Oto jest - wyczekiwane spotkanie Veita z Rachelą. Na tę szczególną okoliczność nawet szarpnęłam się na PODKŁAD MUZYCZNY.
Styczeń 1942 r., Warszawa, getto
Uliczki,
ulice, ciemne bramy oraz gettowe kamienice były obrazem czystej nędzy i
rozpaczy. Pomyślał, że tak z pewnością wygląda ostatni krąg piekieł, którym w
dziecięctwie straszyła go Jadwisia. Nie było tu co prawda diabłów zamiatających
ogonami, ludzkich głów na pajęczych nogach ani kadzi z wrzącą smołą, ale czy
ktoś powiedział, że diabły muszą mieć racice, rogi i ogony? Czy diabły nie mogą
być ubrane w schludne, czyste esesmańskie mundury? Czu nie mogą się przechadzać
po swoich włościach z rękoma w kieszeniach, śmiejąc się ze skazańców, którzy są
zbyt przerażeni, by wykonać jakikolwiek atak?
Przecież
ci ludzie mogliby rzucić się na nich i rozerwać na strzępy gołymi rękoma. Byli
w przewadze, a mimo to nie uczynili nic. Chowali głowy w ramionach, ściągali
czapki, kłaniali się, potem uciekali im z drogi w milczeniu.
Owce. Owce hodowane na rzeź. Głupie,
biedne owce.
Starał
się patrzeć, ale nie widzieć, starał się iść, ale nie zagłębiać się. Chciał być
bezmyślny. Bez przytomności wodził oczyma po obdrapanych fasadach czynszówek,
przemykał wzrokiem po twarzach ludzkich, które wkrótce zaczęły się zlewać w jedną,
wielką, bezimienną masę, ocierającą się
o niego, lecz nie proszącą o nic. Bał się, że ktoś mógłby poprosić.
Bardzo chciał pomóc, ale nie mógł, ponieważ dziś przypadał dzień, w którym
powinien być wzorem niemieckiego żołnierza.
Więc
szedł przed siebie, zaciskając zęby, próbując nie myśleć o chłodzie, głodzie i
smrodzie, od którego aż robiło mu się niedobrze. Przełykał ślinę, drażniąc
obolałe gardło, pociągał nosem, wycierając go o skórzane rękawiczki. Co chwila
zaciągał daszek czapki na oczy, by nie widzieć już ani jednej z tych na poły
przerażonych, na poły pełnych żalu twarzy Żydów, którzy umykali przed nimi pod
ściany budynków, jakby chcieli w nich zniknąć, stopić się w jedność z brudnym
murem. Rozdeptany, mokry, zamieniony w szare błoto śnieg, mlaskał mu pod
stopami. Starał się nie zwracać uwagi na dziurawe buty ludzi, którzy przed nim
uciekali.
Raz
jeszcze otarł nos, potem wcisnął dłonie w kieszenie i zacisnął je mocno, do
bólu. Nie pomogło. Wciąż tu był.
W
pewnym momencie przechodząc przez ulicę, którą nie jechało ani jedno auto,
uświadomił sobie, co tak naprawdę go drażni:
Byli
jedynym źródłem dźwięku w tym zapomnianym przez Boga miejscu.
***
Veit Boelke wlókł się na końcu pochodu, z
rzadka podnosząc oczy na prezentowane przez kolegów ewenementy. Zupełnie nie
rozumiał idei poglądowych wypraw do warszawskiego getta, lecz najwyraźniej jego
współpracownicy traktowali to jak wycieczkę do ZOO. Śmiali się głośno,
wskazując sobie palcami ortodoksyjnych Żydów z długimi brodami i pejsami, od
czasu do czasu rzucając obsceniczne komentarze w kierunku młodych Żydówek.
Zresztą, starych też nie oszczędzali, nieustannie robiąc im zdjęcia.
Nagle z jednej z bocznych uliczek dobiegł
go wysoki, pełen boleści krzyk. Zatrzymał się. Wsunąwszy ręce do kieszeni
czekał aż jego towarzysze, którzy z pewnością nawet nie chcieli słyszeć wezwań
pomocy, odejdą na bezpieczną odległość. Gdy zniknęli za rogiem, ruszył w
kierunku źródła krzyku. Okazało się, że krzyczała młoda dziewczyna, bez pamięci
okładana pasem przez umundurowanego Niemca
– Co tu się wyprawia?! – warknął.
Niemiec
spojrzał na niego i natychmiast stanął na baczność. Żydówka wciąż siedziała na
ziemi, osłaniając rękami głowę.
– Herr Untersturmführer! – odkrzyknął w
odpowiedzi mężczyzna. – Melduję, że ona… To… Zepsuła już drugie futro w tym
miesiącu – wyjaśnił.
Boelke westchnął. Futra. Odkąd rozkazano,
by Żydzi oddali swoje futra, musieli je sami przerabiać na stroje dla
aryjczyków w małych, półlegalnych warsztatach. Byli przy tym wyzyskiwani do
granic możliwości. A często poza te granice.
– I co w związku z tym? – zapytał.
Żołnierz zmieszał się. Ręce zaplótł z tyłu,
na plecach, jakby chciał schować pas przed jego wzrokiem.
– To.. To kara – wydukał.
– Kara… – powtórzył Veit. – Cóż, myślę, że
winowajczyni ma już dość. Musi mieć jeszcze siłę pracować, nie sądzisz?
– Tak… Tak jest!
– Odejdź – rozkazał.
Mężczyzna posłusznie odmaszerował, chociaż
co chwila oglądał się za siebie. Boelke niespiesznie podszedł do dziewczyny.
Podbiegłe krwią siniaki szybko puchły na jej odkrytych przedramionach, którymi
wciąż zasłaniała twarz.
– Nie jesteś chyba najlepszą pracownicą,
hm? – rzekł.
Żydówka powoli podniosła głowę. Patrzyła na
niego przez chwilę. Miała ładne, jasnoniebieskie oczy. Kilka pasm jej ciemnych
włosów wysunęło się z koka, okalając jej twarz. Miała charakterystyczne, ostre rysy. Nic nie
powiedziała.
– Znasz niemiecki? – zapytał.
– Tak – odrzekła drżącym, przestraszonym
głosem
– Jak się nazywasz?
– Rachela Sara…
– Och, daruj sobie tę „Sarę” – warknął
poirytowany.
Zdjął czapkę. Dziewczyna wciąż na niego
patrzyła, a oczy miała niczym dwa talerze. Tak, z pewnością nie spodziewała
się, że jakikolwiek esesman może mówić podobne dyrdymały. Zresztą, Veit nigdy
nie przypominał modelowego żołnierza. Ani, tym bardziej, stereotypowego
aryjczyka. Wciąż chodził rozczochrany, a niegolona od kilku dni broda nadawała
mu wygląd barbarzyńcy. No, a na dokładkę czasem uśmiechał się do innych. Zauważył,
że Rachela patrzy się na jego mundur. Na klapie miał wyszyte błyskawice SS. Ten
mundur i te błyskawice zawsze przerażały ludzi, co nie ułatwiało mu życia.
– Jak
się nazywasz? – powtórzył pytanie.
– Rachela Blum – powiedziała, tym razem
nieco pewniejszym głosem.
– Rachela – powtórzył, jakby chciał sobie
zapamiętać to imię. – Zatem, Rachelo, dlaczego nie zapytasz mnie kim jestem i
dlaczego rozmawiam z tobą zamiast rzucać inwektywami i batożyć?
– Kim jesteś? – zapytała posłusznie.
Tak,
tamci w warsztacie z pewnością nauczyli jej karności. Uśmiechnął się. Oczy
dziewczyny stały się jeszcze większe, chociaż myślał, że to już niemożliwe
– Jam częścią tej siły, która wiecznie zła
pragnąc, wiecznie czyni dobro – wyrecytował.
Panna Blum gapiła się na niego bezmyślnie.
Rozchyliła lekko usta, uniosła brew do góry, skrzywiła się. Wzięła go za
wariata. Wzniósł oczy ku niebu, jakby szukał tam sprawiedliwości.
– Kim jesteś? – powtórzyła pytanie, tym
razem z większym niedowierzaniem.
– Mów mi Faust, Rachelo. Bo wkrótce się
zobaczymy i znów usłyszysz te słowa. Pomogę ci – odpowiedział.
Odwrócił się na pięcie i odszedł,
zostawiając ją samą w smrodliwym zaułku. Wiedział jednak, że nie zostawia jej
na długo.
***
Co to było?
Nim weszła do warsztatu, uszczypnęła się w
przedramię, chcąc sprawdzić, czy to oby na pewno nie był sen. Obawiała się
bowiem, że razy skórzanym pasem były ostatnią realną rzeczą, jaką pamiętała, że
wszystko inne: nagłe wybawienie, wysoki esesman każący się zwać „Faustem” i
jego obietnica pomocy, były jedynie urojeniem, które powstało w jej umyśle już
po utracie przytomności.
Nic się nie stało. A więc? To była prawda?
Pomyślała, że powinna pobiec w kierunku, w
którym odszedł, ale szybko się zreflektowała, iż to tylko mogłoby sprowadzić na
nią kolejne kłopoty, a może nawet spowodować utratę pracy. A poza tym, on chyba
nie był sam. Oni tu nigdy nie chodzą sami, jakby rzeczywiście bali się narodu,
który podbili.
Weszła do warsztatu i, próbując nie krzywić
się z bólu, usiadła przy swoim stoliku. Wierzchem dłoni otarła krew z dolnej
wargi, którą przygryzła sobie, próbując nie krzyczeć. Wróciła do pracy,
chociaż ciężko było jej się na niej skupić. Przez tego Niemca i przez ból.
To
musiał być wariat. Wariat, jak nic wariat! A ja się łudzę.
Powiedział, że jej pomoże, a ona, o dziwo,
natychmiast mu uwierzyła. Była pewna, iż to nie ostatnie z nim spotkanie. Poza
tym, cały czas wydawało się, iż coś jej umknęło. Miała dziwne wrażenie, jakaś
natrętna myśli, choć wciąż niesprecyzowana, dręczyła umysł. Była jak pojęcie,
którego się zapomniało, a przecież ma się je na końcu języka.
Dlaczego,
na Boga, ten wariat wydał jej się znajomy?
Jego
postawa, głos, spojrzenie – jakby gdzieś wcześniej się z nim zetknęła, a to
przecież niemożliwe. Przez tych kilka minut wpatrywała się w niego jak
urzeczona, niemal nie słuchając, wciąż tylko myśląc o tym, skąd może go znać.
Jego
postawa – lekko przygarbione plecy, jakby chciał obok niej przykucnąć, ale nie
mógł, jakby pochylał się nad nią, jak nad zagubionym, lecz znajomym dzieckiem.
Jego
głos – niski, przyjemnie brzmiący, pełen ciepła, mocny i pewny.
Jego
spojrzenie – taksujące, irytujące, ale przecież pozbawione pogardy. Z czymś na
kształt głęboko ukrytej troski.
Tak,
ten człowiek był czystą szczerością. Albo próbowała sobie właśnie wmówić, iż
nią jest.
I
ten pseudonim – bo nie było przecież wątpliwości, że to pseudonim. Skąd taki
pomysł? Czyżby uważał się za kogoś, kto zawarł przymierze z diabłem?
A
ten cytat? Wygłoszony tak dziwnie, tak patetycznie, z takim romantycznym
zadęciem, jakby uważał, że tych kilka słów wystarczy, by go poznała, by
przyjęła za prawdę każde jego słowo.
Ale przecież tak się stało –
zreflektowała się.
Nie
wierzyła w gusła i czary, wierzyła w człowieka. A tamten Niemiec w esesmańskim
mundurze wierzył w siebie. Wierzył, że potrafi jej pomóc. Jakże zatem ona
mogłaby mu nie uwierzyć?
***
Głupiś, głupiś, po stokroć głupiś.
Dlaczego jej to powiedziałeś? Dlaczego
obiecałeś? Dla tych oczu? Dla ładnej buźki? Czy z poczucia obowiązku? A co ty,
głupcze, masz do getta? Jak jej pomożesz? Będziesz się tu przekradał? Po co?
Będziesz dawał jej jedzenie? Pieniądze? A może ją wyciągniesz? Przecież ona
może mieć wielką, rozwrzeszczaną rodzinę i różnych krewniaków! Czy będzie
chciała wyjść? A nawet jeśli okaże się aż tak zdesperowana, gdzie ją ukryjesz?
U siebie? Nie bądź śmieszny!
Głupiś, głupiś, po stokroć głupiś.
***
Styczeń 1940 r., Warszawa, strona
aryjska
Noc
była ciemna, bezgwiezdna. Księżyc także ukryty był za chmurami, dlatego SS-Untersturmführer Veit Boelke musiał polegać na oświetleniu
ulicznym. O ile zdążył poznać Warszawę – a przeprowadził się tu ledwie miesiąc
temu – stąd nie powinno być już tak daleko do jego służbowego mieszkania na
Oboźnej.
A może by tak wsiąść jeszcze do tramwaju,
pojechać gdzieś? Ot, chociażby na drugi brzeg Wisły, na robotniczą Pragę. Może
tam ktoś nie przestraszy się munduru, wreszcie się odważy i porządnie da mu w
mordę? Tego teraz właśnie potrzebował – ktoś mu musiał przyłożyć, by się
obudził.
Pierwszy raz widział dziś egzekucję. Był to
widok na tyle makabryczny, że Veit widział go za każdym razem, gdy zamykał
oczy. Takie obrazy nie były dobre na Veitowe nerwy, a on doskonale o tym
wiedział. Po skończonym „przedstawieniu” wypalił dwa papierosy, poudawał zadowolonego
i uciekł, nie mogąc pozbyć się z głowy myśli, że to, co zrobili z więźniami
żołnierze, było po prostu nieludzkie. Nie wiedział, jakie zbrodnie popełnili,
bo Kripo wspólnych interesów z Gestapo nie miało, ale śmierć tych ludzi była
faktem niezaprzeczalnym. Nawet gdyby zamordowali samego Wodza, zabicie ich nie
było żadnym rozwiązaniem.
Wędrował ulicami Warszawy, odkąd wyszedł z
kwatery na Szucha. Przeszedł aż do placu Unii Lubelskiej, ale to nie pomogło,
więc szedł dalej. Z rozmyślań wyrwało go dopiero pytanie o godzinę, gdzieś na
placu Trzech Krzyży. Pytał młody chłopiec, poborowy. Tłumaczył coś, że od tego
zimna zepsuł mu się zegarek, ale Boelke nie słuchał. Podał mu godzinę i
odszedł.
Z nieba sypały się mokre płatki śniegu. Takie to typowe dla tej części Europy. Było zimno. Mróz szczypał w policzki, a dłonie
Veita, choć chronione przez skórzane rękawiczki, zmarzły i zgrabiały.
Spojrzał w niebo. Niedługo rozpada się na
serio. Dobrze by było być już wtedy w mieszkaniu. Stanął jednak na przystanku
tramwajowym, oglądając się za siebie. Szukał świateł tramwaju, lecz sypiący
śnieg zmuszał go do mrużenia oczu. Westchnął, a wtedy z jego ust wydobył się
obłoczek pary, która natychmiast rozpłynęła się w powietrzu. Rozejrzał się po
okolicy, kontemplując całkiem udaną architekturę secesyjnych kamieniczek o
dużych, jasnych oknach. Za żadnym z nich nie paliło się jednak światło. Na
parterze każdej kamienicy przed trzydziestym dziewiątym znajdował się jakiś
lokal: bar, restauracyjka, klub, kino, kawiarnia. Marszałkowska była bowiem
główną arterią miasta, ulicą szeroką i zadbaną, wizytówką – z wyłączeniem Placu Zamkowego – stolicy.
Nazywana była wręcz Broadwayem Warszawy. To na niej przed wojną mieściły się
najlepsze kluby i restauracje, w których skupiało się życie towarzyskie
bogaczy: po południu partyjka tenisa w Milanówku, wieczorem wypad do klubu na
Marszałkowskiej.
Teraz życie towarzyskie wymarło. Otwartych było
zaledwie kilka lokali, a główną klientelą byli niemieccy żołnierze, którzy
zerwali się już ze służbowych smyczy. Kilku z nich zawodziło ochrypłymi,
pijanymi głosami rzewne „Jeśli twoja matka jeszcze żyje”, ulubioną piosenkę
SS*. Veit nie miał ochoty dołączać do któregokolwiek z tych pijanych tłumków.
Przeżywał właśnie kryzys wiary w państwo prawa.
***
Styczeń 1942 r., Warszawa, strona aryjska
–
Witaj – rzekł Veit, wchodząc do gabinetu. Jego przyjaciel, Sturmführer
Heinz Krankl, podniósł głowę.
–
Ach, to ty, Boelke. Myślałem, że zapomniałeś już, gdzie jest mój gabinet. –
Uśmiechnął się, gestem wskazał mu krzesło po przeciwnej stronie biurka.
Faust
usiadł, poprawił kurtkę mundurową, rozejrzał się po wnętrzu: gabinet Krankla
wyglądał niemal dokładnie tak samo jak jego, z tą różnicą, że ze ścian nie
odłaziła farba a panele nie były aż tak poczerniałe ze starości. Krankl także
usiadł, zamknął jakąś teczkę, przerzucił stertę papierów z jednego końca biurka
na drugi. Odnalazł pod nimi papierośnicę, otworzył ją i zaproponował jednego
Boelkemu. Ten odmówił, a wtedy Heinz wzruszył ramionami. Wcisnął papierosa do
ust, a Veit podał mu ogień. Na krótką chwilę twarz porucznika zniknęła za gęstą
szarą chmurą papierosowego dymu.
–
Mów. – Usłyszał. Spojrzał na kolegę, wyraźnie zaskoczony. Krankl prychnął. –
Jestem pewien, że przywiodła cię tu jakaś ważna sprawa.
Veit
zaśmiał się, po czym przypomniał sobie, że złośliwe uśmiechy raczej powinien
ukrywać. Opuścił więc głowę. Gdy był pewny tego, że w pełni panuje nad swoją
twarzą, ponownie spojrzał na porucznika.
–
Powiedz mi, przyjacielu, czy nadal zajmujesz się gettem?
–
To zależy, czego chcesz. Informacji? Spisu ludności?
Podporucznik
zastanawiał się przez chwilę, ile może mu powiedzieć. Wiedział, że nie może
zdradzić za dużo, ale jednocześnie musi powiedzieć coś, co będzie brzmiało
wiarygodnie.
–
Prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa. Pojawiło się podejrzenie o kontakty
zabitego z gettem – zaczął, mając na myśli Roberta Wichowskiego.
Co
prawda nie prowadził już tej sprawy ani stara Wichowska nie była w stanie podać
mu imienia Żydówki, z którą spotykał się jej syn, ale postanowił zapełnić tę
lukę informacjami wydobytymi od pobitej dziewczyny. Poza tym śledztwo
było pretekstem idealnym.
–
Muszę sprawdzić konkretne nazwisko. Jesteś w stanie mi w tym pomóc?
Krankl
przyglądał mu się przez chwilę, mrużąc oczy. Veit wiedział, że musi dać mu czas
na podjęcie decyzji, ale jednocześnie niecierpliwił się i denerwował.
–
Podaj nazwisko – rzekł w końcu Heinz.
–
Blum. Rachela Blum.
***
Styczeń 1942 r., Warszawa, getto
–
Och! – Zderzyła się z kimś w wyjściu ze szwalni.
Ten
tajemniczy ktoś położył jej dłonie na ramionach i odsunął od siebie na
niewielką odległość. Zogniskowała wzrok na jego twarzy, ale nic nie
powiedziała.
–
Nachela? – mruknął niepewnie Mordechaj. – Wszystko w porządku?
Zmusiła
się do uśmiechu.
–
Tak – odparła.
Odsunęła
się od niego jeszcze trochę, zmuszając go do wypuszczenia jej z objęć. Chłopak
wsadził czerwone od mrozu ręce w kieszenie wytartego, szaroburego płaszcza.
Odwróciła wzrok. Nie lubiła kłamać. A szczególnie jemu. Nie prosto w oczy.
Przygryzła dolną wargę, zastanawiając się, czy jednak nie powinna mu powiedzieć
prawdy. W końcu był dla niej jak brat, bliższy od któregokolwiek z przyjaciół.
–
Nie – powiedziała, podnosząc głowę.
Jego
szerokie brwi zbiegły się niemal w jedną linię, gdy zmarszczył czoło. Teraz
przyglądał jej się badawczo. Wiedziała, że gorączkowo myśli o tym, co mogło się
stać. Znała Mordka, na pewno wyobrażał sobie, że ktoś ją skrzywdził.
–
Chodź, wszystko ci zaraz…
–
Witaj, Mordechaju. – Rachela usłyszała chłodny ton Idy Rosenfarb za swoimi
plecami.
Anielewicz
rzucił jej krótkie spojrzenie.
–
Serwus – odpowiedział niechętnie.
Był
zły, iż przyjaciółka Nacheli przerwała jej zdanie. Wiedział, że cokolwiek miała
mu powiedzieć, była to sprawa poważna.
–
Już żem myślał, że cię nigdy nie spotkam – dodał tonem nieco cieplejszym.
Przypomniał sobie, że była przyjaciółką Blumówny.
Rachela
westchnęła. Nie miała ochoty na powrót do domu w towarzystwie tej dwójki.
Dziwnym trafem Ida i Mordechaj nigdy się nie lubili: pochodzili z różnych
środowisk, oboje uważali to za przeszkodę nie do przeskoczenia. Panna Blum
nigdy takiej przeszkody nie widziała. Zawsze chciała, by jej przyjaciółka
myślała podobnie, ale szybko przekonała się, że takie marzenia to jedynie
mrzonki. Ida była Mordechajowi niechętna, uważała go za cwaniaka, który
sprzedałby własną matkę, gdyby tylko mogło mu to przynieść korzyści. To było
oczywistą nieprawdą, ale Rosenfarbówna nie dała się przekonać. Mordechaj
natomiast uważał Idę za pozbawioną szacunku do kogokolwiek, rozwydrzoną
pannicę. Było w tym nieco prawdy, ale Rachela nigdy mu jej nie przyznała. Odkąd
Ida dowiedziała się, że Blumówna spotkała Anielewicza, przestały tak często się
spotykać, bo miejsce u jej boku albo zajmował Dawid Weber, albo Mordechaj.
Dlatego też zdziwiła się, słysząc to pozdrowienie.
–
Mam nadzieję, że nie sprawiłam ci zawodu, zjawiając się tutaj – odparła
rudowłosa, zabijając dłonie.
Anielewicz
uśmiechnął się lekko, nieco złośliwie.
–
Pomyślałam sobie po prostu, że wrócę dziś razem z wami, posłucham wieści.
–
Nie mam żadnych wieści. – Wzruszył ramionami.
Twarz
Idy wykrzywił grymas. Rachela – przeczuwając kłopoty – wzięła Mordka pod ramię.
–
Chodźmy, nie traćmy czasu. Zimno jest.
***
Szli
ulicami w kompletnej ciszy. Na początku Rachela czuła się w obowiązku nawiązać
rozmowę, ale szybko z tego zrezygnowała, ponieważ towarzysze odpowiadali
półsłówkami. Przyciskając ciało do ciała Anielewicza, chciała dać mu do
zrozumienia, że powinien coś mówić, przekazać jakieś „wieści”, ale chłopak
wcale się do tego nie palił, burczał coś tylko od czasu do czasu, a ona nie
mogła zrozumieć z tego ani słowa. Maszerował też po żołniersku, wyprostowany
jakby połknął kij od szczotki, a każdy jego ciężki krok był wymierzony z
aptekarską precyzją: ani za długi, ani za krótki. Przystawał na ułamki sekund,
gdy się do niego przytulała, ale potem szedł dalej, jak wcześniej. Co jakiś
czas podnosiła głowę, zerkając na niego ukradkiem: brwi wciąż miał zmarszczone,
czoło zachmurzone, a usta mocno zaciśnięte. Nozdrza rozszerzały mu się, gdy
oddychał: szybko i płytko, jak zwykle oddycha się będąc zdenerwowanym. Nie
wiedziała, dlaczego był tak osobliwie poruszony: aż tak Idy nie nienawidził,
więc musiało chodzić o to, że ona, Rachela, nie powiedziała mu tego, co chciała.
Znaleźli
się na skrzyżowaniu Sochaczewskiej i Smoczej, w miejscu, w którym zwykła
rozstawać się z panną Rosenfarb. Już miała otwierać usta, gdy Ida rzekła:
–
Mordechaju, mogłabym porozmawiać z tobą na osobności?
Brwi
chłopaka powędrowały ku górze, ale skinął głową. Spojrzał na Rachelę.
–
No, Nachelu, do zoba…
–
O nie, nie – przerwała mu. – Jak już skończycie z tymi sekrecikami, przyjdziesz
do mnie. Ojciec od tygodnia mówi tylko o tym, że chciałby z tobą porozmawiać!
Uśmiechnęła
się. Chłopak odwzajemnił ten gest, kiwając głową.
***
Ida
czekała, aż Blumówna odejdzie na bezpieczną odległość, z której nie będzie
mogła niczego usłyszeć. Dopiero wtedy odwróciła się w stronę Anielewicza.
Mężczyzna stał z rękoma w kieszeniach i mierzył ją niechętnym spojrzeniem. Panna
Rosenfarb oczyściła gardło, po czym zaczęła bez owijania w bawełnę:
–
Rachela napomknęła mi o tym twoim pomyśle ruchu oporu.
–
To nie tylko mój pomysł – burknął.
–
Oczywiście. Ona uważa, że to trochę niemądre, ale pomaga tobie i twoim
znajomkom, bo cię lubi. Ja chciałabym się przyłączyć, bo chcę walczyć. Chcę
stawić opór.
Uniosła
wyżej podbródek, by wyglądać na bardziej pewną siebie. Niespodziewanie dla niej
Anielewicz prychnął.
–
To nie zajęcie dla takich panienek jak ty. Tobie się wszystko szybko nudzi –
powiedział.
–
Przekradam się czasem na drugą stronę. Mogłabym wynosić i przenosić… Różne rzeczy – dorzuciła
desperacko. Wiedziała, że to jedyny as, jakiego ma w rękawie.
Mordechaj
nabrał powietrza w płuca, a potem wypuścił je powoli. Opuścił głowę zaszurał
nogami.
–
W porządku. Poddam to pod dyskusję – odparł.
Dziewczyna uśmiechnęła się, a
potem z lekką nutką pogardy mruknęła:
–
Komunista.
***
Wszedł
do kamiennicy, otrzepując buty i ramiona ze śniegu. Znów zaczynało padać. Z
głośnym westchnieniem ruszył po schodach w górę. Stanął przed odpowiednimi
drzwiami, zapukał trzy razy, jak to miał w zwyczaju. Otworzyła mu jasnowłosa
dziewczynka w za dużej, burej sukience. W głębi pomieszczenia zauważył Rachelę,
która zerwała się ze zniszczonego materaca i z uśmiechem ruszyła w jego stronę,
otwierając ramiona, tak jakby nie widzieli się rok, a nie rozstali się przed
dziesięcioma minutami. Chciał do niej podejść, przytulić ją, dodać otuchy,
opowiadając o tym, że ma jeszcze gorzej od niej. Chciał dowiedzieć się, co z
nią nie w porządku. Chciał poczuć jej drobne, kanciaste i kościste, drżące
ciało w swoich ramionach. Niestety, profesor Blum zerwał się od stołu, więc nim
Nachela zdążyła pokonać drogę między pokojem a wejściem, zagarnął go dla
siebie.
–
To wspaniałe, że jednak pan przyszedł, panie Mordechaju. Obmyśliłem wreszcie
replikę na pańską obronę tez Marksa i chciałbym ją panu teraz wyłożyć. I nie
pozwolę, by zapędził mnie pan w kozi róg, ponownie cytując Lenina! O nim też
trochę poczytałem! – Pogroził mu palcem.
Mordka
spojrzał w stronę przyjaciółki. Przelotnie dotknęła jego ramienia, ściskając je
lekko, a potem zagarnęła z kuchni dziewczynki Weberów.
Mężczyźni będą dyskutować.
*Informacja
pochodzi z książki Alana Fursta „Szpiedzy w Warszawie”, to powieść, więc
piosenka może sobie być zmyślona, ale sam tytuł tak mnie zauroczył, że musiałam
o tym wspomnieć. Szczególnie urokliwe to wygląda w połączeniu ze standardowym
obrazem esesmanów.
Nie wiem, czy jest to właśnie to, czego wszystkie panie oczekiwały - bo właściwie Veit wiele nie zrobił i przez kilka kolejnych rozdziałów wiele więcej nie zrobi, za to będzie sporo Weltschmerzu (żebyśmy pozostali przy nawiązaniach do Goethego i jakby do tej pory było go mało). Także na wszystkie reakcyjne akcje, w czasie których nasz bohater wreszcie się pozbiera trzeba będzie jeszcze poczekać do rozdziału numer dwadzieścia.
Z innych ogłoszeń parafialnych: utknęłam w połowie dwudziestego pierwszego rozdziału i chociaż wiem, co chcę napisać, to nie mam czasu tego napisać. Utknęłam też na Listach z Wiednia, w związku z którymi presję odczuwam cokolwiek większą.
Z innych ogłoszeń od razu zapowiem, że przy okazji kolejnych części będzie się pojawiać sporo muzyki, do której słuchania zachęcam (tak samo jak do słuchania tego, co zlinkowałam w Jestem tym duchem, który zawsze przeczy!). Szczególnie uprzywilejowana będzie tu muzyka klezmerska (z oczywistych względów) oraz filmowa/serialowa. Ale wszystko w swoim czasie.
Do zobaczenia za dwa tygodnie... Oh, wait, przecież na komentarze też odpisuję. Także - czekam na opinie.
I już przestaję gadać...
No, przyznam, że inaczej to sobie wyobrażałam, ale i tak jestem zadowolona, bo jakże inaczej. Chociaż chwila - w sumie to przecież nei miałam żadnej konkretnej wizji, ale w tym 1 spotkaniu czegoś mi zabrakło...? Hmmm, nie wiem jeszcze jak określić swoje przeczucia.
OdpowiedzUsuńŁuhuhu, podkład muzyczny, poszalałaś! :D
A ja się bardzo chętnie dowiem, czego ci zabrakło - może uda się poprawić przy spotkaniu numer 2.
UsuńWiem, że to spotkanie pozbawione jest fajerwerków i w ogóle jakby wyprane z emocji, ale chciałam coś takiego napisać - wiem, że mogłam więcej, ale więcej będzie potem :)
Niemniej jednak bardzo chętnie poznam nawet twoją mało konkretną wizję :)
Hmmmm, to ja przeczytam jeszcze raz jak będę bardziej skupiona i się nad tym powaznie zastanowię :D
UsuńWreszcie! I nie mam tu na myśli spotkania z rozdziału, tylko twoje przenosiny. Onet jest nieznośny - chyba z 10 razy próbowałam dodać komentarz i nic. Myślałam, że mnie szlag jasny trafi. Pozwolisz więc,że wkleję to, co zamierzałam wysłać, a mi się nie udało:
OdpowiedzUsuńPrzepraszam, że wcześniej nic nie pisałam i tak zniknęła, nie dając ci odpowiedzi na pytanie, ale zwyczajnie mi monitor padł, a nie lubię komentować na telefonie, więc nici z komentarzy były i tyle :)
Dlaczego tak marudziłam na getto? A no bo w tym nieszczęsnym Czasie Honoru mamy Żydków, którzy mieszkają sobie w getcie, nie bardzo nawet są wierzący we własną religię, raczej spolonizowani. Głowa rodziny to nauczyciel (chyba niemieckiego, zabij, ale nie pamiętam) albo filozof i ciągle siedzi w książkach. Matka gotuje i strzela ładne minki, a potem lubi wrzeszczeć. Mają córeczkę, która utrzymuje cały dom i jakoś to im idzie (pracuje m.in. w szwalni). Jedyne co sie nie zgadza to to, że oni mają jeszcze syna, a brata naszej Żydóweczki. Teraz rozumiesz, czemu sie czepiam. To tak piekielnie podobne, że naprawdę trudno nie zauważyć. Mówisz, że chętnie będziesz czeprać z istniejących źródeł, ok, tylko nie na taką skalę, bo takie powtarzanie jest nudne.
Veita natomiast kocham, bo facet jest naprawdę świetny i aż trudno mu odmówić tego czegoś po prostu. Potrafi czasami tupnąć nogą, a w innych wypadkach można by pomyśleć, że niezbyt daleko mu do ponurego filozofa.
Nie tak do końca złapałam to nawiązanie do Thora czy Avengers, bo jakoś nie pamiętam takich scen w tych filmach, no może w pierwszym jeszcze. A już na pewno nie rozumiem co ty widzisz w Avengers, który jest jakąś mało udaną zlepką niewiadomo czego i rozwalili wszystko na cztery łopatki. Loki w Torze był bajeczny, ale A to jakaś pomyłka scenarzystów. Zresztą on jeden był tam naprawdę fajny, ale postaci wykleili nienajgorzej.
Pozdrawiam.
A tak co do ostatnich rozdziałów:
Akcja nie śpieszy sie zbytnio, powiedziałabym nawet, że się wlecze. Ale mi to jakoś kompletnie nie przeszkadza. Nie wiem co takiego ma w sobie to opowiadanie, czy też twój styl, ale zwyczajnie mi się nie nudzi.
Przeszkadza mi natomiast nieco to, że przy kreacji getta jakoś zupełnie pomijasz kwestię głodu i codziennych transportów. Jakoś brakuje mi opisów samych Żydów, tego co się z nimi działo, co właściwie robili Niemcy. W getcie nie widać zobojętnienia, a chęć walki. To dla mnie dość duży szok, szczególnie po lekturze "Zdążyć przed Panem Bogiem".
Veit to mnie zwyczajnie zagiął tym spotkaniem z Rachelą. Co to miało być? Nie chodzi o okoliczności, a o to, co jej obiecał. A tak konkretniej dlaczego? Co o n ma do kobiety, której kompletnie nie zna, a w dodatku Żydówki? Bo to wygląda jakby poleciał na jej wygląd, a nie miałam go za takiego. To było po prostu dziwne. Przecież nie musiał jej niczego obiecywać to, co zrobił było już aż nadto. Nie, ja tego nie ogarniam i wydaje mi się jakby było na siłę.
POzdrawiam.
Dobra, czas na odpowiedź:
UsuńRodzina Racheli - przyznaję, tu się inspirowałam, ale są pewne różnice - cóż, skojarzenie z pewnością jest, ale polemizowałabym, bo wymieszałam to trochę z "Pianistą". To tyle w tej kwestii.
Nawiązanie do Thora i Avengers - w Thorze pada tekst o tym, że Loki jest przeznaczony do wyższych celów, w Avengers mówi, pozwól, że zacytuję "Freedom is life's great lie. Once you accept that, in your heart, you will know peace." - więc ta scenka jest takim combo. A Avengersów jakoś lubię, głównie przez sentyment do komiksów, tak sobie myślę.
Kreacja getta: nie było czegoś takiego jak codzienne transporty, na miłość Boga, to jest jakaś przesada, wykreowana - myślę sobie - przez kino - w tej kwestii polecam parafabularych "Biednych ludzi z miasta Łodzi". Transporty zaczynają się po wybudowaniu na terenie GG obozów koncentracyjnych, co się nie zgadza jeszcze z czasem akcji. Co do zobojętnienia - jest jakby przemilczane celowo, bo opisali to lepsi ode mnie, a zresztą, Żydzi w tym czasie to nie były bezwolne golemy (to zresztą też mówi Edelman, nie tylko w "Zdążyć...") dlatego głównie pokazuję... ruch aktywnych(?). Ale rezygnacja też się pojawi, ale nie teraz, bo teraz mi się to czasowo nie zgadza. Głównie będzie to rezygnacja/Weltschmerz w wykonaniu naszej Żydóweczki, jak nazywasz Rachelę (w jakimś sensie pięknie to brzmi!). Chociaż dalej uważam, że w Weltschmerzu lepszy jest Veit, on ma do tego jakąś naturalną predyspozycję.
Obiecanki Veita - cóż, na pewno nie poleciał na jej wygląd. Jak sądzę, coś mu się tam zebrało w duszy i wybuchło, padło akurat na Rachelę i jej obiecał - zresztą bohater sam się bardzo pysznie, bardzo mętnie tłumaczy kawałeczek dalej. Na pewno nie jest to na siłę, uważam, że to leży w charakterze tej postaci.
Za wszelkie uwagi dziękuję bardzo, postaram się to i owo lepiej wyjaśniać w następnych rozdziałach. Bo to chyba głownie kwestia tego, że nie wszystko napisane jest jasno - czasem zapominam, że czytający nie ma tej historii w głowie jak ja.
Pozdrawiam!
Szkoda, że "Pianistę" widziałam dawno temu, bo może rzeczywiście widziałabym to trochę inaczej :).
UsuńJa tam komiksów nie czytałam, dlatego film mnie zwyczajnie nużył i moim zdaniem postać Lokiego w Avengersach zwyczajnie spartaczyli, bo w Thorze był świetny.
A przepraszam! Spojrzałam na rok i stąd moja pomyłka. Zapomniałam, że u ciebie to dopiero styczeń. A z tymi transpostami to nie kino, tylko polonistka, która stwierdziła, że Niemcy wywozili codziennie 10 tys Żydów, bo taka była pojemność Treblinki, bo tylko tyle mozna było spalić jednego dnia. Ale tak przede wszystkim brakuje mi tego głodu i jego skutków, bo tego naprawdę nie widać. Oj tam, bezwolne zaraz. Po prostu pokazujesz tylko jedną stronę Żydów w gettcie, a ta druga jest na swój sposób ciekawsza :).
Ale Veit stwierdza tylko, że jest głupi... tylko ja pytałam po co jej to obiecywał, bo tak z twojej wypowiedzi można wywnioskować, że się chłopina bidny zakochał. Więc tylko dlatego? I tak nie ogarniam.
A ja ci powiem, że Loki w Avengersach bardziej przypominał Lokiego komiksowego niż ten z Thora, choć ten z Thora ma swój urok, przyznaję.
UsuńGłodu nie pokazuję jako takiego, pojawiają się tylko wspomnienia i jakieś scenki bo nie chcę powielać schematu. Ale to może faktycznie jest jakiś brak, muszę to przemyśleć. Chociaż dla mnie zawsze była ciekawsza ta strona, która stawiła opór i uważam ją za niesłusznie nieco przemilczaną.
Także widzisz - trzeba patrzeć na datację, a wszystko się wyjaśni.
Veit faktycznie przyznaje, że jest głupi i z tej głupoty i swojego..hm... pojmowania rzeczywistości na sposób rycerski jej obiecał, a nie tam od razu, że się zakochał, ja chyba nigdzie nie napisałam, że się niby zakochał, chociaż mogłam zapomnieć, więc możesz mi wskazać, wtedy się będę dopiero gęsto tłumaczyć, ha! Nawet nie wiem, czy się zakocha, bo na razie to staje mi ta kwestia okoniem, bo po co przesładzać wojenne story?
Przemilczaną? No nie wiem... Właśnie każdy woli eksponować tę aktywną stronę, ale tam to raczej była mniejszość. Łatwiej jest pokazać jak ktoś walczy i ginie z bronią w ręku niż kona z głodu. Bo ta śmierć w walce to niby taka "ładna" śmierć.
UsuńA bo jak napisałaś, że mu coś tam "w duszy wybuchło" to chyba rozumiesz z czym mi się to skojarzyło :D Odruchy serca to raczej mało ekspresyjne są czy były - bez różnicy.
Och... A ja tego eksponowania walczących Żydów jakoś nie dostrzegam. Nie wiem, może nie te filmy oglądam, nie te książki czytam.
UsuńOj tam wybuchło, czy nie wybuchło, nie takiego słowa mi się użyło po prostu (potem też mi się skojarzyło :D)
No,no jestem pod wielkim wrażeniem. Spotkanie Racheli i Fausta było takie sugestywne! Opisy getta sprawiały, że miałam dreszcze! Swoją drogą ten Twój Faust nie jest takim typowym esesmanem. Wyraźnie widać jego dziwne, aż nienaturalne zainteresowanie panną Blum. Ale jego reakcja na widok kolegi "po fachu" bijącego Żydówkę daje sporo do myślenia. Co też z tego wyniknie? Podoba mi się sposób, w jaki opisujesz wojenne realia. Wszystko jest odwzorowane,wręcz perfekcyjnie! Gratuluję i czekam na kolejną część. Masz we mnie wierną Czytelniczkę. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńW końcu tu jestem!
OdpowiedzUsuńSpotkanie z Rachelą jest tak naprawdę... idealne. Nie widziałam innej możliwości. Nie zawiodłaś mnie, naprawdę :). Faust może faktycznie jest głupi, bo obiecał jej pomoc... tylko jak chce to zrobić. Wkopał się, heh.
Mordechaj... nie umiem Ci powiedzieć, dlaczego go nie lubię. No nie wiem. Rachela opowie mu o Fauście? O obiecanej pomocy?
Poza tym chyba dawno nie było Kuby. : > Planujesz coś większego? :d
Dziękuję, ja też uważam, że tylko tak na razie mogłam przedstawić spotkanie Veita i Racheli.
OdpowiedzUsuńOch. Mordechaj niedługo będzie pojawiał się rzadziej, więc wasze nielubienie go nie powinno ewoluować :) Czy Rachela powie mu o Fauście? Och, nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, bo musiałabym zdradzić zbyt duży fragment fabuły istotnej dla 19 i 20 rozdziału :D
Kuba... Kuba jakoś niedługo się pojawi na chwileczkę, niech zerknę... W rozdziale siedemnastym wprowadzam nową postać (tożsamości nie zdradzę, bo chcę żebyście miały niespodziankę), w rozdziale osiemnastym wracam do postaci Antka Rylskiego, uratowanego przez Veita fałszerza, więc Kuba pojawi się dopiero w rozdziale dziewiętnastym, ale od tego dziewiętnastego rozdziału powinien się pojawiać wcale często, więc mam nadzieję, że to wynagrodzi czekanie na niego :)