Lipiec 1941 r., Warszawa, getto
Getto cuchnęło: potem, brudem, szambem, śmiercią.
Był czas się przyzwyczaić – to właśnie pomyślała Rachela Blum, wzdragając się z obrzydzeniem na widok kobiety siedzącej pod ścianą kamienicy. Najwyraźniej nie miała już siły wejść po schodach do własnego mieszkania, więc dogorywała na ulicy. Wyglądała jak ucieleśnienie Śmierci: wielkie, błyszczące od gorączki oczy zdominowały jej twarz, policzki były zapadnięte, a wargi ściągnięte. Skórę miała bladą, suchą, niczym z papieru. Rachela bałaby się jej dotknąć w obawie, że rozpadnie się pod palcami.
Umierająca wyglądała jak upiór z powieści-horrorów, które czytała będąc nastolatką. Przystanęła na chwilę i wyciągnęła rękę w jej kierunku, jednak zamarła w pół ruchu.
Nie, w ogóle nie wolno jej dotykać, kto wie, jakie cholerstwo ją zmogło. Zarazki, choroby... Obrzydlistwo!
Chociaż było to nad wyraz nieczułe i niegodne człowieka, panna Blum zrobiła krok do przodu. Każdy następny był dużo łatwiejszy. Przeszła mimo umierającej kobiety, wyrzucając jej obraz z pamięci. Reszta przechodniów zdawała się brać z niej przykład, ponieważ nikt niczego nie uczynił. Rachela doskonale zdawała sobie sprawę, że tak nie powinno być, ale getto odczłowieczało.
I przyzwyczajało do tego, by myśleć tylko o sobie.
Ucieknij, ucieknij, ucieknij.
Myśl ta towarzyszyła jej przez cały dzień, a dziewczyna nie miała siły, by ją zwalczyć. Dobrnęła w końcu do fabryki. W tłumie wymizerowanych kobiet w jej oczy rzuciły się płomiennorude włosy Idy. Przyjaciółka podeszła do niej.
– Wyglądasz jak upiór – powiedziała na przywitanie. Rachela uśmiechnęła się blado.
– Wezmę to za dobrą monetę.
– Mówię serio. - Spojrzenie rudowłosej stało się jeszcze cięższe. W jej głosie zabrzmiały dziwne, jakby oskarżycielskie nuty. – Musisz wychodzić wcześniej z domu, bo niedługo zaczniesz się spóźniać. A wtedy stracisz to, co zdążyłaś wypracować – poradziła jej nieco ciszej. Blumówna potarła twarz dłońmi.
– Wiem – powiedziała na odczepnego. Nie chciała myśleć o tym, że chociażby każdorazowe zwleczenie się ze swojego nędznego posłania jest niesamowitą walką, którą musi stoczyć co rano. Nie mówiąc już o dojściu do szwalni. –Czasami mam ochotę rzucić to wszystko i... – Ida gwałtownie szarpnęła ją za ramię, odciągnęła od grupy kobiet przed drzwiami.
– Chcesz uciec? – zapytała konspiracyjnym szeptem, patrząc jej przy tym prosto w oczy.
– Tak. – Brunetka skinęła głową, chociaż miała wrażenie, że ból za chwilę rozsadzi jej skronie.
– W jaki sposób?
– Jeszcze nie wiem.
– Twoi rodzice nic ci nie podpowiedzieli? – zdziwiła się Ida.
Rachela posłała jej ciężkie spojrzenie.
– Oni nie wiedzą.
Ida przełknęła ślinę. Blumówna wpatrywała się w mięśnie drgające na szyi przyjaciółki.
– Chcesz... Chcesz zwiać sama?
– Nie. Tak. Nie wiem. – Wzruszyła ramionami, po czym wyrwała rękę z uścisku kobiety i ruszyła w kierunku otwierających się właśnie drzwi szwalni.
***
– Dokąd idziesz? I dlaczego nie czekasz na mnie?
Rachela starała się ignorować pytania truchtającej za nią Idy, chociaż było to bardzo trudne.
– Muszę iść na Karmelicką – odpowiedziała krótko.
Rudowłosa musiała się zatrzymać, bo nie słyszała już jej kroków. Mimowolnie zwolniła.
– Chcesz iść na Gibraltar*?!
– Nie mam wyboru – powiedziała.
– Niby dlaczego? – Ida musiała być szczerze zaskoczona. Rzadko słyszała to w jej głosie.
– Ktoś mnie o to poprosił. – Odwróciła się w jej stronę, gotowa bronić swojego stanowiska jak niepodległości. Rudowłosa dziewczyna westchnęła.
– Pójdę z tobą.
– Nie, Ida. Pójdę sama. Dam sobie radę. Wracaj do domu, twoja matka na pewno się o ciebie martwi.
– A twoja? Twoja się nie martwi?
- Martwi. Ale ja muszę to załatwić. Nie ty.
Odeszła, zostawiając ją samą.
***
Z każdym krokiem serce podjeżdżało jej coraz wyżej. Gdy była na rogu ulic, ugrzęzło w gardle i nie chciało opaść z powrotem na swoje miejsce.
Kto wie, jaki tu dziś burdel.
Karmelicka była ulicą szeroką i ładną, ale niezbyt gwarną. Co jakiś czas przejeżdżał tędy tramwaj numer dziewiętnaście, jednak nigdy nie uświadczyło się w nim wielu ludzi. Domy były ładnymi kamienicami z trzema lub czterema piętrami. Nieparzysta strona ulicy była siedliskiem przeróżnych schopów**. Z getta wyłączono tylko Szpital Ewangelicki, którego ponura kwadratowa sylweta czerniła się na horyzoncie. Rachela wzdrygnęła się lekko.
Cisza była wręcz nienaturalna.
Panna Blum stanęła na przystanku tramwajowym, ale nie wsiadła do żadnego z pojazdów. Maszyniści patrzyli na nią dziwnie, a ona tylko wzruszała ramionami. Raz przejechała przykryta brezentem ciężarówka, eskortowana przez dwa mniejsze, czarne, eleganckie samochody. Wszyscy Żydzi kojarzyli je z Niemcami, dlatego też kiedy przejeżdżali obok, Rachela zamarła, być może w oczekiwaniu na kulę. Ludzie zawczasu chowali się w bramy, lecz ona trwała na swoim posterunku. Czekała, patrząc na schopy.
W końcu go zauważyła. Dawid Weber rozglądał się z wyraźną dezorientacją. Rachela uświadomiła sobie, że jej nie widzi. Przebiegła więc ulicę.
– Serwus, Dawidzie – zmusiła się, by zawołać to wesoło, chociaż zdenerwowanie odbierało jej zmysły.
– Serwus, panno Blum – odpowiedział z rezerwą chłopiec.
„Panno Blum“ – mówił tak do niej od czasu pamiętnego lania, które spuścił mu z jej powodu jego ojciec, a dziewczyna nie miała zamiaru przechodzić z nim na „ty“. Owa tytulatura była po prostu miła dla jej ucha, przypominała jej o dawnych, lepszych czasach. Poprawiła pasek torebki, którą nerwowo miętosiła w rękach.
– Masz pieniądze? – spytała.
– Mam. I niech się panienka tak nie stracha. Nic nam nie zrobią. Szmuglowałem już. – Uśmiechnął się. Brunetka zacisnęła tylko wargi.
– Chodź. Nie mamy na to całego popołudnia. – Wzięła go za ramię, skierowała w stronę przystanku tramwajowego. – I nie boję się – dorzuciła, kiedy dostrzegła jego lekko kpiące spojrzenie.
– Nie wątpię – rzekł, chociaż jego mina mówiła coś zupełnie odwrotnego.
Rachela targnęła głową, nerwowym gestem poprawiła włosy i nie odezwała się do niego ani słowem, dopóki nie znaleźli się pod murem.
***
Uliczka odchodząca od ulicy Waliców*** była wąska i śmierdziało w niej moczem. Rachela nerwowym gestem odgarnęła z twarzy targane przez wiatr kosmyki włosów. Zaraz potem zacisnęła mocniej dłonie na torebce, po czym odwróciła się. Dawid wciąż leżał na ziemi obok wydłubanych z muru cegieł. W ten sposób utworzył wcale niewąską szparę, przez którą mógł wyciągnąć rękę. Milczał, obracał tylko głową to w prawo, to w lewo, jakby szukał kogoś wzrokiem.
Cisza aż dzwoniła w uszach.
Blumówna wyprostowała się, po raz kolejny nerwowo zlustrowała ulicę. Nic się nie zmieniło – ten zakątek piekła był całkowicie pusty.
Aż strach brał.
Za sobą usłyszała jakieś chrząknięcie, a potem zły, chrapliwy głos:
– No, jak tam Żydy? Nie pozdychaliście jeszcze?
Dziewczyna zachłysnęła się powietrzem. Czuła jak jej policzki czerwienieją, a na usta ciśnie się cięta riposta. Weber zachował jednak całkowity spokój, tak jakby nikt go nie obraził:
– Ty, Stachowicz, lepiej o swoją dupę się martw. Dawaj co masz i rozstajemy się w przyjaźni.
– Daj pieniądze.
– Najpierw muszę zobaczyć, czy w ogóle coś masz.
Dawid był nieustępliwy. Rachela odważyła się rzucić okiem za siebie. W szparze po drugiej stronie muru widziała czerwoną twarz mężczyzny w średnim wieku, ozdobioną czarnym, sumiastym wąsem. Żadnych szczegółów ani cech charakterystycznych. Znów gapiła się na pustą ulicę, tak jak kazał jej Weber. Usłyszała ciche stękniecie. Paczkę z jedzeniem przeciskano przez wyłom.
– Pieniądze.
To głos Stachowicza.
– Masz.
Chwila ciszy.
– Za mało, Żydzie.
– Jak to: za mało? – Tym razem Polakowi udało się sprowokować chłopaka. – W zeszłym miesiącu...
– Co było a nie jest, nie pisze się w rejestr – przerwał mu szmugler. – Wszystko podrożało. Wy se tam za murem żyjecie, nic nie wiecie, ale u nas...
U nas! U nas! Żyjemy w tym samym mieście! – żachnęła się w myślach Rachela, ale nie odważyła się odwrócić. Bała się, że mogłaby coś popsuć w planie Webera. Coś za nią szurnęło. Przed jej oczyma pojawiła się twarz Dawida.
– Masz pieniądze? – Jego spojrzenie było zmartwione. Wiedział, że trzy czwarte z tego, co dał Stachowiczowi, wyłożyła rodzina Racheli. Zacisnęła usta.
– Nie. Ale mam to.
Zza kołnierza wyciągnęła srebrny łańcuszek, który dostała od ojca na swoje szesnaste urodziny. Cieszyła się, że mimo ostrzeżeń matki zawsze go nosiła, ponieważ teraz mogła go zamienić na coś, co pomoże im przeżyć.
Jakiś czas.
– Panienko, ja... – Chciał odmówić. Wepchnęła mu łańcuszek w dłoń i zacisnęła ją w pięść.
– Daj mu to. Bez tego żarcia nie damy rady.
– A co będzie potem? – Wciąż był niepewny. Chciała go pocieszyć. Powiedzieć mu coś, co podniesie go na duchu. Chciała być optymistyczna. Bardzo chciała.
– O to się nie martw. Zobaczymy, jeśli przeżyjemy. – Niezbyt czułym gestem, dość formalnie i protekcjonalnie, poklepała go po ramieniu. – Powiedz mu, że jest srebrny. Na pewno uda mu się go sprzedać. No, idź! – Machnęła głową w kierunku muru i uśmiechnęła się wymuszenie.
Jeśli przeżyjemy ojciec kupi mi sto takich łańcuszków. Tysiąc.
***
Lipiec 1941 r., Warszawa, strona aryjska
Ulica Odyńca na Mokotowie była zalana słońcem. Od pootwieranych na oścież okien schludnych trzy- i pięciopiętrowych kamieniczek odbijały się promienie słoneczne. Kobiety wychylały się przez okna, nawołując się i wymieniając wieści. Było leniwe, piątkowe popołudnie. Barbara Jankowska uśmiechnęła się do siebie, ciesząc się tą chwilą – nic się nie działo. Gratulowała sama sobie pomysłu odprężającego spaceru do niewielkiego parku przy Racławickiej, z którego właśnie wracała. Z lekko piekącymi, z pewnością opalonymi policzkami, z książką pod pachą, w zwiewnej, szarej, letniej sukience z koronkowym wykończeniem, przyglądała się kobietom w oknach, które z uśmiechem odpowiadały na jej uprzejme pozdrowienia.
Było zupełnie tak, jakby cofnęła się w czasie do trzydziestego ósmego, jakby nie wydarzyło się nic strasznego.
Jakby synowie tych kobiet nie poginęli, nie siedzieli w więzieniach lub nie ryzykowali konspiracją.
– Basiu! – usłyszała za sobą męski, silny głos z charakterystycznym, warszawskim akcentem.
Nie zatrzymała się jednak. Zacisnęła dłonie w pięści i uparcie szła przed siebie udając, że nic nie słyszała. Chciała jak najszybciej skręcić za najbliższy róg, by uciec od tego głosu, ale ulica, jak na złość, była wyjątkowo długa. Mrużyła oczy porażone ostrym letnim słońcem, usiłując nie wpadać na licznych w tej popołudniowej porze przechodniów.
– Basiu! – Głos powtórzył wołanie.
Przyspieszyła kroku, ale nadal starała się zachowywać naturalnie. Miała wrażenie, że ludzie zaczynają się na nią gapić, więc starała się nie zwracać uwagi na modne kobiety w letnich, jasnych sukienkach ani na mężczyzn w eleganckich, jasnych garniturach czy tych w roboczych ciuchach.
Oni jednak wciąż zwracali uwagę. I to bardzo pilną.
– Baśka! – Ktoś w końcu położył jej ciężką, spoconą dłoń na ramieniu i obrócił jąw swoją stronę. – Ogłuchłaś, dziewczyno? Wołam cię i wołam...
– Serwus, Kuba – bąknęła tylko, zachowując się jakby nic się nie stało.
Młody Woyciechowski odgarnął z czoła kosmyk jasnych włosów. Wymownie wydął usta, ale nie skomentował jej słów. Jankowska zlustrowała go od stóp do głów. Chłopak miał na sobie nieco za duże jasne spodnie, ściągnięte szerokim, brązowym, starym skórzanym paskiem o zaśniedziałej klamrze. Na nogach miał wyglancowane buty z cholewami, dokładnie takie, jakie nakazywała konspiracyjna moda, pomimo tego, że było potwornie gorąco. Sprana koszula w niebieskie prążki opinała się na jego szerokiej piersi w bardzo dziwny sposób: Basia miała wrażenie, że za chwilę guziki nie wytrzymają i rozprysną się na wszystkie strony. Jakub wyraźnie zmężniał, bo gdy widziała go ostatnim razem, tej wiosny, wciąż wyglądał jak dorastający chłopiec: wysoki, wysportowany, aczkolwiek nieco zbyt... Smukły. W tej chwili stał przed nią mężczyzna. Najdobitniej świadczył o tym krótki, jasny kilkudniowy zarost, którym najwyraźniej chciał przyozdobić swoje policzki.
– Serwus – odpowiedział niedbale. – No, co z tobą?
Do jego prawej ręki na jej lewym ramieniu dołączyła druga, z tą różnicą, że po drugiej stronie. Zacisnął palce. Blondynka miała wrażenie, że Woyciechowski wciśnie ją w chodnik.
– Z-zamyśliłam się – rzekła niepewnie, lecz szybko się zreflektowała.
Szare oczy Woyciechowskiego wciąż błądziły po jej twarzy, więc nie mogła okazać zdenerwowania. Musi grać.
Jak wtedy, na Szucha. Przed Faustem.
Tym razem dopadł ją jednak inny rodzaj strachu: bała się tego, że Kuba ją przejrzy, iż w jakiś nadnaturalny sposób odgadnie jej myśli, dowie się o fascynacji dziwnym Niemcem. Uśmiechnęła się więc figlarnie i zmrużyła powieki, rzęsami przykrywając taksujące spojrzenie. Dłonie chłopaka mocniej zacisnęły się na jej ramionach.
– Zmężniałeś – rzuciła z niewielką dozą zachwytu.
Nie za dużo na raz.
– Mówisz? – zapytał ze śmiechem.
Barbara miała go w garści: Jakub lubił, gdy prawić mu komplementy. Tym właśnie, jak każdy przystojny mężczyzna, nie różnił się od pięknej kobiety – obie płcie były łase na pochwały i zachwyty.
– Co teraz robisz? Dawnośmy się nie widzieli. – Jankowska patrzyła jak uwaga umyka z jego spojrzenia oddając pole czystej wesołości. Już wiedziała, że nie będzie pytał o szczegóły.
– Pracuję w cegielni. Ciężka praca, ale jest pieniądz. Tego nam teraz trzeba. –Mrugnął do niej porozumiewawczo. Zamarła.
Nam?
– Tak, nam. – Nawet nie zdawała sobie sprawy, że powiedziała to głośno. Jakub uśmiechnął się. – Tobie też. – Zdjął dłonie z jej ramion i wzniósł ręce do nieba. Przypominał jej teraz natchnionego kaznodzieję. Omal nie parsknęła śmiechem, wyobrażając go sobie w sutannie i z wygoloną tonsurą. – Organizacji! – zakończył.
– Ciii! – szepnęła karcąco, kładąc palec na ustach. – Ciszej, wariacie. Przecież nie wszyscy powinni o tym wiedzieć.
– Dlaczego nie? – Po raz kolejny błysnął zębami w uśmiechu. – Niech wiedzą!
– Nie tego nam teraz trzeba – Zachowała powagę.
– A więc jednak naprawdę w tym siedzisz – powiedział z triumfem, ale tym razem nieco ciszej. Skinęła głową. – Co robisz?
– Kopiuję gazety.
– Z kim? – Basia zamarła, gorączkowo szukając jakiejś odpowiedzi. – Twój ojciec chyba nie wspominał o tym mojej matce... – Jakub zmarszczył brwi, wyraźnie próbując to sobie przypomnieć.
– Mógł nie mówić – potwierdziła. – To mało ważne zajęcie. Nic wielkiego. Ja je kopiuję, inni je roznoszą. – Starała się bagatelizować, uciec od pytania, kto jej w tym pomaga. Woyciechowski uśmiechnął się.
– Nie bądź taka skromna, Basieńko. – Poklepał ją po ramieniu, a uśmiech nie schodził mu z warg. – Jak chcesz to mogę ci pomagać. Wieczorami mam czas. I siłę! –Zaśmiał się, napinając muskuły niczym bokser przed rozpoczęciem walki. Jankowska powstrzymała się przed wzniesieniem oczu do nieba.
– Nie trzeba. Doskonale radzę sobie sama, Kubo – powiedziała.
Na te słowa chłopak zafundował jej kolejną serię przyjacielskich poklepywań. Znali się czas jakiś, chodzili do sąsiednich szkół. A poza tym, matka Jakuba znała ojca Barbary jeszcze ze swych młodzieńczych lat. Wybuch wojny wprowadził nieco zamętu w znajomości młodych, ale rozmawiali, gdy tylko mieli ku temu okazję. Chociaż dzisiejsze spotkanie nie było dla panny Jankowskiej najwygodniejsze.
– Basia, jak zawsze – samodzielna!
– Właśnie. Jak zawsze. Zatem nie powinieneś się dziwić! – Swobodnie poklepała go po ramieniu.
W tym samym momencie pomyślała sobie, że gdyby stał przed nią Faust, nie byłaby zdolna do wykonania takiego ruchu. Szpieg budził w niej respekt, może nieco strachu. Traktowała go podobnie jak figurkę Matki Boskiej, którą ojciec przywiózł z jednej z podróży do Francji: patrzeć można, ale dotknąć to już strach, bo mogłaby coś zepsuć.
– No to co? Przyjść do ciebie kiedy? – zapytał chłopak, wyraźnie szykując się do pożegnania.
Basia uśmiechnęła się raz jeszcze, odgarnęła kosmyk włosów z czoła.
– Zadzwonię. Serwus! - odwróciła się na pięcie i odeszła, nie czekając na odpowiedź.
Doskonale wiedziała, że wcale tego nie zrobi.
*Popularna nazwa ulicy Karmelickiej, która miała złą sławę - to nią przewożono więźniów, często strzelano do ludzi, łatwo było zginąć.
**Fabryki zatrudniające Żydów.
*** Przy ulicy Waliców znajdowało się przejście na stronę aryjską.
Dziś był fragment o "innej" Basi. Chciałam ją wam taką pokazać, żeby nie było, że to jedynie biedna sierotka Marysia, co roi sobie w głowie marzenia o mężczyznach. Ten rozdział rozpoczyna też silniej rozbudowany wątek gettowy, więc niedługo akcja będzie się skakać głównie od Veita do Racheli, ale to da mi dobrą chwilę oddechu na to, by popracować nad drugim planem.
Napisałam ostatnio epilog. Na ponad tysiąc słów. To znaczy to pierwsza, "wygodna" wersja epilogu. Mam jeszcze w głowie wersję "niewygodną", ale muszę się zastanowić, która z nich jest lepsza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz