czwartek, 1 listopada 2012

Rozdział trzynasty


Czerwiec 1932 r., Berlin, Grunewald – zachodnie obrzeża miasta
Veit bawił się łyżeczką. Nie przejmował się tym, że srebro co chwila wypada mu z rąk, obtłukując nie nakryty serwetą, drewniany blat stołu. Na ciemnym drewnie widać było już kilka jasnych szram, ale chłopiec nie przestawał. Wciąż obracał łyżeczkę w palcach, wpatrując się intensywnie w swoje zniekształcone odbicie.
W końcu podniósł głowę. Drapiąc się po policzku, na którym pojawił się już pierwszy, młodzieńczy zarost, wodził wzrokiem po pomieszczeniu: jadalnia była niewielka oraz bardzo zagracona. Odkąd pamiętał, dziwił się, jak można w jednym pokoju trzymać tyle zbędnych rzeczy: pociemniałe ze starości kredensy przepełnione były malowaną porcelaną, wielkie okno naprzeciw było niemal niewidoczne zza pnączy kwiatów, których nazw nawet nie pamiętał. Ciemna tapeta,tłoczona w złoty wzór, sprawiała, że pomieszczenie wydawało się jeszcze mniejsze.
Było tak cicho, że słyszał muchę, obijającą się o szybę.
– Myślałem, ojcze, że ta wiadomość cię ucieszy – powiedział, w końcu skupiając wzrok na mężczyźnie siedzącym po drugiej stronie stołu.
Heinrich rozplótł ręce, zabębnił palcami prawej dłoni w blat. Powiększająca się z każdym rokiem łysina na środku głowy świeciła mu się od potu. Siedział na tle okna, więc jego szeroka w barach sylweta była oświetlona w taki sposób, że jej kontury rozmywały się Veitowi przed oczyma. Wyglądał jak jakiś święty. A z tymi zmarszczkami wokół oczu, zmartwionym spojrzeniem, powoli siwiejącymi, sumiastymi wąsiskami oraz szpakowatymi resztkami włosów nad uszami był niczym ucieleśnienie troskliwego ojca.
Veit żałował, że Heinrich nie był nim w rzeczywistości.
– Jesteś jeszcze młody. Na wszystko przyjdzie czas. A oddziały szturmowe to nie miejsce dla ciebie. Nie możesz być po prostu szturmowcem.
Veit zmarszczył brwi. Myślał, że skoro ma siedemnaście lat, jest już w stanie podejmować decyzje. Najwyraźniej ojciec uważał inaczej. Młodzieniec usiadł wygodniej. Przyjął jednak nieco bardziej wojowniczą pozę: zostawił w spokoju srebrną łyżeczkę, zaplótł ręce na piersi. Kilkakrotnie przełknął ślinę, zanim rzucił chłodno:
– Jak rozumiem, ma dla mnie ojciec jakiś inny plan.
– Nie możesz być zwykłym szturmowcem,  Veit – powtórzył starszy mężczyzna. – Nie z tym nazwiskiem. Musimy utrzymać jego znaczenie.
Wzrok ojca skierował się ku kredensowi. Na nim, za szybą, stało kiepsko wykonane zdjęcie mężczyzny w skórzanej kurtce – Oswalda Boelke, sławnego niemieckiego lotnika, bohatera ostatniej wojny. Veit wiedział, że ma on wielkie znaczenie dla ich rodziny – widział tę fotografię u każdego członka ich rodu. Niezaangażowani politycznie Boelkowie również podtrzymywali tę tradycję.
Nawet nie zapytałem, czy którekolwiek z nich go znało. Czy ojciec chociaż raz z nim rozmawiał? Walczyli w tej samej wojnie...
– Jestem zbyt młody, by wstąpić do partii – mruknął, gapiąc się na pooraną zmarszczkami twarz Oswalda. A może była to niedoskonałość, skaza na fotograficznej taśmie?
– Nie żądam od ciebie, byś wstępował do partii – rzekł na to ojciec, przygryzając wąsa.
 Siedemnastolatek był kompletnie zbity z tropu. Palcami prawej dłoni zaczął skubać dolną wargę – był to jego brzydki nawyk, robił to zawsze, gdy się denerwował.
– A więc? Jaki jest plan?
Odsunął dłoń od warg, odginając nadgarstek. Był całkowicie bezbronny.
– Wstrzymaj się jeszcze trochę z polityką. Kiedy przyjdzie czas, wstąpisz do Eskadry Ochronnej. To bardziej odpowiednie miejsce dla kogoś z takim nazwiskiem.
Veit szybko zamrugał powiekami. Tego się nie spodziewał.
Zakamuflowane polecenie: wstąpię do SS albo mogę zapomnieć, że kiedykolwiek miałem rodzinę. Matka by tego nie przeżyła...
– Kiedy przyjdzie czas? –  bąknął z wyraźną niepewnością w głosie.
– Powiem ci. A wtedy ty zrobisz to, czego będzie się od ciebie oczekiwać. – Ojciec położył dziwny nacisk na ostatnie słowo. Veit skinął głową.
– Oczywiście, tato. – Przez chwilę obaj milczeli, mierząc się wzrokiem, jakby każdy oczekiwał jakiegoś ruchu ze strony drugiego. Veit westchnął. – Mogę już odejść? – zapytał.
 Heinrich tylko skinął głową. Nastolatek wstał, głośno odsuwając krzesło. Stara klepka, którą wyłożona była podłoga, skrzypiała pod naciskiem jego kroków, kiedy wycofywał się z jadalni. Starał się iść spokojnie oraz naturalnie, ale nie mógł sobie odmówić zaciśnięcia pięści. Im głębiej wbijał paznokcie w ciało, tym gorzej myślał o swym ojcu. Skierował się w stronę kuchni, przewidując, iż tam właśnie znajduje się matka. Południowa pora wyraźnie wskazywała na to, że jeśli tylko dobrze się czuła, powinna pilnować kucharki.
Tak było w istocie: Veit odnalazł matkę, Joannę Boelke z domu Zenowicz, w tym właśnie pomieszczeniu. Siedziała za kuchennym stołem, z głową opartą na dłoniach. Przyglądała się Jadwisi, starej, zgarbionej, siwej kucharce, którą zabrała tu ze sobą z Poznania. Jadwiśka plotła coś trzy po trzy, co i rusz gwałtownym ruchem odrzucając pasma włosów, które uciekły jej z koka. Szeroka, szczera oraz pomarszczona niczym skóra na jesiennym jabłku twarz kobiety rozjaśniała się uśmiechem. Dzieliła się z Joanną nieważnymi plotkami. Matka uśmiechała się lekko i potakiwała, chociaż nie wyglądała, jakby słuchała. Veit oparł się o framugę, w milczeniu przyglądając się matce.
Na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, iż pochodzi ze szlacheckiego rodu. Świadczyły o tym delikatne rysy twarzy, wyraźnie zarysowane kości policzkowe oraz wysokie czoło, przez które przebiegały ledwo przypudrowane trzy głębokie zmarszczki. Joanna miała zgrabny nos, a także wydatne, ładnie wykrojone usta. Chociaż jej urodę nadpsuła ciężka choroba płuc, a piwne oczy straciły wiele blasku i tak można było ją nazwać pięknością. Zupełnie nie pasowała do kuchni. Wiszące nad jej głową stare garnki oraz wyszorowany niemal do białości stół kłóciły się z jej wizerunkiem. Białe, kuchenne kredensy za jej plecami dopełniały obrazu, ponieważ ubrana w ciemną sukienkę kobieta wyraźnie się od nich odcinała. Młodzieniec ze smutkiem zauważył, iż ubranie wisi na matce niczym worek pokutny na zmęczonym pielgrzymką pątniku. Joanna poprawiła związane w kok, ciemnobrązowe włosy, machając przy tym dłonią: udawała, że historia Jadwisi cokolwiek ją bawi. Kucharka umilkła, zauważywszy Veita na progu. Matka natychmiast zwróciła ku niemu twarz: jej wargi rozciągnęły się w ciepłym uśmiechu.
– Rozmawiałeś z ojcem – stwierdziła, nie zapytała. Musiała to rozpoznać po jego minie lub spojrzeniu.
– Tak. – Veit uznał, że dobrze będzie to jednak potwierdzić.
Kobieta zacisnęła wargi. Stara, poczciwa Jadwisia powróciła do krojenia kapusty, udając, że jej tu nie ma. Joanna skinęła głową. Veit niechętnie oderwał ciało od framugi. W kilku powolnych, sztywnych krokach był już obok stołu. Usiadł, zaplótł ręce na piersi. Matka wyciągnęła otwartą dłoń w jego stronę. Przez chwilę przyglądałs ię jej pokrytym białymi plamkami paznokciom. W końcu westchnął ciężko, rozplótł ręce i położył swoją dłoń na jej. Poczuł jak jej zimne, wiotkie palce zaciskają się lekko.
– Ojciec wie, co jest dla ciebie dobre – powiedziała.
Chłopak prychnął, pokręcił głową. Zacisnął powieki, chcąc przegonić łzy. Nie chciał, by je dostrzegła. Ale ona i tak wiedziała. Była jego matką. Poczuł, jak opuszki jej palców prześlizgują się po jego policzku, zahaczają o lwią zmarszczkę między ściągniętymi brwiami, a potem przesuwają się na czoło, jakby chciały je rozchmurzyć.
– Myślałem, że ja też już wiem, co dla mnie dobre. Myślałem, że wolno mi o sobie decydować – wyrzucił z siebie zduszonym głosem.
– Jesteś przeznaczony do wielkich celów – szepnęła. Udał uśmiech, rozciągając lekko wciąż zaciśnięte wargi. – Co ci powiedział? – zapytała.
– Powiedział, że w SS jest dla mnie miejsce. Poinformuje mnie, kiedy będę mógł je zająć. – Veit pokonał w końcu bolesny szczękościsk, otworzył też oczy.
Przez chwilę oboje mierzyli się wzrokiem. Próbował bez słów przekazać jej wszystko to, co myślał. M u s i  powiedzieć jej to, co wciąż było niewypowiedziane: żąda miłości, poszanowania, wolnej woli.
Wolna wola to przekleństwo. Wolna wola jest dla ludzi, którzy znają swoje miejsce w szeregu. Nie znasz go, Veit. Nie możesz o niczym decydować. Nie teraz – w jego głowie odezwał się głos dobrego syna. Tego, którego nauczono posłuchu. Bo tylko to może przynieść wolność. Musi czekać, musi być gotowy.
– Jestem wart jego zaufania.
– Jesteś – zgodziła się matka. – Jesteś naszym synem. On nie chce cię skrzywdzić.
– Wiem – skłamał.
Odsunął się, nie pozwalając jej na to, by wciąż dotykała jego twarzy. Bał się, że jakiś mimowolny skurcz mięśni może zdradzić jego kłamstwo. Odwrócił wzrok. Położył dłonie na kolanach, ukrywając je pod stołem. A potem zacisnął w pięści. Tak, by nikt nie wiedział. Nikt się nie domyślił.
– Jestem dobrym synem – powiedział, patrząc jej przy tym prosto w oczy.
– Jesteś, Veit.
***
Październik 1941r., Warszawa, strona aryjska
W pustym, cichym, wysoko sklepionym pokoju nagłe, mokre, nieprzyjemne plaśnięcie rozległo się niczym wystrzał z broni. Veit siedział na brzegu łóżka i raz po raz uderzał się otwartą dłonią w mokrą od łez twarz. Nienawidził stanu, w którym się aktualnie znajdował. Zawsze tak kończył, gdy dopadały go wspomnienia.
Jesteś przeznaczony do wielkich celów.
Matka wciąż to powtarzała. To były jej ostatnie wypowiedziane do niego słowa. Wyszeptała mu je do ucha, nim ojciec ostrym tonem wyprosił go z jej sypialni, cuchnącej potem oraz kurzem. Później widział ją już martwą. Nigdy nie przyszło mu do głowy, by zapytać, o jakie cele jej chodziło, a kiedy o tym pomyślał, było już absolutnie za późno. Ojciec indagował go, chciał wiedzieć, co mu powiedziała. Odparł, że wyznała tylko matczyną miłość. Potem wyszedł, by opłakiwać ją w samotności. Przy ojcu nie mógł sobie pozwolić na łzy.
Nie będąc już mężczyzną.
– Nie widzę przed sobą żadnych celów – zwierzył się ciemności.
Przyjęła to bez sprzeciwu, zgadzając się z nim cichym, jednostajnym tykaniem zegara. Potoczył wzrokiem po sypialni, próbując rozpoznać sprzęty. Siąknął nosem, wierzchem dłoni roztarł mokre ślady łez.
– Nie widzę nic. Otacza mnie ciemność – zachichotał, niezmiernie ubawiony absurdalnością tej sytuacji. – Mazgaję się jak baba.
Ponownie wymierzył sobie policzek. Skóra piekła. Czuł, że puchnie w miejscu tych niezliczonych uderzeń, którymi sam siebie próbował zdyscyplinować.
Co za idiotyzm.
– Ojciec wie, co dla mnie dobre. Szkoda, że nigdy nie zapytał, co ja o tym sądzę. A sądzę, że wolna wola to przekleństwo. Zgadzam się z nim. Raz, pierwszy raz, zgadzam się z tym pieprzonym karierowiczem. Ludzie stworzeni są do tego, by być rządzonymi. Więc chociaż teraz się opierają, w końcu ulegną. Schylą harde karki, by nowy pan mógł ich do woli batożyć.
Bez żenady zwierzał się dalej nocnej pustce. Usiadł wygodniej, po turecku. Wyciągnął przed siebie dłoń, palcem celującym wskazał w stronę drzwi. A przynajmniej wydawało mu się, że to mniej więcej ten kierunek.
– Ludzie nie mogą mieć wolnej woli. Bóg dał ją, by pokazać, że może ukarać. To niebezpieczne narzędzie. Wolnej woli nie można używać ot, tak sobie. Wiedział to Pepin Mały, wiedział Iwan Groźny, wiedzieli Romanowowie, Hohenzollernowie, Habsburgowie. Wie to też Hitler. Więc odbiera ludziom wolę, zastępując ją pragnieniem b y c i a rządzonym – perorował w ciemność, chichocząc przy tym jak opętany. – Bo do czego innego doprowadziła wolna wola, jeśli nie do wygnania z Raju? Czy nie wygodniej byłoby dalej przestrzegać bożego zakazu? Ludzie muszą czuć, że ktoś nimi rządzi – inaczej prowadzi to do anarchii. Zabijają się i kochają, zawsze w imię czegoś. Nie w swoim własnym. Tak jest przecież… łatwiej?
Ciemność nie odpowiadała. Veit zresztą nie potrzebował tego, by ktokolwiek mu odpowiadał.
– Oczywiście, że tak. Nie mamy wolnej woli. Zawsze można powiedzieć, że nas z m u s z o n o. Kłamstwo! – krzyknął.
Jego własny krzyk tak go w tej ciszy i pustce przeraził, że natychmiast zniżył głos do chrapliwego szeptu:
– My  p o z w o l i l i ś m y na to, by nam to zrobiono. Bez wolnej woli jesteśmy paradoksalnie bardziej wolni. Wolność to największe kłamstwo. Wolność nie istnieje. Bo czy ktoś przyznał się do tego, że zrobił coś z własnej woli?
Zaśmiał się, po czym znów wymierzył palcem w stronę drzwi, jakby były słuchającym go rozmówcą.
– Ja sam udawałem, że wyzwalam się spod woli mojego ojca, by, nie wiedząc co ze swoją chwilową wolnością począć, poddać się władzy Kmicica. Moją wymówką są rozkazy i konspiracja. Czyż to nie jest najlepszy przykład? Choćbym chciał, zawsze kończę na kolanach. Zawsze muszę się poddać. A mam wrażenie, że moja wolna wola jest… wolna. Oto tajemnica rządzenia – władać tak, by ci, co są pod władzą, nie wiedzieli, że ktokolwiek nimi rządzi. Każdy system to system ucisku. Prawdziwa wolność nie istnieje. Nawet w anarchii jest jakiś porządek rzeczy. Polityka, moralność, religia, równość, idee – to wszystko puste slogany. Jedni chcą rządzić, drudzy szukają kogoś, kto mógłby nimi rządzić. To czy należy się do pierwszego czy drugiego sortu nie ma najmniejszego znaczenia. Nie czujesz się z tym źle, po prostu taki jesteś. Twoja wolna wola nakazuje ci, byś z niej zrezygnował. A ja jestem… Jestem… – zawiesił na chwilę głos, jakby zastanawiał się, co powiedzieć.
A potem uśmiechnął się. Szeroko. Gdyby ktoś rzeczywiście był w pokoju, zauważyłby, że jest to uśmiech niepokojący, a zęby i usta Veita błyszczą od śliny.
– Jestem…
...przeznaczony do wielkich celów. *
***
Październik 1941r., Warszawa, strona aryjska
– Pan mnie nachodzi! – zakrzyknęła zrzędliwie siwowłosa Wichowska. Veit westchnął, wzniósł oczy do nieba. – Ja nie mam panu nic do powiedzenia!
Jej francuszczyzna była nieco niechlujna. Nie przykładała się do akcentowania. Faust zawsze miał dobre ucho do języków, więc słyszał to doskonale. Starowinka być może mogłaby grać Francuzkę na zachodzie Niemiec, ale nie w Paryżu.
– Pani wybaczy, ale to ja decyduję, czy będę się chciał czegoś od pani dowiedzieć. Nie chce pani wiedzieć, kto zabił pani syna? – zapytał.
Pytanie to przez chwilę wisiało w powietrzu. Kobieta westchnęła w końcu ciężko, otworzyła szerzej drzwi, odsuwając się jednocześnie z przejścia. Veit uśmiechnął się lekko. Nie kłopocząc się wycieraniem podeszew, wszedł do środka. Wichowska zaprowadziła go do salonu. Zaproponowała nawet herbatę, lecz odmówił. Usiadł wygodnie w fotelu, odsuwając się jak najdalej od staruszki. Wydawało mu się bowiem, że w ten sposób nie dostrzeże jego podkrążonych oczu oraz trzęsących się ze zmęczenia dłoni.
To trochę idiotyczne.
– Muszę przyznać, że znaleźliśmy się w kropce – powiedział. 
Staruszka usiadła wygodniej.
– To dziwne, że przyznajecie się, że nie jesteście w stanie czegoś zrobić – rzekła.
Veit uśmiechnął się kwaśno zaciśniętymi ustami. Założył nogę na nogę, splótł dłonie na kolanie. Wichowska patrzyła mu w oczy. W jej bladych tęczówkach nie dostrzegał strachu. Polka była co najwyżej… zmęczona. Najwyraźniej jedynym, czego teraz oczekiwała, była śmierć.
– Nie widzę w tym nic dziwnego. Słowo „nadludzie” wciąż zawiera w sobie ludzki pierwiastek – odparował.
Wichowska wzruszyła ramionami. Jej pomarszczona dłoń powędrowała w kierunku sznura pereł, zawiązanego wokół szyi. Przez krótką chwilę bawiła się naszyjnikiem, więc Boelke uznał, że może kontynuować przerwany wątek:
– Nie wytypowaliśmy jednego podejrzanego. – Znów zamilkł na chwilę. – Pani wie, że Robert…
– Wiem, że wam donosił – wpadła mu ostro w słowo. Teraz dla odmiany wydawała się lekko rozdrażniona. – Więc czemu nie aresztujecie morderców z podziemia? Na pewno macie jakieś nazwiska. Już wy to umiecie…
– Co umiemy? – zapytał uprzejmie, chociaż spodziewał się odpowiedzi.
– Zdobywać informacje – odpowiedziała. Z lekką ironią w głosie.
Mimo to uśmiechnął się znów, choć nie tak, jak zwykle. Był to ten sam kwaśny uśmiech zza zaciśniętych ust, jakim obdarował ją wcześniej. Uśmiech ten nie sięgał jego oczu, których spojrzenie wciąż pozostawało na poły obojętne, na poły zmęczone. Odchrząknął, poprawił kołnierz marynarki, a z rękawa strzepnął pyłek.
– Wróćmy do tematu – zaproponował. – Jak już mówiłem, nie mamy żadnych podejrzanych. To znaczy, wersji jest kilka, właściwie każdy mógł mieć motyw. Niemniej jednak, informacje, które przynosił nam pani syn, są niemal bezwartościowe, więc egzekucję z ramienia tak zwanego Związku Walki Zbrojnej wykluczyliśmy. Stąd też moja dzisiejsza wizyta. Chciałbym wiedzieć, z kim jeszcze kontaktował się pani syn. Czy miał związek z bolszewikami? Handlował z gettem lub chociażby nielegalnie się tam przekradał? Miał kontakty z żydowskimi komunistami?
 – Dlaczego mnie pan tak wypytuje o Żydów? – zapytała po chwili ciszy. 
Tym razem w jej głosie była lekka nutka nieufności.
– W naszej pierwszej rozmowie wspomniała pani coś o żydowskich przyjaciołach Roberta.
– Przyjaciołach! – prychnęła pogardliwie. – To była tylko jedna Żydówka. Nic szczególnego. – Machnęła lekceważąco dłonią.
Podporucznik miał ochotę głośno zakląć. Staruszka irytowała go swoim sposobem bycia.
– Czy to możliwe, żeby wciąż utrzymywał z nią kontakty? – zapytał.
Wichowska zamrugała szybko powiekami.
– Skądże znowu! Odkąd ich zamknęli, przestał o niej wspominać. Był dobrym obywatelem.
– Wie pani, jak nazywała się jego przyjaciółka? Jak pani myśli, czy znajomość z nią mimo wszystko mogła sprowadzić niebezpieczeństwo?
Kobieta zastanawiała się przez chwilę, marszcząc brew. Ciszę mąciło jedynie cykanie zabytkowego zegara ustawionego w ciemnym kącie salonu.
– Jak miała na imię nie pamiętam. To jakieś banalne, żydowskie imię. Nie sposób spamiętać. Ale zwróciło moją uwagę to, jak dobrze mówi po polsku. Była zasymilowana, nawet studiowała.
 Ta informacja zainteresowała podporucznika.
– Zasymilowana?
– Lekko zaciągała, z tą charakterystyczną żydowską manierą. Kiedy nie znała polskiego słowa, wtrącała je po niemiecku lub francusku. Chyba dlatego to zapamiętałam.
– Ach tak – mruknął. – A gdzie studiowała? I co?
– Nie pytałam. – Wzruszyła ramionami.
To nieco ochłodziło entuzjazm podporucznika, ale postanowił, że nie da za wygraną.
– Skoro była tak dobrze zasymilowana, to czy istnieje możliwość, że nie ma jej w getcie?
– Sądzi pan, że gdzieś się ukrywa? Że mój syn ją gdzieś u k r y ł? – zapytała podejrzliwie.
– Ja nic nie sądzę. – Z głośnym westchnieniem opadł na oparcie fotela. – Ja tylko szukam tropu.
– Jak pies – mruknęła pod nosem po polsku.
Veit nie dał po sobie poznać, że zrozumiał.
– Słucham? – zapytał uprzejmie.
– Mówiłam do siebie. Myślę, że pan ma błędne hipotezy. Morderców należy szukać w podziemiu, nie w getcie, ponieważ…
– Jaki był stosunek Roberta wobec bolszewizmu? – wpadł jej w słowo, nie mogąc dłużej wytrzymać jej rad. Wygłaszała je tak obrzydliwie belferskim tonem, że Boelkemu przypominali się wszyscy beznadziejni profesorowie.
Pytanie oburzyło staruszkę. Przez chwilę patrzyła na niego, ściskając w prawej dłoni swoje perły. Fuknęła kilkakrotnie niczym rozwścieczona kotka.
– Panie oficerze… Mój syn był piłsudczykiem! – burknęła.
Veit mógł być uprzejmy, odbąknąć coś w odpowiedzi. Ale on już wszedł w buty ignoranta. Przestał skubać dolną wargę, położył dłoń na oparciu fotela. Opadła z cichym plaśnięciem. Wichowska patrzyła na niego. Lekko uniósł prawą brew.
– Hm, to znaczy, że był przeciwnim. Jak sądzę – mruknął z sarkazmem.

*Dobra, przyznaję się bez bicia –ta scena to silna inspiracja filmem „Thor”. Jestem maniaczką komiksów Marvela (chociaż może po mnie tego nie widać) i czerwiec – kiedy ten rozdział był pisany – upłynął mi pod znakiem „Thora” i „Avengers”, filmów, które z wrażenia obejrzałam kilkakrotnie. Ale do meritum – Veit w tej scenie wykreowany jest na Lokiego. A może lepiej – jest nim silnie inspirowany. I te „wielkie cele” – nie mogłam ich sobie darować. Po prostu nie mogłam. Więc jeśli ktoś Lokiego nie kojarzy, niech pogrzebie chociażby na YT. Chociaż goręcej polecam komiksy.
Not even sorry.
Ljubljana jest piękna o tej porze roku, chociaż słoweńska biurokracja nie różni się niczym od naszej. Jak chcecie zobaczyć jak wyglądają jakieś zakamarki miasta, zapraszam na DeviantART (adres w linkach). 
Pozdrawiam was, próbując zignorować ból stóp! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz