czwartek, 1 listopada 2012

Rozdział ósmy


Dedykuję Carolyn Lambert. Za wszystkie dotychczasowe rozmowy nie na temat w komentarzach pod notkami. 
Kwiecień 1941r., Warszawa, getto
– Jak się dziś czujesz? – zapytała Rachela drepcząc obok Idy. Twarz dziewczyny – zwykle pełna emocji i wciąż się zmieniająca – była niczym wykuta z marmuru. Rudowłosa wlepiała martwy wzrok w brudny chodnik, zaciskała zęby. Blum była niemal pewna, że słyszy ich zgrzyt. Chociaż jej skołatany, zmęczony umysł mógł płatać jej figle. – Ida? – Dziewczyna westchnęła. – Ja jestem ostatnio ciągle zmęczona. Zastanawiam się, czy nie zrezygnować z pracy. Mam coraz mniej siły. – Rudowłosa posłała jej przeciągłe spojrzenie, po czym wzruszyła ramionami, jakby coś sobie przemyślała.
– Zrobisz, jak zechcesz – stwierdziła krótko. Rachela aż przystanęła z wrażenia. Nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała.
– Tak po prostu? – Jej brwi mimowolnie uniosły się ku górze. Ida wydała z siebie krótki, dziwny dźwięk: ni to prychnięcie, ni to gorzki śmiech. – Myślałam, że mi zwymyślasz, zaczniesz przekonywać, iż nie powinnam tego robić.
– Przecież nie jestem żadnym autorytetem żeby mówić ci „zrób to“ albo „zrób tamto“. – Ida wyglądała na poirytowaną. Wcześniej jej się to nie zdarzało i dlatego było tak zaskakujące.
– D-dobrze, ale myślałam...
– Nie myśl – przerwała jej obcesowo rudowłosa. - Po prostu nie myśl, Rachela. I nie pleć głupot.
Panna Blum spuściła wzrok zastanawiając się, co mogło oznaczać ostatnie zdanie. Czyżby przyjaciółka kazała jej po prostu zamilknąć czy też może poprzez „głupoty“ wyraziła swoje zdanie na temat jej wyimaginowanych naprędce planów?  Brunetka tak zatopiła się we własnych myślach, że dopiero po długiej chwili poczuła ciepło ciała Idy. Dziewczyna wzięła ją pod rękę i przytuliła się do jej ramienia. Kątem oka Rachela zauważyła lekki uśmiech, czający się w kącikach warg Rosenrafbówny. Uśmiechnęła się, po czym pocałowała ją w czubek głowy.
– Ida, Ida... – westchnęła.
***
Kwiecień 1941r., Warszawa, strona aryjska
Zapukał trzy razy, a potem, po krótkiej pauzie, jeszcze dwa. Usłyszał szczęk klucza w zamku. Drzwi uchyliły się lekko, błysnęło w nich niebieskie oko, ślad uśmiechu.
– Serwus – powiedziała Barbara, otwierając mu szerzej. Przyjrzał się jej: miała na sobie granatową sukienkę w białe grochy i białym kołnierzyku, która nie sięgała jej kolan. Jasne jak słoma włosy splotła w gruby warkocz.
– Serwus – odpowiedział po długiej chwili milczenia. Kąciki jej warg drgnęły. Spuściła głowę i wyraźnie zawstydzona zaczęła miętosić w palcach koniec warkocza. – Chodźmy – powiedział, by przerwać kłopotliwe milczenie.
Skinęła głową. Przylgnęła plecami do ściany, by przepuścić go w wąskim korytarzu. Wszedł do pokoju rzucając prochowiec na krzesło, stojące tuż obok drzwi. Podszedł do powielacza i zaczął pracę. Kiedy zorientował się, że dziewczyna nie weszła do pomieszczenia, obejrzał się za siebie. Nastolatka stała w wejściu, niefrasobliwie oparta o framugę drzwi. Wciąż obracała w dłoniach koniec warkocza, a spojrzenie miała nad wyraz dziwne. Veit zacisnął usta.
– Nie mogę spędzić tu całego wieczora, Barbaro. Zacznijmy pracować. – Spróbował jakoś wytłumaczyć swój pośpiech, lecz wbrew swoim słowom odsunął się od urządzenia, wyprostował. – Proszę – dodał, gdy nie zareagowała.
 – Czasem mógłbyś porozmawiać ze mną choć chwilę – rzekła. Boelke westchnął.
– Barbaro... – zaczął, ale dziewczyna uniosła dłoń, zatem natychmiast zamknął usta. Wydawało mu się, że na jej wargach po raz kolejny dostrzegł blady ślad uśmiechu.
– Prosiłam cię, byś tak do mnie nie mówił. Mierzi mnie to, bo brzmi tak okropnie... oficjalnie. – Jankowska skrzywiła się, jakby pod nos podetknięto jej coś naprawdę śmierdzącego. Podporucznik zmarszczył gniewnie brew.
– Nie uważam, by twoje imię było brzydkie.
– Jednak wolałabym, żebyś mówił mi „Basiu“. Wszyscy przyjaciele tak mnie nazywają.
„Basiu“ – dobre sobie. Narażę się na śmieszność. A ty, dziecko, możesz sobie pomyśleć Bóg wie co!
– Przyjaciele – mruknął tylko. – Weź się do pracy – uciął temat.
Dziewczyna pokornie podeszła do powielacza. Przez długie minuty nie wymienili ze sobą ani słowa. Kiedy panujące pomiędzy nimi milczenie zaczęło go irytować, zwrócił większą uwagę na to, co robi blondynka. Chociaż tak jak zawsze układała kolejne bibuły w równe stosy, od czasu do czasu sięgała dłonią ku twarzy, jakby przeszkadzał jej jakiś niesforny kosmyk włosów. Gdy zaczęła pociągać nosem, Veit nie mógł skupić się już na niczym. Przerwał pracę, wyprostował się. Zwinął dłonie w pięści i oparł się nimi o stół, stając w kontrapunkcie. Dziewczyna zamarła: stała przed nim ze spuszczoną głową, odwracając twarz, aby nie zauważył łez. Ramiona trzęsły jej się od długo powstrzymywanego szlochu. Westchnął.
– Przepraszam – powiedział. Jankowska ani drgnęła. – Przepraszam... Basiu. –Poczuł, że się czerwieni. Jak zawsze zawstydzał go jego potworny akcent, który sprawił, iż familiarne „Basiu“ zabrzmiało jak „Baszu“.
– Nie masz za co przepraszać, Fauście. To ja, to tylko moja... Ech... – westchnęła, otarła wierzchem dłoni załzawione, zaczerwienione oczy. Boelke z trudem powstrzymał kolejne westchnięcie. Z kieszeni spodni wyciągnął chusteczkę, podał ją jej. Podziękowała mu przeciągłym spojrzeniem.
 – Oczywiście, że mam za co przepraszać. Zachowałem się jak... – Przez chwilę szukał dobrego słowa. – Gbur.
– I mruk – bąknęła.
– I mruk - zgodził się, choć nie był pewien czy dobrze rozumie sens tego słowa. Wrócili do pracy.
– Rozmawiałeś z moim ojcem i pomyślałam sobie... – podjęła. Veit podniósł głowę, spojrzał na nią. Dziewczyna zająknęła się: - Ż-ż-że jestem dla ciebie ważna, że jesteśmy przyjaciółmi – wyrzuciła z siebie w końcu.
 – Oczywiście, że jesteś dla mnie ważna – powiedział.
Co ty wygadujesz?! Zaprzestań takich dwuznaczności! Natychmiast!
 – I oczywiście, że jesteśmy przyjaciółmi. Cenię twojego ojca i nie chcę, by kolejne jego dziecko zginęło. Tym bardziej tak bezsensownie, jak ty możesz zginąć, Basiu – dodał. Dziewczyna nieco zmarkotniała. Nadzieja natychmiast znikła z jej spojrzenia. Liczył na to, że już nigdy więcej nie pomyśli sobie, że on mógłby coś do niej czuć. Coś więcej niż sympatię. 
Ale jesteśmy przyjaciółmi. Tak.
– Uważasz zatem, iż powinnam nic nie robić? – zapytała powoli. – Lepiej byłoby, gdybym siedziała w domu, czytała książki i czekała, aż silni mężczyźni raz-dwa uwiną się z wojną?!
– Nie to miałem na myśli.
– Ależ oczywiście! – prychnęła z ironią. Nie spodziewał się, że stać ją na taką śmiałość.
Jest córką Kmicica. Dlaczego się dziwisz?
– Basiu... – zaczął pojednawczo, ale właściwie nie wiedział, co miałby jej powiedzieć. – Nie chcę, żebyś narażała się na niebezpieczeństwo. W każdej chwili znów mogą cię aresztować, a ja nie wiem, czy uda mi się cię wydostać. Narażasz siebie, narażasz też mnie.
– Próbowałbyś mnie wydostać? – zapytała cicho. Dostrzegł cień nowej nadziei w jej oczach. Miał ochotę porządnie zakląć. Czy tylko to do niej dotarło?
Pogrążasz się.
– Lubię Kmicica. Nie chciałbym, by zginęło jego drugie dziecko – powtórzył. – To kompletnie by go załamało.
Jak sądzę – pomyślał, ale nie powiedział tego głośno.
Dziewczyna zaczęła kręcić się po pokoju, na nowo łapiąc koniec warkocza. Obracała go nerwowo w palcach, patrząc w podłogę. Wyglądało na to, że chce coś powiedzieć. Veit wyprostował się, zaplótł ręce na piersi i przyglądał jej się z uwagą.  Na jego czole pojawiła się lwia zmarszczka.
– Nie znasz mojego ojca. Nie... Tak naprawdę on wolałby, żebym to ja zginęła zamiast Władka – powiedziała półgłosem. Faust kilkakrotnie otwierał usta, ale natychmiast je zamykał.
– Jak możesz tak mówić? – wydusił z siebie w końcu. – Na pewno tak nie jest. Jesteś rozgoryczona, wciąż opłakujecie... Władka.... Ale to nie znaczy... Ja...
Lepiej zamilknij. Zamilknij człowieku. Nie pocieszysz jej, nie umiesz. Przecież zawsze uważałeś, że to ty masz najgorszego ojca na świecie. A co, jeśli to, co ona mówi jest prawdą? Jeśli Kmicic nie jest tak kryształowy, jak chcesz go widzieć?
– Nie trudź się pocieszaniem mnie. Nikt mi jeszcze tym nie pomógł – powiedziała sucho. Ten nowy ton w jej cichym głosie zupełnie go zaskoczył.
– Nie pocieszam cię. Mówię, co myślę – prychnął. Już wiedział, że ta rozmowa zaprowadzi ich donikąd. Dziewczyna milczała przez chwilę.
 – Oczywiście – powiedziała tym samym tonem. – Wróćmy do pracy. – Odwróciła się do niego plecami. Veit zaklął w myśli, po czym znów pochylił się nad powielaczem.
Nic – oto, co zdziałałeś, by uratować tę naiwniaczkę.
***
Ewa, jak zwykle każdego ranka, krzątała się po kuchni. Zatrzymała się jednak, dostrzegłszy ciężkie spojrzenie Jakuba. Chłopak właśnie wyszedł ze swojego pokoju. Nie zwracając uwagi na śniadanie, przeszedł do przedpokoju. Najwyraźniej szykował się, by znów gdzieś wyjść.
 – Stało się coś? – zapytała. Spojrzał na nią. Tym razem dość obojętnie.
– Nie. Dlaczego pytasz? – Zarzucił marynarkę na ramiona.
– Od jakiegoś czasu jesteś... Dziwny. Wychodzisz gdzieś, nie wiem co robisz... – Urwała, by nie zabrzmiało to jak skarga. Zapadło krótkie milczenie.
– Szukam pracy. Uczciwej, nie dla Niemca. A poza tym... Nie mogę ci mówić o wszystkim. Tak jak ty nie mówisz mi, a przecież siedzimy w tym oboje. Tylko ojciec nie... – Nabrał powietrza w płuca, ale nie dokończył. Zamiast tego wzruszył ramionami, a potem wyszedł pospiesznie, jak zwykle trzaskając drzwiami. Z drugiego pokoju wyszedł Henryk, jej mąż, a ojciec Jakuba, dłonią przygładzając swoje zbyt długie, szpakowate włosy. Zmarszczył nos, a potem wyciągnął z kieszeni okulary. Założył je, klasnął w dłonie.
– Cóż to? Jakub znów czepiał się mojej neutralności? – zapytał. Ewa odłożyła pusty garnek na kuchnię.
– Nie. - Pokręciła głową. – Właściwie to nie wiem, czego chciał tym razem, mój drogi – dodała, otwierając jedną z szafek i pochylając się, by nie zauważył jej zmartwionego spojrzenia.
– Młodość, młodość. Bunt! – zaśmiał się Henryk siadając za stołem. Zupełnie tak, jakby te dwa słowa miały cokolwiek wyjaśniać. - Nie ma się czym przejmować. Do jutra mu przejdzie. 
Oczywiście, Ewa nie widziała niczego złego w upartej neutralności swojego męża. Dobrze rozumiała, że to utrudniałoby mu pracę w jego przedsiębiorstwie. Henryk był właścicielem dwóch cegielni, a pracy i pomocy nie odmawiał nikomu, nie patrzył w ich dokumenty. Nie chciał się tylko mieszać do polityki, nie zatrudniał na fikcyjnych stanowiskach i nie przyjmował dużych zleceń od okupantów. Był człowiekiem na wskroś praktycznym, starał się, by nie zabrakło im na przysłowiowy chleb. Ewa nigdy do niczego go nie namawiała, wiedziała, że Heniek jest zbyt silną jednostką, by zrobić cokolwiek wbrew swojemu sumieniu. Niestety, Jakub odziedziczył po nim tę siłę, która już niejednokrotnie bywała przyczyną rodzinnych kłótni. Kuba uważał, że konspiracja jest swoistego rodzaju obowiązkiem, a Henryk próbował mu dowieść, iż jego jedynym obowiązkiem powinna być troska o dobro rodziny. Ewa nigdy nie wtrącała się w te kłótnie, chociaż często miała ochotę obsztorcować obu oponentów. Tym razem także nie miała zamiaru robić z igły wideł, gdyż nie chciała narażać niezależności męża. Jej konspiracyjne problemy były tylko i wyłącznie jej zmartwieniami. Nie chciała,a by i za to musiał czuć się odpowiedzialny. Miała tylko nadzieję, że da sobie ze wszystkim radę sama.
–Tak – zgodziła się, wzdychając lekko. Odwróciła się, by nie zauważył jej niepokoju.
***
Kuba zaciskał dłonie w kieszeniach spodni tak mocno, że paznokcie wbijały mu się w skórę na dłoni, z pewnością raniąc ją do krwi. Zaciskał też szczęki, usiłując nie zgrzytać zębami.
Tak po prostu zapytała go, czy coś się stało!
Cóż miałby jej odpowiedzieć? „Tak, stało się. Odkryłem, że współpracujesz z Niemcami“? Przecież to niedorzeczne! A poza tym wciąż łudził się, że to nieprawda, chociaż nie dopuszczał tego do swojej świadomości. Wolał udawać, że jest silnym konspiratorem, kimś na kształt Skrzetuskiego z „Ogniem i mieczem“, dla którego dobro państwa jest ważniejsze od osobistego szczęścia. Chciał udawać, że nie jest związany żadnymi więzami z nikim, jest wolny.
Chciał umieć poświęcać wszystko w imię wyższego dobra.
Podniósł głowę i zauważył, że odjeżdża jego tramwaj. Wciąż mając w głowie rozważania o dobru i złu, puścił się pędem przed siebie. Roztrącał ludzi nie krzycząc nawet „przepraszam“, ale ten pośpiech opłacił się. Odetchnął z ulgą, gdy chwycił mosiężny drążek na mostku pojazdu. Szarpnęło, w ramieniu poczuł ból, a pod stopami schodki. Siłą rozpędu wpadł do środka tramwaju. Poprawił zmierzwione włosy, strzepnął niewidzialne pyłki z marynarki. Kilka pań w starszym wieku uśmiechnęło się do niego miło, z pewnością rozmyślając o własnej, pełnej siły młodości. Zmotywowany tymi przejawami sympatii Woyciechowski wypiął pierś do przodu, oparł się nonszalancko o szybę. We wpadającym przezeń świetle błysnęły szklanki wypolerowanych butów. Wydawało mu się, że uśmiechy pasażerów stały się jakby bardziej... Rozumiejące. To w pewnym sensie poprawiło mu humor.
Na Mokotów dotarł spóźniony. Klnąc cicho pod nosem wbiegł po schodach na piętro. Nerwowo zapukał do drzwi mieszkania numer sześć. Otworzyła mu otyła, siwa kobieta, o poznaczonej zmarszczkami twarzy i przenikliwym spojrzeniu szarych ,bladych oczu.
– Dzień dobry. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Ja do Franka. – Kobieta nadal patrzyła na niego tym samym, nieprzychylnym wzrokiem. Kuba zmieszał się. Zatarł nerwowo dłonie. – Jest w domu? – Właścicielka mieszkania nie odpowiedziała, odsunęła się tylko z przejścia. Woyciechowski posłał jej kolejny uśmiech. – Dziękuję – bąknął, a potem podszedł do drzwi jednego z pokoi. Nie zdążył nawet zapukać, a otworzyły się przed nim. Przez chwilę bez słowa patrzył w oczy Franciszkowi.
– Serwus – rzucił Czarny – Właź. – Odsunął się. Kuba skinął tylko głową. Starszy kolega zatrzasnął drzwi za jego plecami.
– I co? – zapytał bez ogródek blondyn. – Sprawdziłeś moją matkę?
– Sprawdziłem – odpowiedział ostrożnie rudzielec. – Może usiądziesz? –zaproponował, wskazując dłonią krzesło przy biurku. Nastolatek jęknął cicho, ale posłusznie usiadł.
– Aż tak złe masz te wiadomości?
– To nie tak. – Czarny usiadł na brzegu wąskiego łóżka naprzeciwko Jakuba, przygryzł dolną wargę. Dłonie oparł na kolanach, w pozie, jakby za chwilę znów miał się podnieść. – Rzeczywiście, twoja matka odwiedziła jakiegoś Niemca...
– Jak się nazywa?
– Nie powiem ci. To wciąż nic pewnego.
– Jak się nazywa? - powtórzył pytanie Woyciechowski.
– To nieistotne – powiedział chłodno rudowłosy. – Śledziłem twoją matkę, odwiedziła Niemca, esesmana. Wygląda na to, że to ten sam, którego widziałeś i że dobrze się znają. – Kuba zakrył oczy dłonią, westchnął. Czarny podjął po chwili: – To jeszcze nie znaczy, że...
– Jak to nie? – warknął Kuba.
– Może ona ma z nim romans? – rzucił desperacko Dąbrowski. Jakub parsknął nerwowym śmiechem. – To młody, przystojny facet... Nie brałeś tego pod uwagę?
 – Daj spokój. Moja matka miałaby mieć... Nie, ona szaleje za moim ojcem. To musi być kwestia kolaboracji – stwierdził. Franek przyglądał mu się przez chwilę z uwagą. Pomiędzy jego rzadkimi, jasnymi brwiami pojawiła się lwia zmarszczka.
– Dobrze. – Uderzył dłońmi o uda, wstał, zaczął krążyć po pokoju. – Skoro upierasz się przy kolaboracji, sprawdzę to raz jeszcze. Dam znać tym na górze, bo może jest coś, o czym nie wiemy. Może twoja matka ma za zadanie inwigilować tego Szwaba? Co o tym myślisz? – zapytał. Woyciechowski myślał przez chwilę.
– O tym nie pomyślałem. To w ogóle jest takie dziwnie... Kiedy przyszedł do nas, zapytał o kogoś, kto się spóźniał. Myślałem, że chodzi o mojego ojca, ale... Nie, nic z tego nie rozumiem – jęknął. Ukrył twarz w dłoniach. – Nic nie rozumiem – powtórzył.
Franek milczał, ponieważ nie wiedział, jak mógłby go pocieszyć. Każda z wysuniętych przez niego hipotez albo przerażała Kubę albo była zbyt nieprawdopodobna, by być prawdziwą. Zatem dlaczego miałby mówić coś, w co sam nie wierzy? Milczenie było bezpieczniejsze.
– Kto to jest? – Kuba ponownie zaskoczył go tym pytaniem.
– Mówiłem ci, że nie mogę nic powiedzieć.
–Zdradź mi chociaż jego stopień. – Czarny miał ochotę zakląć.
- Podporucznik – powiedział jednak bez cienia złości w głosie. – Chyba. Słabo znam niemiecki.
– Podporucznik... To brzmi prawie jak „nikt“.
– Mnie to mówisz?
– Sprawdzasz go?
- Niewiele mogę. – Franek rozłożył ręce w geście bezradności.
– A „góra“? Poinformowałeś ich? – Chciał się upewnić Kuba.
– Masz mnie za idiotę? Oczywiście, że tak! – zaperzył się Czarny.
– I co?
– I gówno. Milczą jak zaklęci. Nie mogę się doprosić informacji od nikogo. – Kuba westchnął.
– Nic z tego nie rozumiem – powtórzył po raz trzeci.
– Nie ty jeden - mruknął Dąbrowski. – Nie ty jeden, fantasto – wyszeptał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz