czwartek, 1 listopada 2012

Rozdział dwunasty


Wrzesień 1941 r., Warszawa, strona aryjska
Untersturmführer SS Veit Boelke uścisnął kciukami nasadę nosa, zacisnął powieki. Na czarnym, nieprzeniknionym tle pojawiły się kolorowe kręgi.
Myśl.
– Kto dał ci te gazetki?
Od bez mała godziny zadawał wciąż jedno i to samo pytanie, a indagowany nie chciał odpowiadać. Właściwie od wczoraj nie powiedział nic prócz tego, że tajemniczy „ktoś” musiał wcisnąć mu te bibuły nim zaczęła się łapanka. Tłumaczenie było głupie, naiwne wręcz, ale musiało zostać zapisane. Początkowo Veitowi wciąż przeszkadzała natarczywa myśl, co tu właściwie robi, ale wtedy okazało się, iż człowiek ów został złapany z fałszywymi dokumentami. Boelke miał je przed sobą na biurku. Faktycznie, była to robota spartaczona: nawet nie musiał się przyglądać blankietom, by wiedzieć, że to fałszywki.
Veit miał serdecznie dość Polaka.
Złapany członek podziemia zaś siedział, patrzył na niego jak cielę na malowane wrota i milczał, jakby mu kto zszył ze sobą wargi. Był szeroki w barach, może nieco otyły. Włosy miał jasne, zaczesane elegancko do tyłu, utrwalone brylantyną, która aż się świeciła. Oczy pod strzechą jasnych brwi były szare, dziwne.
Jakby poznaczone plamkami rdzy.
Ubrany także był elegancko: w białą koszulę, która miała tylko co nieco przybrudzone mankiety, oraz ciemne spodnie. To znaczy można było jego ubiór określić jako elegancki do momentu przesłuchania, gdyż teraz był przybrudzony, w kilku miejscach poszarpany, a na kołnierzyku koszuli zaschło kilka kropek krwi. Skórzaną kurtkę zabrano mu na samym początku. Rzeczy wyglądały na nowe, ale Veit nie dałby sobie za to głowy uciąć. Coś w jego postawie i zachowaniu się nie zgadzało, ale podporucznik wciąż nie odgadł co, a to go potwornie frustrowało. Tym bardziej, że na głowie wciąż miał nierozwiązaną zagadkę zabójstwa Roberta Wichowskiego.
– Kto ci dał te gazetki? – zapytał raz jeszcze, choć czuł, że jeszcze chwila, a wybuchnie.
Może w dobrym tonie byłoby go uderzyć? Może by się obudził? Powiedział coś. Cokolwiek. Byle nie tę głupotę o tajemniczym facecie, który wciska ludziom bibuły.
Chciał się podnieść ze swojego krzesła za biurkiem, ale w pół ruchu z tego zrezygnował. Założył nogę na nogę, oparł podbródek na zwiniętej w pięść dłoni, po czym westchnął.
Jak pensjonarka.
– Te dokumenty są fałszywe – powiedział.
Nie wywołało to żadnego zainteresowania ze strony Polaka. Nadal wyglądał jak niezbyt rozumne cielę.
– Nie wiedziałem – powiedział nagle, co kompletnie zaskoczyło Veita. Mężczyzna głos miał niski, basowy, dlatego też jego słowa niosły się po niemal pustym pomieszczeniu jak krzyk. – Dostałem je w urzędzie...
Kpi czy o drogę pyta?
Zdenerwowany podporucznik wstał ze swojego miejsca, a potem podszedł do siedzącego na zydlu Polaka. Usłyszał szczęk kajdanek, którymi mężczyzna miał skrępowane za plecami dłonie, jakby chciał się szarpnąć i odsunąć. Veit uniósł dłoń, a potem wymierzył mu policzek.
Jeszcze jeden.
I następny.
W ciemnej, niskiej piwnicy słychać było tylko nieprzyjemny odgłos razów. W końcu Boelke zwinął dłoń w pięść i uderzył chłopaka prosto w zęby. Zydel huknął o podłogę, przesłuchiwany zderzył się boleśnie z betonową posadzką. Veit słyszał, jak powietrze głośno uchodzi z jego płuc. Wyprostował się więc, masując obolałą dłoń.
Co ty wyprawiasz?!
Nieco nieprzytomnym wzrokiem rozejrzał się po pokoju przesłuchań: straszące brzydotą, nieotynkowane ściany, grzyb w ciemnych, brudnych kątach, stare rury odprowadzające wodę  przebiegające tuż obok gołej żarówki, która smętnie zwisała z sufitu – pozornie nic się nie zmieniło. Ale mimo wszystko teraz było inne: barwy bardziej intensywne, grzyb bardziej śmierdzący, zapach potu wyraźniejszy... Odwrócił od tego twarz i spojrzał w zakratowane okienko, znajdujące się tuż nad poziomem trotuaru. Wciąż czuł jak skrzydełka nosa rozszerzają mu się i zwężają gwałtownie, niczym posokowcowi, który właśnie wyczuł krew swojej ofiary.
Co ty z sobą robisz, idioto?
Pochylił się, podniósł zydel. Potem ominął leżącego na ziemi chłopaka, złapał go za kołnierz i z niewielkim trudem ustawił do pionu.
– Nie rób ze mnie idioty – warknął mu wprost do ucha.
Dosyć brutalnym gestem pchnął go z powrotem na zydel, a sam ruszył w kierunku biurka. Usiadł na swoim krześle tak gwałtownie, że drewno skrzypnęło, a nogi rozjechały się niebezpiecznie. Nie dając po sobie niczego poznać, rozpiął guzik munduru, potarł zapoconą dłonią po jeszcze bardziej mokrej od potu szyi. Stado myśli galopowało po jego umyśle, a żadna z nich nie miała zamiaru zostać tam na dłużej.
To, co zrobił przed chwilą, było jednocześnie przerażające, jak i fascynujące. Przez krótką chwilę czuł się silny, niepokonany. Miał władzę, mógł zrobić, co żywnie mu się podoba. Opamiętanie było jak kubeł zimnej wody. Nieprzyjemne.
Spojrzał na przesłuchiwanego: miał rozbite, okrwawione wargi. Z najprawdopodobniej naruszonego nosa także ciekła krew.
Veita bolała dłoń, którą uderzał.
Przysunął sobie cienkie bibułki, otworzył, przekartkował. Co chwila w oczy rzucały mu się takie sformułowania jak „wolność i dobrobyt” oraz „towarzyszki i towarzysze”.
Sprawa staje się coraz bardziej śmierdząca. Wydaje mi się, mój drogi, że tym wybuchem wściekłości nie naraziłeś się na złość Kmicica. Wcale a wcale.
–Jesteś komunistą! – zaśmiał się.
  Skórzana kurtka, idioto. Skórzana kurtka*! Bez gazetek też byś się domyślił, gdybyś tylko nie myślał o tym trupie z Mokrej!
 – Nie ma i nigdy nie było nikogo, kto wcisnąłby ci te gazetki. Jesteś po prostu głupim, tchórzliwym bolszewikiem, który myślał, że jeśli zagra głupiego, to coś ugra.
Polak prychnął dziwnie, wykonał ruch, jakby chciał wzruszyć ramionami, ale ból oraz skrępowane dłonie skutecznie mu to uniemożliwiały. Veit uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Prawdziwe imię i nazwisko – zażądał, przysuwając bliżej maszynę do pisania.
– Pierdol się. – Usłyszał w odpowiedzi.
Nie chcesz, żebym wstał. Nie chcesz.
– Nazwisko– powtórzył podporucznik, tym razem z większym naciskiem. – Powiesz mi, a może uda ci się wyjść.
– Wykupią mnie – odparował chłopak.
Gratuluję wiary w „towarzyszy”.
Veit wykrzywił wargi w złośliwym uśmiechu, dając mu do zrozumienia, że na jego miejscu wcale nie byłby tego taki pewny. Komunista musiał to wyczuć, ponieważ poruszył się niespokojnie. Boelke w duchu sam sobie składał gratulacje za kolejny udany aktorski popis. Fascynowało go to, że jedna jego mina może sprawić, iż ludzie zaczynają się bać. Na czole aresztanta zaczęły pojawiać się krople potu.
Jeszcze trochę. Delikatnie dokręcić śrubę.
– Powiesz mi, z kim współpracujesz. Spiszemy jak najdokładniejszą listę, gazetki się wyrzuci, a ty wrócisz do domu, będziesz chodził z rękami w kieszeniach, pogwizdując wesoło, będziesz cieszył się słoneczkiem. Co na to powiesz?
– Powiem, że to kłamstwo. Nie wypuścicie mnie, choćbym wydał wam samego towarzysza przewodniczącego. Psu w dupę takie układy.
Veit nie mógł powiedzieć, że nie spodziewał się takiej wolty. Uśmiechnął się szeroko, nie tyle przyjaźnie, co fałszywie, mrużąc oczy niczym pantera, która szykuje się do skoku. Jednak, zamiast zaatakować, wstał, wyszedł zza biurka i skierował się ku drzwiom.
– Przemyśl to jeszcze, przyjacielu – powiedział już z ręką na klamce.
Słowo „przyjaciel” zabrzmiało w jego ustach jak obelga, szczególnie po laniu, jakie sprawił komuniście. Wydawało mu się, że słyszy tłumioną klątwę: to też miał wkalkulowane w swoją grę.
– Niedoczekanie wasze – prychnął komunista. – Jebał was pies. Wszystkich!
Boelke odwrócił się. Aresztant miał odwróconą głowę, tak by choć kątem oka widzieć sylwetkę esesmana. Podporucznik rozłożył więc ręce w geście bezradności, a potem otworzył drzwi. W progu ponownie zatrzymał go głos Polaka:
– Miałem skórzaną kurtkę. Oddajcie mi ją.
– A pies ci czerwonym ozorem mordę lizał.
***
   Październik 1941 r., Warszawa, getto
 Pocierała dłońmi ramiona, starając się jakoś pozbyć bólu. Ten jednak nie chciał odpuścić, wciąż trzymając jej mięśnie w bolesnym skurczu. Palce także miała zgrabiałe, zesztywniałe, lekko przykurczone.
Była potwornie zmęczona.
Pracy było coraz więcej, a dzień się przecież nie wydłużał. We wrześniu przestali im też płacić, ale przynajmniej załatwili stałe arbeitskarty**, więc teraz Rachela nie obawiała się już niczego.
I nie mogła zrezygnować.
Skręciła w wąską, śmierdzącą moczem uliczkę, w ten sposób chcąc skrócić sobie drogę na Gibraltar, by zgarnąć stamtąd Dawida Webera. Od jakiegoś czasu zawsze wracali wieczorami razem, gdyż w getcie robiło się coraz bardziej niebezpiecznie: matki straszyły ich zasłyszanymi na podwórzach opowieściami o krwawych napadach tak skutecznie, że panna Blum nie wyobrażała już sobie powrotu do mieszkania bez asysty Webera. Obecność Idy także nie dawała jej poczucia bezpieczeństwa, bo cóż to za problem złapać, ograbić, a może nawet i zabić dwie kobiety zamiast jednej? Co prawda z szewczyka mężczyzna był żaden, chłopiec raczej, ale fakt był faktem. Chociaż teraz powroty zajmowały jej dwa razy więcej czasu, starała się to ignorować, wciąż tymi samymi argumentami zagłuszać głos zdrowego rozsądku. Chciała przecież przeżyć! Chciała...
W tym momencie zderzyła się z czymś twardym. Byłaby upadła na ziemię, gdyby nie pomoc dwóch silnych, męskich dłoni, które złapały ją za przed ramiona i pociągnęły do przodu.
– Do jasnej... –  Chciała przekląć, ale urwała, ponieważ majacząca w półmroku twarz wydała jej się być dziwnie znajoma.
Mężczyzna oddychał chrapliwie. Wypuścił ją z uścisku, ale ona wcale się nie odsunęła. Wciąż próbowała rozszyfrować, kto to taki. Oczy powoli przyzwyczajały się do częściowych ciemności, dzięki czemu dostrzegała coraz więcej szczegółów.
  W końcu zobaczyła to, co spodziewała się zobaczyć: te duże, brzydkie, odstające uszy rozpoznałaby wszędzie.
– Mordka!–  zawołała radośnie, po czym zarzuciła mężczyźnie ręce na szyję.
Jego ciepłe dłonie, oplotły ją w pasie. Gorący oddech, który poczuła na karku, przyprawił ją o dreszcze.
– Nachela...– westchnął Mordechaj Anielewicz, pieszczotliwie zwany „Mordkiem” lub „Aniołkiem”.
Nazywał ją tak, odkąd pamiętała, chociaż nigdy nie wytłumaczył jej, dlaczego. Ona zaś nigdy nie zwróciła się do niego inaczej niż „Mordka” - ot, przyjacielski status quo.
– Szukał żem cię wszędzie odkąd... – urwał, odsunął ją od siebie na długość wyciągniętych ramion. – Ech, szlag, nic nie widzę. Chodź.
Wziął ją za rękę i pociągnął w stronę wyjścia z bramy. Na ulicy raz jeszcze padli sobie w ramiona.
– Niesamowite, niesamowite! No, co za szczęście! Mordka! – powtarzała wciąż Rachela, nie mogąc uwierzyć w tak szalony zbieg okoliczności.
Mordechaj milczał, oddając uściski. Wzruszona dziewczyna ujęła jego twarz w dłonie, po czym ucałowała w oba policzki. Przyjrzała mu się w słabym świetle gazowych lamp. Wydawało jej się, że zupełnie się nie zmienił: wciąż był niewysokim, nieszczególnie przystojnym młodzieńcem o ładnych, niemal czarnych oczach, ukrytych pod krzaczastymi brwiami. Wydatne, mięsiste usta co i raz rozciągały się w uśmiechu, a odstające uszy nadal go szpeciły. Ciemne włosy miał starannie obcięte i zaczesane do tyłu, zupełnie jak w starych, dobrych czasach. Ubrania miał jednak stare, znoszone, przetarte.
I ubrudzone gliną.
– Szukałem cię, Nachela. Szukałem miesiące całe. I nie znalazłem. Ani ciebie, ani nikogo drugiego – powiedział w końcu Mordka. – I jakżem nie mógł znaleźć, to pomyślałem, żeście jakim fartem uciekli. I żyłem nadzieją, że masz lepiej... A tu taka niespodzianka...
Mężczyzna wyglądał na zmartwionego. Rachela uśmiechnęła się więc i poklepała go po ramieniu.
– Nie jest mi tak źle, Mordka. – Posłał jej pełne litości spojrzenie. – Też cię szukałam, ale za dużo tu nas, żeby mówić o jakichkolwiek wynikach. Znalazłam tylko Idę Rosenfarb, pracujemy razem w szwalni...
– Za arbeitskarty? – wtrącił pytanie.
Jego rysy były teraz ostre, prawie groźne, jednak Rachela nie miała czasu się temu dziwić.
– Tak.– Skinęła głową. – Ida znalazła Lubę Laks. Co z innymi – tego nie wiem. – Rozłożyła bezradnie ręce.
– Ja nikogo nie znalazłem – powtórzył.
Nie mogąc opanować emocji, raz jeszcze zarzuciła mu ręce na szyję.
–Mordka, ja muszę...
–Gdzie szłaś? Ja cię zatrzymuję, co za brak wyczucia...
–Na Gibraltar. Chodź ze mną – poprosiła nagle. Chciała go jak najdłużej zatrzymać przy sobie.
Mordechaj spojrzał jej prosto w oczy.
***
Dawid Weber wyszedł przed fabrykę. Przez chwilę stał bez ruchu, gorączkowo przeczesując wzrokiem ulicę w poszukiwaniu znajomej sylwetki. Znalazł ją: dziewczyna stała po przeciwnej stronie ulicy, tuż przy jej północnym wylocie. Gestykulowała żywo, zapamiętale coś opowiadając, uśmiechała się przy tym lekko, jakby przepraszająco, ale mimo to było w niej coś, czego wcześniej nie widział.
Jest... Szczęśliwa?
Przy boku młodej Blumówny stał jakiś chłopak: niewysoki, ale szeroki w barach, o jasnych włosach oraz śmiesznych, odstających uszach, co sprawiało, że jego głowa wydawała się być nienaturalnie duża. Wyglądali jakby znali się od lat: dało się to rozpoznać po ich przyjacielskich gestach i tych uśmiechach. Dawid właściwie sam nie wiedział, czemu mu się to nie podoba, dlatego też bezzwłocznie ruszył w stronę zajętej sobą pary.
– Rachelo – powiedział głośniej i ostrzej niż zamierzał, zapominając o tym, że przecież miał ją nazywać „panną Blum”.
Dziewczyna drgnęła, natychmiast zamilkła. Przez chwilę patrzyła na niego, mrugając powiekami. Nastolatkowi wydawało się, że jest bardzo niezadowolona z powodu jego nagłego pojawienia się.
– Serwus– rzekła jednak przyjaźnie, a nawet uśmiechnęła się, choć inaczej niż zwykle .Jakby... Bardziej oszczędnie.
Stojący obok niej młody mężczyzna spojrzał na niego, przechylając głowę lekko na prawo. W jego spojrzeniu dostrzegł cień nagany. Młody Weber doskonale wiedział, iż nieelegancko przerwał im rozmowę.
Dlaczego mieliby oczekiwać ode mnie taktu? Jestem synem wsiowego szewca!
Rachela kaszlnęła w zwiniętą pięść, jednocześnie szepcząc do swojego towarzysza:
– To na niego czekałam.
Chłopak z odstającymi uszami uśmiechnął się. Blumówna klasnęła w dłonie, po czym powiedziała głośno:
– Dawidzie, poznaj to mój przyjaciel – delikatnym ruchem dłoni wskazała jasnowłosego mężczyznę – Mordk... Mordechaj Anielewicz. Mordechaju, to Dawid Weber... My... Nasze rodziny mieszkają razem od jakiegoś czasu.
Nastolatek wzdrygnął się, zauważywszy nagły ruch głową owego Mordechaja. Spojrzenie Anielewicza, jakie posłał Racheli, rzucało gromy.
– Nie powiedziałaś, że w tym waszym małym mieszkanku gnieżdżą się dwie rodziny!
– Trzy – skorygował usłużnie Dawid. – Są jeszcze Szlenkierowie.
Dla Mordechaja było to wyraźnieza wiele.
– Nachela! – zagrzmiał ostrzegawczo.
Brunetka pogładziła go uspokajająco po ramieniu.
– Mordka, nie gniewaj się, proszę– jęknęła błagalnie. – Nam naprawdę nie jest tak źle, jak się tobie wydaje...
Odstające uszy szatyna poczerwieniały jeszcze bardziej.
– Nie jest...
– Mordka.... Proszę – szepnęła.
Anielewicz fuknął, poruszył ramionami, zacisnął mocno szczęki, ale nic już nie powiedział. Poprawił tylko fryzurę, przyklepując zaczesaną do tyłu grzywkę. W tym czasie Rachela posłała Weberowi karcące spojrzenie, lecz ten tylko wzruszył ramionami.
 Jam niewinny. Mówię prawdę i tylko prawdę.
– Możemy iść? – zapytała córka profesora wodząc wzrokiem od jednego chłopaka do drugiego. – Możemy, panowie?
Jej brwi powędrowały ku górze, kiedy zauważyła, iż żaden nie ma zamiaru jej odpowiedzieć, ponieważ obaj są zajęci mierzeniem się pełnymi niechęci spojrzeniami. Pierwszy ocknął się Mordechaj, podając jej ramię, które natychmiast przyjęła. Kiedy robił to Dawid, zawsze go wyśmiewała, mówiąc, że przecież nie są na nadmorskim deptaku, by spacerować ramię w ramię.
Za ten gest młody Weber absolutnie znienawidził tajemniczego Anielewicza.
***
Szedł krok za zagadaną parą, wciąż im się przyglądając. Rozmowy słuchał niespecjalnie uważnie, ale dowiedział się, iż cały ten Anielewicz pracuje na budowie za murem, często szmuglując zakazane towary, więc życie ma nie takie złe. Co  jakiś czas padały słowa o jakiejś „organizacji”***, której Mordechaj był członkiem, a której działalności Rachela zdecydowanie nie popierała. Wciąż mówiła do niego per „Mordka”, doprowadzając Dawida do nieuzasadnionej wściekłości, mocno podbudowanej zazdrością, która skręcała mu w supeł pusty, ustawicznie bolący żołądek. Anielewicz zadeklarował pomoc, nie chcąc słuchać Blumówny, której wyraźnie wstyd było ją przyjąć. 
I wszystko, cała Dawidowa zazdrość zamykałaby się w sferze fantazji, gdyby nie dostrzegł sposobu, w jaki starszy od niego mężczyzna patrzył na brunetkę. Ciemne oczy Anielewicza błądziły po twarzy kobiety niczym delikatne pocałunki, zatrzymując się co chwila na  jej lekko rozchylonych ustach. W oczach Mordechaja był czysty zachwyt, w głosie pełne uwielbienie, którego to uwielbienia Blumówna zdawała się nie zauważać. Weber już otwierał usta, aby to „życzliwie” skomentować, gdy dwójka przed nim zatrzymała się gwałtownie.
Nie zauważył nawet, iż już są pod kamienicą. Brzydkie, rozmyte bałwany nad drzwiami straszyły przechodniów. Anielewicz oderwał wzrok od Racheli, przyjrzał się budynkowi. Jego mina jednoznacznie mówiła, iż zupełnie mu się to nie podoba. Weber w duchu przyznał mu rację: to najgorsza kamienica na tej ulicy, a nie miejsce dla młodych dziewcząt.
– I cóż? – Mordechaj klasnął wdłonie. – Czas powiedzieć sobie „do zobaczenia”.
Uśmiechał się dziwnie, boleśnie, jakby rozbolał go ząb. W jego głosie Dawid nie dosłyszał też ani jednej nutki wesołości, którą chciał udawać przed dziewczyną.
– Nie, o nie, mój drogi. – Wykrzywiła usta. – Wejdź na górę, zostań jeszcze chwilę. Matka tak się ucieszy jak cię zobaczy. A ojciec? – Machnęła ręką. – O ojcu nic nie mówię, wciąż wygląda kogoś, z kim  mógłby prowadzić te swoje ukochane polityczne dysputy.
Anielewicz ponownie się uśmiechnął, lecz tym razem nie było to nic więcej nad zwykły, choć nieco smutny uśmiech.
– Nie, Nachelo. Jużem i tak dość czasu tobie ukradł. Spotkamy się jeszcze, toć dopiero cię znalazłem i gubić nie chcę. – Pocałował ją w obie dłonie. – Matka na mnie czeka, bidula. Iść już muszę. – Blum pokiwała głową ze zrozumieniem. – Pozdrów ode mnie rodziców – polecił jeszcze na koniec, a potem skinął głową Dawidowi i ruszył ku południowemu wylotowi ulicy.
– Mordka! – zawołała za nim brunetka.
Odwrócił się. Szedł teraz tyłem i patrzył na nią. A patrzył tak...
– Przyjdźże jutro pod fabrykę. Idzie powiem, zaczekamy na ciebie! – krzyknęła.
Jak na zmysł młodego Webera, Anielewicz wcale nie musiał odpowiadać, gdyż cała jego postawa była dostateczną odpowiedzią.
– Przyjdę! – odkrzyknął.
***
Mordechaj szedł przed siebie chwiejnym, niepewnym krokiem, co chwila zataczając się jak pijany. Musiał szukać oparcia w sile murów starych kamienic, ponieważ nie widział drogi przed sobą. Zawsze silnie odchorowywał spotkania z Rachelą, ale jeszcze nie zdarzyło mu się, by było to tak poważne. Wszystkie niedogodności składał na karb długiej rozłąki.
„Wejdź na górę, zostań jeszcze chwilę” – tak  go prosiła. I patrzyła na niego tymi swoimi jasnymi oczyma, w których nigdy nie widział tego, co chciał zobaczyć.
Zostałbym ja z tobą, Nachelo, i wieczność całą, bylebyś poprosiła – pomyślał Anielewicz, przykładając rozgrzane czoło do chłodnego muru. Nie przyniosło mu to ukojenia – nic nie przynosiło. Miesiącami żył nadzieją, że Rachela uciekła, że uratowała się z małego, warszawskiego piekła i że dobrze sobie żyje w Ameryce, a może nawet Palestynie. Od miesięcy szukał jej i nie chciał znaleźć, karmiąc się nadzieją, wyimaginowanym obrazem cudzego szczęścia.
Tyś żyć miała bezpiecznie za nas dwoje – tak ci przecież powiedziałem.
Powiedział jej to, gdy przyszedł wrzesień trzydziestego dziewiątego, a cała organizacja poszła do walki. Życzył jej szczęścia i odszedł, nie oglądając się za siebie, zimnymi nocami karmiąc się nadzieją na to, że jest w stanie ją uszczęśliwić. Że jego niedola, niewygoda oraz niebezpieczna walka spowoduje, iż ona będzie bezpieczna choć dzień dłużej. Gdy nie udało mu się przedostać do Rumunii, wrócił, choć niespodziewał się, że zastanie jeszcze Blumów w Warszawie.
Dzień tego powrotu, moment, w którym zapłakana Rachela rzuciła mu się na szyję, klnąc go potwornie za brak wiadomości, był jednym z najpiękniejszych w jego życiu.
Mordechaj Anielewicz kochał Rachelę. Uświadomił sobie to, gdy zaczął dorastać. Wtedy uznał, że musiał ją przecież kochać od zawsze. Była to miłość cicha, ale wierna. Nie raz i nie dwa zbierał się na odwagę, chciał wyznawać uczucie, ale zawsze wtedy spoglądał jej w oczy, w których nie dostrzegał tego, co chciał zobaczyć. Rachela kochała go jak brata, więc cała odwaga zawsze z niego uciekała.
Taki już widać los.
Losem tłumaczył sobie wszystko to, co go raniło. Jak stary, głupi wariat zawsze wracał. Przedzierając się w południowe strony, nawet na jawie o niej śnił.
Tyś mi miała dzieci rodzić. Z tobą żem się we snach sto razy żenił, sto razy spędzał pierwszą noc, sto razy cię całował, sto listów wysyłał.
Wrócił z południa, spojrzał jej woczy.
I sny snami tylko zostały.
Gdy w Niemczech przyszła wroga władza a nad Polską zawisła groźba wojny, już się ze swoim i jej ojcem naradzał, za żonę brać ją miał, uciekać do przyjaciół z Ameryki, by życie ratować. Profesor się zgodził, z wdzięczności niemal łzami zalewał. Plan był dobry: ślub za życie. Bratem jej był, toć pewnie by go i z czasem pokochała.
Te dzieci też by przyszły, wszystkie, wyśnione.
A kiedy przyszło rozporządzenie o getcie, przyszedł do Blumów. W wejściu stary Blum głową mu skinął, przyzwolenie dał. Już usta otwierał, już miał pytać... I znów, głupi, w oczy jej spojrzał. Resztę wieczoru o Hitlerze rozmawiali.
Przyszło zamknięcie, stracił ją z oczu, lecz żył do dziś nadzieją, że może jednak w jakimś sensie ją uratował, że jest bezpieczna za murem.
Odnaleźli się tak głupio, jak się rozstali. I chociaż słuchał jej, patrzył na nią oraz odpowiadał z sensem na pytania, to przez cały wieczór tkwił  wwyobraźni. W myślach całował ją, bez lęku wyznając miłość, ale nic z tego nie przyszło. Choć gdy tylko jej dotknął, gdy usłyszał głos tak kochany, chciał powiedzieć „kocham”, to i tak niczego nie zrobił.
Bezwstydnie, bez ślubu, w zaułku... Tylko w myślach.
Wstydził się własnych fantazji, więc patrzył jej w oczy i widział to, co zawsze. Uparcie patrzył jej w oczy, chcąc się tym spojrzeniem oprzytomnić. Myśli jednak nie chciały odejść, stęskniona jej obrazu fantazja kpiła z niego bez reszty.
Poprosiła go, żeby przyszedł. A on, głupi, przyjdzie. Będzie się katować, na jawie śnić, ale przyjdzie, bo przecież dnia teraz spokojnie nie przeżyje...

* Szyk ze skórą w tle był swego czasu symbolem rosyjskich bolszewików, jeszcze za czasów świetności Włodzimierza Uljanowa ps. Lenina.
**Karty pracy.
***Lewicowo-syjonistyczne Ha-Szomer Ha-Cair.
Wiem, przywaliłam z tym Anielewiczem. Ale będzie mi on niezwykle przydatny – zarówno dla rozwoju akcji, jak i do pewnej sceny, którą gdzieś tam mam z tyłu głowy, w szufladce z napisem „zapamiętaj”. Do napisania ostatniej sceny, to jest przemyśleń Mordki, natchnęła mnie serbska muzyka, której zwykle nie słucham przy pisaniu tej opowieści, ale chyba zacznę, bo dobrze działa. Ta muzyka to dwa utwory zespołu Bijelo Dugme, których możecie posłuchać TU iTU.
Ach, za dwa tygodnie od dziś będę już w Słowenii – życzcie mi udanego semestru i żeby mi słoweńskie przygody uniwersyteckie weny z głowy nie wywiały!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz