– Witaj, Mordechaju. – Rachela usłyszała chłodny ton Idy Rosenfarb za swoimi plecami.
Anielewicz rzucił jej krótkie spojrzenie.
– Serwus – odpowiedział niechętnie.
Był zły, iż przyjaciółka Nacheli przerwała jej zdanie. Wiedział, że cokolwiek miała mu powiedzieć, była to sprawa poważna.
– Już żem myślał, że cię nigdy nie spotkam – dodał tonem nieco cieplejszym. Przypomniał sobie, że była przyjaciółką Blumówny.
Rachela westchnęła. Nie miała ochoty na powrót do domu w towarzystwie tej dwójki. Dziwnym trafem Ida i Mordechaj nigdy się nie lubili: pochodzili z różnych środowisk, oboje uważali to za przeszkodę nie do przeskoczenia. Panna Blum nigdy takiej przeszkody nie widziała. Zawsze chciała, by jej przyjaciółka myślała podobnie, ale szybko przekonała się, że takie marzenia to jedynie mrzonki. Ida była Mordechajowi niechętna, uważała go za cwaniaka, który sprzedałby własną matkę, gdyby tylko mogło mu to przynieść korzyści. To było oczywistą nieprawdą, ale Rosenfarbówna nie dała się przekonać. Mordechaj natomiast uważał Idę za pozbawioną szacunku do kogokolwiek, rozwydrzoną pannicę. Było w tym nieco prawdy, ale Rachela nigdy mu jej nie przyznała. Odkąd Ida dowiedziała się, że Blumówna spotkała Anielewicza, przestały tak często się spotykać, bo miejsce u jej boku albo zajmował Dawid Weber, albo Mordechaj. Dlatego też zdziwiła się, słysząc to pozdrowienie.
– Mam nadzieję, że nie sprawiłam ci zawodu, zjawiając się tutaj – odparła rudowłosa, zabijając dłonie.
Anielewicz uśmiechnął się lekko, nieco złośliwie.
– Pomyślałam sobie po prostu, że wrócę dziś razem z wami, posłucham wieści.
– Nie mam żadnych wieści. – Wzruszył ramionami.
Twarz Idy wykrzywił grymas. Rachela – przeczuwając kłopoty – wzięła Mordka pod ramię.
– Chodźmy, nie traćmy czasu. Zimno jest.
***
Szli ulicami w kompletnej ciszy. Na początku Rachela czuła się w obowiązku nawiązać rozmowę, ale szybko z tego zrezygnowała, ponieważ towarzysze odpowiadali półsłówkami. Przyciskając ciało do ciała Anielewicza, chciała dać mu do zrozumienia, że powinien coś mówić, przekazać jakieś „wieści”, ale chłopak wcale się do tego nie palił, burczał coś tylko od czasu do czasu, a ona nie mogła zrozumieć z tego ani słowa. Maszerował też po żołniersku, wyprostowany jakby połknął kij od szczotki, a każdy jego ciężki krok był wymierzony z aptekarską precyzją: ani za długi, ani za krótki. Przystawał na ułamki sekund, gdy się do niego przytulała, ale potem szedł dalej, jak wcześniej. Co jakiś czas podnosiła głowę, zerkając na niego ukradkiem: brwi wciąż miał zmarszczone, czoło zachmurzone, a usta mocno zaciśnięte. Nozdrza rozszerzały mu się, gdy oddychał: szybko i płytko, jak zwykle oddycha się będąc zdenerwowanym. Nie wiedziała, dlaczego był tak osobliwie poruszony: aż tak Idy nie nienawidził, więc musiało chodzić o to, że ona, Rachela, nie powiedziała mu tego, co chciała.
Znaleźli się na skrzyżowaniu Sochaczewskiej i Smoczej, w miejscu, w którym zwykła rozstawać się z panną Rosenfarb. Już miała otwierać usta, gdy Ida rzekła:
– Mordechaju, mogłabym porozmawiać z tobą na osobności?
Brwi chłopaka powędrowały ku górze, ale skinął głową. Spojrzał na Rachelę.
– No, Nachelu, do zoba…
– O nie, nie – przerwała mu. – Jak już skończycie z tymi sekrecikami, przyjdziesz do mnie. Ojciec od tygodnia mówi tylko o tym, że chciałby z tobą porozmawiać!
Uśmiechnęła się. Chłopak odwzajemnił ten gest, kiwając głową.
***
Ida czekała, aż Blumówna odejdzie na bezpieczną odległość, z której nie będzie mogła niczego usłyszeć. Dopiero wtedy odwróciła się w stronę Anielewicza. Mężczyzna stał z rękoma w kieszeniach i mierzył ją niechętnym spojrzeniem. Panna Rosenfarb oczyściła gardło, po czym zaczęła bez owijania w bawełnę:
– Rachela napomknęła mi o tym twoim pomyśle ruchu oporu.
– To nie tylko mój pomysł – burknął.
– Oczywiście. Ona uważa, że to trochę niemądre, ale pomaga tobie i twoim znajomkom, bo cię lubi. Ja chciałabym się przyłączyć, bo chcę walczyć. Chcę stawić opór.
Uniosła wyżej podbródek, by wyglądać na bardziej pewną siebie. Niespodziewanie dla niej Anielewicz prychnął.
– To nie zajęcie dla takich panienek jak ty. Tobie się wszystko szybko nudzi – powiedział.
– Przekradam się czasem na drugą stronę. Mogłabym wynosić  i przenosić… Różne rzeczy – dorzuciła desperacko. Wiedziała, że to jedyny as, jakiego ma w rękawie.
Mordechaj nabrał powietrza w płuca, a potem wypuścił je powoli. Opuścił głowę zaszurał nogami.
– W porządku. Poddam to pod dyskusję – odparł. 
Dziewczyna uśmiechnęła się, a potem z lekką nutką pogardy mruknęła:
– Komunista.
***
Wszedł do kamiennicy, otrzepując buty i ramiona ze śniegu. Znów zaczynało padać. Z głośnym westchnieniem ruszył po schodach w górę. Stanął przed odpowiednimi drzwiami, zapukał trzy razy, jak to miał w zwyczaju. Otworzyła mu jasnowłosa dziewczynka w za dużej, burej sukience. W głębi pomieszczenia zauważył Rachelę, która zerwała się ze zniszczonego materaca i z uśmiechem ruszyła w jego stronę, otwierając ramiona, tak jakby nie widzieli się rok, a nie rozstali się przed dziesięcioma minutami. Chciał do niej podejść, przytulić ją, dodać otuchy, opowiadając o tym, że ma jeszcze gorzej od niej. Chciał dowiedzieć się, co z nią nie w porządku. Chciał poczuć jej drobne, kanciaste i kościste, drżące ciało w swoich ramionach. Niestety, profesor Blum zerwał się od stołu, więc nim Nachela zdążyła pokonać drogę między pokojem a wejściem, zagarnął go dla siebie.
– To wspaniałe, że jednak pan przyszedł, panie Mordechaju. Obmyśliłem wreszcie replikę na pańską obronę tez Marksa i chciałbym ją panu teraz wyłożyć. I nie pozwolę, by zapędził mnie pan w kozi róg, ponownie cytując Lenina! O nim też trochę poczytałem! – Pogroził mu palcem.
Mordka spojrzał w stronę przyjaciółki. Przelotnie dotknęła jego ramienia, ściskając je lekko, a potem zagarnęła z kuchni dziewczynki Weberów.
Mężczyźni będą dyskutować.

*Informacja pochodzi z książki Alana Fursta „Szpiedzy w Warszawie”, to powieść, więc piosenka może sobie być zmyślona, ale sam tytuł tak mnie zauroczył, że musiałam o tym wspomnieć. Szczególnie urokliwe to wygląda w połączeniu ze standardowym obrazem esesmanów.
 Nie wiem, czy jest to właśnie to, czego wszystkie panie oczekiwały - bo właściwie Veit wiele nie zrobił i przez kilka kolejnych rozdziałów wiele więcej nie zrobi, za to będzie sporo Weltschmerzu (żebyśmy pozostali przy nawiązaniach do Goethego i jakby do tej pory było go mało). Także na wszystkie reakcyjne akcje, w czasie których nasz bohater wreszcie się pozbiera trzeba będzie jeszcze poczekać do rozdziału numer dwadzieścia. 
Z innych ogłoszeń parafialnych: utknęłam w połowie dwudziestego pierwszego rozdziału i chociaż wiem, co chcę napisać, to nie mam czasu tego napisać. Utknęłam też na Listach z Wiednia, w związku z którymi presję odczuwam cokolwiek większą. 
Z innych ogłoszeń od razu zapowiem, że przy okazji kolejnych części będzie się pojawiać sporo muzyki, do której słuchania zachęcam (tak samo jak do słuchania tego, co zlinkowałam w Jestem tym duchem, który zawsze przeczy!). Szczególnie uprzywilejowana będzie tu muzyka klezmerska (z oczywistych względów) oraz filmowa/serialowa. Ale wszystko w swoim czasie. 
Do zobaczenia za dwa tygodnie... Oh, wait, przecież na komentarze też odpisuję. Także - czekam na opinie. 
I już przestaję gadać...

12 komentarzy:

  1. No, przyznam, że inaczej to sobie wyobrażałam, ale i tak jestem zadowolona, bo jakże inaczej. Chociaż chwila - w sumie to przecież nei miałam żadnej konkretnej wizji, ale w tym 1 spotkaniu czegoś mi zabrakło...? Hmmm, nie wiem jeszcze jak określić swoje przeczucia.
    Łuhuhu, podkład muzyczny, poszalałaś! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja się bardzo chętnie dowiem, czego ci zabrakło - może uda się poprawić przy spotkaniu numer 2.
      Wiem, że to spotkanie pozbawione jest fajerwerków i w ogóle jakby wyprane z emocji, ale chciałam coś takiego napisać - wiem, że mogłam więcej, ale więcej będzie potem :)
      Niemniej jednak bardzo chętnie poznam nawet twoją mało konkretną wizję :)

      Usuń
    2. Hmmmm, to ja przeczytam jeszcze raz jak będę bardziej skupiona i się nad tym powaznie zastanowię :D

      Usuń
  2. Wreszcie! I nie mam tu na myśli spotkania z rozdziału, tylko twoje przenosiny. Onet jest nieznośny - chyba z 10 razy próbowałam dodać komentarz i nic. Myślałam, że mnie szlag jasny trafi. Pozwolisz więc,że wkleję to, co zamierzałam wysłać, a mi się nie udało:
    Przepraszam, że wcześniej nic nie pisałam i tak zniknęła, nie dając ci odpowiedzi na pytanie, ale zwyczajnie mi monitor padł, a nie lubię komentować na telefonie, więc nici z komentarzy były i tyle :)
    Dlaczego tak marudziłam na getto? A no bo w tym nieszczęsnym Czasie Honoru mamy Żydków, którzy mieszkają sobie w getcie, nie bardzo nawet są wierzący we własną religię, raczej spolonizowani. Głowa rodziny to nauczyciel (chyba niemieckiego, zabij, ale nie pamiętam) albo filozof i ciągle siedzi w książkach. Matka gotuje i strzela ładne minki, a potem lubi wrzeszczeć. Mają córeczkę, która utrzymuje cały dom i jakoś to im idzie (pracuje m.in. w szwalni). Jedyne co sie nie zgadza to to, że oni mają jeszcze syna, a brata naszej Żydóweczki. Teraz rozumiesz, czemu sie czepiam. To tak piekielnie podobne, że naprawdę trudno nie zauważyć. Mówisz, że chętnie będziesz czeprać z istniejących źródeł, ok, tylko nie na taką skalę, bo takie powtarzanie jest nudne.
    Veita natomiast kocham, bo facet jest naprawdę świetny i aż trudno mu odmówić tego czegoś po prostu. Potrafi czasami tupnąć nogą, a w innych wypadkach można by pomyśleć, że niezbyt daleko mu do ponurego filozofa.
    Nie tak do końca złapałam to nawiązanie do Thora czy Avengers, bo jakoś nie pamiętam takich scen w tych filmach, no może w pierwszym jeszcze. A już na pewno nie rozumiem co ty widzisz w Avengers, który jest jakąś mało udaną zlepką niewiadomo czego i rozwalili wszystko na cztery łopatki. Loki w Torze był bajeczny, ale A to jakaś pomyłka scenarzystów. Zresztą on jeden był tam naprawdę fajny, ale postaci wykleili nienajgorzej.
    Pozdrawiam.
    A tak co do ostatnich rozdziałów:
    Akcja nie śpieszy sie zbytnio, powiedziałabym nawet, że się wlecze. Ale mi to jakoś kompletnie nie przeszkadza. Nie wiem co takiego ma w sobie to opowiadanie, czy też twój styl, ale zwyczajnie mi się nie nudzi.
    Przeszkadza mi natomiast nieco to, że przy kreacji getta jakoś zupełnie pomijasz kwestię głodu i codziennych transportów. Jakoś brakuje mi opisów samych Żydów, tego co się z nimi działo, co właściwie robili Niemcy. W getcie nie widać zobojętnienia, a chęć walki. To dla mnie dość duży szok, szczególnie po lekturze "Zdążyć przed Panem Bogiem".
    Veit to mnie zwyczajnie zagiął tym spotkaniem z Rachelą. Co to miało być? Nie chodzi o okoliczności, a o to, co jej obiecał. A tak konkretniej dlaczego? Co o n ma do kobiety, której kompletnie nie zna, a w dodatku Żydówki? Bo to wygląda jakby poleciał na jej wygląd, a nie miałam go za takiego. To było po prostu dziwne. Przecież nie musiał jej niczego obiecywać to, co zrobił było już aż nadto. Nie, ja tego nie ogarniam i wydaje mi się jakby było na siłę.
    POzdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobra, czas na odpowiedź:
      Rodzina Racheli - przyznaję, tu się inspirowałam, ale są pewne różnice - cóż, skojarzenie z pewnością jest, ale polemizowałabym, bo wymieszałam to trochę z "Pianistą". To tyle w tej kwestii.
      Nawiązanie do Thora i Avengers - w Thorze pada tekst o tym, że Loki jest przeznaczony do wyższych celów, w Avengers mówi, pozwól, że zacytuję "Freedom is life's great lie. Once you accept that, in your heart, you will know peace." - więc ta scenka jest takim combo. A Avengersów jakoś lubię, głównie przez sentyment do komiksów, tak sobie myślę.
      Kreacja getta: nie było czegoś takiego jak codzienne transporty, na miłość Boga, to jest jakaś przesada, wykreowana - myślę sobie - przez kino - w tej kwestii polecam parafabularych "Biednych ludzi z miasta Łodzi". Transporty zaczynają się po wybudowaniu na terenie GG obozów koncentracyjnych, co się nie zgadza jeszcze z czasem akcji. Co do zobojętnienia - jest jakby przemilczane celowo, bo opisali to lepsi ode mnie, a zresztą, Żydzi w tym czasie to nie były bezwolne golemy (to zresztą też mówi Edelman, nie tylko w "Zdążyć...") dlatego głównie pokazuję... ruch aktywnych(?). Ale rezygnacja też się pojawi, ale nie teraz, bo teraz mi się to czasowo nie zgadza. Głównie będzie to rezygnacja/Weltschmerz w wykonaniu naszej Żydóweczki, jak nazywasz Rachelę (w jakimś sensie pięknie to brzmi!). Chociaż dalej uważam, że w Weltschmerzu lepszy jest Veit, on ma do tego jakąś naturalną predyspozycję.
      Obiecanki Veita - cóż, na pewno nie poleciał na jej wygląd. Jak sądzę, coś mu się tam zebrało w duszy i wybuchło, padło akurat na Rachelę i jej obiecał - zresztą bohater sam się bardzo pysznie, bardzo mętnie tłumaczy kawałeczek dalej. Na pewno nie jest to na siłę, uważam, że to leży w charakterze tej postaci.
      Za wszelkie uwagi dziękuję bardzo, postaram się to i owo lepiej wyjaśniać w następnych rozdziałach. Bo to chyba głownie kwestia tego, że nie wszystko napisane jest jasno - czasem zapominam, że czytający nie ma tej historii w głowie jak ja.
      Pozdrawiam!

      Usuń
    2. Szkoda, że "Pianistę" widziałam dawno temu, bo może rzeczywiście widziałabym to trochę inaczej :).
      Ja tam komiksów nie czytałam, dlatego film mnie zwyczajnie nużył i moim zdaniem postać Lokiego w Avengersach zwyczajnie spartaczyli, bo w Thorze był świetny.
      A przepraszam! Spojrzałam na rok i stąd moja pomyłka. Zapomniałam, że u ciebie to dopiero styczeń. A z tymi transpostami to nie kino, tylko polonistka, która stwierdziła, że Niemcy wywozili codziennie 10 tys Żydów, bo taka była pojemność Treblinki, bo tylko tyle mozna było spalić jednego dnia. Ale tak przede wszystkim brakuje mi tego głodu i jego skutków, bo tego naprawdę nie widać. Oj tam, bezwolne zaraz. Po prostu pokazujesz tylko jedną stronę Żydów w gettcie, a ta druga jest na swój sposób ciekawsza :).
      Ale Veit stwierdza tylko, że jest głupi... tylko ja pytałam po co jej to obiecywał, bo tak z twojej wypowiedzi można wywnioskować, że się chłopina bidny zakochał. Więc tylko dlatego? I tak nie ogarniam.

      Usuń
    3. A ja ci powiem, że Loki w Avengersach bardziej przypominał Lokiego komiksowego niż ten z Thora, choć ten z Thora ma swój urok, przyznaję.
      Głodu nie pokazuję jako takiego, pojawiają się tylko wspomnienia i jakieś scenki bo nie chcę powielać schematu. Ale to może faktycznie jest jakiś brak, muszę to przemyśleć. Chociaż dla mnie zawsze była ciekawsza ta strona, która stawiła opór i uważam ją za niesłusznie nieco przemilczaną.
      Także widzisz - trzeba patrzeć na datację, a wszystko się wyjaśni.
      Veit faktycznie przyznaje, że jest głupi i z tej głupoty i swojego..hm... pojmowania rzeczywistości na sposób rycerski jej obiecał, a nie tam od razu, że się zakochał, ja chyba nigdzie nie napisałam, że się niby zakochał, chociaż mogłam zapomnieć, więc możesz mi wskazać, wtedy się będę dopiero gęsto tłumaczyć, ha! Nawet nie wiem, czy się zakocha, bo na razie to staje mi ta kwestia okoniem, bo po co przesładzać wojenne story?

      Usuń
    4. Przemilczaną? No nie wiem... Właśnie każdy woli eksponować tę aktywną stronę, ale tam to raczej była mniejszość. Łatwiej jest pokazać jak ktoś walczy i ginie z bronią w ręku niż kona z głodu. Bo ta śmierć w walce to niby taka "ładna" śmierć.
      A bo jak napisałaś, że mu coś tam "w duszy wybuchło" to chyba rozumiesz z czym mi się to skojarzyło :D Odruchy serca to raczej mało ekspresyjne są czy były - bez różnicy.

      Usuń
    5. Och... A ja tego eksponowania walczących Żydów jakoś nie dostrzegam. Nie wiem, może nie te filmy oglądam, nie te książki czytam.

      Oj tam wybuchło, czy nie wybuchło, nie takiego słowa mi się użyło po prostu (potem też mi się skojarzyło :D)

      Usuń
  3. No,no jestem pod wielkim wrażeniem. Spotkanie Racheli i Fausta było takie sugestywne! Opisy getta sprawiały, że miałam dreszcze! Swoją drogą ten Twój Faust nie jest takim typowym esesmanem. Wyraźnie widać jego dziwne, aż nienaturalne zainteresowanie panną Blum. Ale jego reakcja na widok kolegi "po fachu" bijącego Żydówkę daje sporo do myślenia. Co też z tego wyniknie? Podoba mi się sposób, w jaki opisujesz wojenne realia. Wszystko jest odwzorowane,wręcz perfekcyjnie! Gratuluję i czekam na kolejną część. Masz we mnie wierną Czytelniczkę. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. W końcu tu jestem!
    Spotkanie z Rachelą jest tak naprawdę... idealne. Nie widziałam innej możliwości. Nie zawiodłaś mnie, naprawdę :). Faust może faktycznie jest głupi, bo obiecał jej pomoc... tylko jak chce to zrobić. Wkopał się, heh.
    Mordechaj... nie umiem Ci powiedzieć, dlaczego go nie lubię. No nie wiem. Rachela opowie mu o Fauście? O obiecanej pomocy?
    Poza tym chyba dawno nie było Kuby. : > Planujesz coś większego? :d

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziękuję, ja też uważam, że tylko tak na razie mogłam przedstawić spotkanie Veita i Racheli.
    Och. Mordechaj niedługo będzie pojawiał się rzadziej, więc wasze nielubienie go nie powinno ewoluować :) Czy Rachela powie mu o Fauście? Och, nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, bo musiałabym zdradzić zbyt duży fragment fabuły istotnej dla 19 i 20 rozdziału :D
    Kuba... Kuba jakoś niedługo się pojawi na chwileczkę, niech zerknę... W rozdziale siedemnastym wprowadzam nową postać (tożsamości nie zdradzę, bo chcę żebyście miały niespodziankę), w rozdziale osiemnastym wracam do postaci Antka Rylskiego, uratowanego przez Veita fałszerza, więc Kuba pojawi się dopiero w rozdziale dziewiętnastym, ale od tego dziewiętnastego rozdziału powinien się pojawiać wcale często, więc mam nadzieję, że to wynagrodzi czekanie na niego :)

    OdpowiedzUsuń