czwartek, 1 listopada 2012

Rozdział siódmy


Kwiecień 1941r., Warszawa, strona aryjska
Barbara Jankowska nieufnie spoglądała na towarzysza, jednak posłusznie układała mokre od farby bibuły, wciąż wlepiając wzrok w tytuł wiersza: „Synu mój“, „Synu mój“, „Synu mój“... Miała wrażenie, że te dwa niewinne słowa wyryły się już w jej mózgu. A współpracownik wciąż podawał jej nowe arkusze, bez słowa szturchając ją łokciem w bok. Kątem oka spoglądała na jego mocarne przedramiona, które odsłonił podciągając rękawy koszuli, na sploty żył, które uwydatniały się przy każdym ruchu. Odwracała twarz, ale za każdym razem głupi nakaz myśli sprawiał, że znów zerkała na niego ukradkiem. Przyglądała się jego poplamionym tuszem palcom pianisty, notując, że zaciera dłonie po każdym wykonanym ruchu, jakby się niecierpliwił, jakby nie mógł doczekać się efektu swoich działań. W gardle drapało ją i piekło, ale nie śmiała oderwać się od pracy. Chrząknęła cicho, wracając do studiowania tytułu. „Synu mój“, „Synu mój“, „Synu mój“... Gdy się odwróciła, pisnęła cicho ze strachu. Współpracownik stał przed nią ze szklanką wody w wyciągniętej ręce.
– Dziękuję – wymamrotała zdrętwiałymi wargami, przyjmując naczynie. Na szkle zostały czarne odciski jego placów. Pijąc powoli, wnikliwie studiowała układ linii papilarnych.
– Kmicic jest bardzo monotematyczny – powiedział mężczyzna. Słysząc jego głos, mimowolnie podskoczyła ze strachu. Jej zęby zagrały nerwowe staccato na brzegu szklanki. Zerknęła na niego niepewnie. Uśmiechał się lekko, nie ukazując zębów, a spojrzenie jego piwnych, poznaczonych złotymi żyłkami oczu było dosyć kpiące. Kaszlnęła w zwiniętą w pięść dłoń.
– Skoro pan tak sądzi, panie podporuczniku – wyszeptała. Zdziwiła się, słysząc jego chichot.
– Darujmy sobie tytuły, Barbaro. Głupio brzmią, gdy jesteśmy poza pokojem przesłuchań. 
– W porządku, Fauście – zgodziła się posłusznie.
Ciekawy pseudonim, dziwny Szwabie.
Uśmiech mężczyzny stał się jeszcze szerszy.
– Kmicic pisze tylko i wyłącznie o wojnie – wrócił do tematu. – A ten dzisiejszy wiersz jest tak przygnębiający, że gdybym był jego odbiorcą, to na pewno straciłbym bojowego ducha – powiedział. W jego postawie było coś intrygującego: niby był nonszalancki i pewny siebie, a z drugiej strony kulił się i chował głowę w ramionach za każdym razem, gdy otwierał usta. Twardy niemiecki akcent kaleczył polskie słowa, ale mimo to uparcie się nim posługiwał, chociaż to wyraźnie go krępowało.
– To wiersz dedykowany jego synowi – rzekła, po czym na chwilę zawiesiła głos. – Syn Kmicica zginął we wrześniu trzydziestego dziewiątego – podjęła po chwili. Zapadło ciężkie milczenie. Faust drgnął, podał jej kolejny arkusz.
– Nie wiedziałem – mruknął. Był wyraźnie zakłopotany. Uciekał wzrokiem, jakby nie wiedział, gdzie go podziać. Małe mieszkanko na Mokotowie, gdzie pracowali, było nad wyraz nieinteresujące. Pokój, w którym rozstawiono sprzęt, był mały, wąski, z wysokim sufitem. Prócz powielacza, niewielkiego stolika oraz krzesła nie było tu żadnych innych sprzętów. Ciężkie zasłony były szczelnie zasłonięte, a goła żarówka, smętnie zwisająca z sufitu, nie była najlepszym źródłem światła. –Przepraszam – dodał. Dziewczyna drgnęła.
– Nie masz za co przepraszać. – Wzruszyła ramionami. - Kmicic nie należy do ludzi, którzy każdemu o sobie opowiadają. – Zauważyła błysk ciekawości w jego oczach. Był tak samo przerażający, jak za pierwszym razem na Szucha. Modliła się o to, by nie zacząć dygotać. Wciąż nie mogła uwierzyć w to, że esesman, który dopiero co ją przesłuchiwał, okazał się być ich agentem. Miała tylko nadzieję, że kiedyś odważy się zapytać go, co stało się z zeznaniami, które wychlipała mu w pokoju przesłuchań.
– Wydajesz się być właśnie tą osobą, której jednak opowiedział – powiedział. Barbara założyła za ucho kosmyk włosów, by zyskać na czasie. Wciąż się go bała, to prawda. Ale to przecież „ich“ człowiek. I miała z nim teraz pracować.
– Kmicic to mój ojciec – rzekła w końcu. Agent wciągnął powietrze. Wyglądał na szczerze zaskoczonego. Potem jego wargi drgnęły, jakby chciał się uśmiechnąć, ale szybko na powrót stał się całkowicie poważny. Podrapał się po policzku, zostawiając na nim ślady tuszu.
– Dzień niespodzianek - szepnął bardziej do siebie, niż do niej. – Przykro mi z powodu twojego brata – dorzucił głośniej po chwili. Nie odpowiedziała, skłoniła tylko lekko głowę. Wrócił do pracy. Przez jakiś czas pracowali w wygodnym dla obojga milczeniu, a ona znów ukradkiem podziwiała jego dłonie i przedramiona, zapominając o bożym świecie.
– Wystarczy – zakomenderowała, krytycznie przyglądając się potężnemu stosikowi bibuł. Faust natychmiast przerwał pracę, zatrzymał maszynę.
– Do jutra? – mruknął pytająco, sięgając po płaszcz.
– Umyj ręce, nie możesz wyjść tak na ulicę. Zatrzymają cię. – Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, jak głupio to brzmi. Przecież stojący na przeciwko niej, wysoki, przystojny, młody mężczyzna legitymuje się dokumentami oficera SS! Poczuła, jak rumieniec powoli maluje różem jej policzki. Jednak szatyn zdawał się nie zauważać jej fatalnego faux pas. Odrzucił płaszcz na oparcie krzesła, stwierdzając krótko:
– Masz rację. – Przecisnął się obok niej do stolika. Chwycił ułomek mydła, po czym zaczął energicznie szorować uwalane tuszem dłonie. Barbara nie mogła oderwać od niego wzroku, chociaż bardzo chciała. Wpatrywała się w niego łakomie, a jej oddech stawał się irracjonalnie coraz płytszy. Dziewczęca wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach. Wciąż czuła ciepło jego ciała, które uderzyło w nią, kiedy przechodził obok. Była pewna, że policzki ma już zupełnie czerwone. Nie mogła się zdecydować, czy ów mężczyzna wciąż jest przerażającym, chłodnym esesmanem z Szucha czy miłym chłopcem z podziemia, który pomaga w drukowaniu gazetki.
Chyba był dwiema tymi postaciami jednocześnie.
– Ile masz lat? – zapytał niespodziewanie. Już nie mył rąk. Wycierał je ręcznikiem, wpatrując się w nią intensywnie. Jego wzrok był jakiś dziwny.
Dlaczego pyta? Przecież na Szucha mu to… Och, nie, mam nadzieję, że nie zauważył...
– Siedemnaście– odpowiedziała szczerze. – A-a ty? – zapytała, jąkając się. nieco.
– Dwadzieścia sześć – udzielił natychmiastowej odpowiedzi, zapinając guziki mankietów. Podała mu płaszcz, jednak już nie próbowała patrzeć mu w oczy. Wystarczająco ją zawstydził.
– Do jutra – mruknęła, kiedy przechodził obok.
– Mam nadzieję, że będę mógł – rzucił, po czym szybko zamknął drzwi.
Barbara przez chwilę stała na środku pokoju, czując całkowitą bezradność. Dawno nie czuła się tak głupio. Niepewnym krokiem podeszła do okna, uchyliła zasłonę. Natychmiast rozpoznała jego sylwetkę. Szedł dumnie wyprostowany, z rękoma w kieszeniach płaszcza i kapeluszem naciągniętym na oczy.
Wygłupiłam się.
***
To jeszcze dziecko. Biedne dziecko.
Veit zagryzał wargi, zaciskał w pięści wciśnięte w kieszenie dłonie. Wiedział, że jutro też tu przyjdzie. Że być może będzie tu przychodził codziennie, a ta dziewczyna będzie się w niego wpatrywać.
Dziewczyna! Barbara! Córka Kmicica!
Dobry Boże, dziecko!
Wlepiał wzrok w drogę przed sobą, ale jakby jej nie widział. Bezwiednie kierował się w stronę swojego mieszkania. W jednej z bram próbowała go zaczepić kobieta. Wyszarpnął rękę z jej uścisku, posłał jej nieprzychylne spojrzenie. Młoda dziewczyna spuściła wzrok. Zastanowił się przez chwilę, podszedł do niej. Schowała głowę w ramionach. Przyjrzał jej się, mrużąc oczy. Jej twarz świeciła się od taniego makijażu, pod którym niewprawnie próbowała ukryć szokująco młody wiek oraz szpecące twarz krosty. Westchnął i ruszył przed siebie. Takie dziewczyny kryjące się w bramach, szukające klientów wśród przypadkowych przechodniów były przekleństwem Warszawy.
Szarpnął drzwi kamiennicy i schował się w bezpiecznej klatce. Oparł się plecami o ścianę, zdjął kapelusz. Oddychał szybko, płytko.
Dziecko, dziecko. Lepiej, żebyś się mnie bała. Lepiej byłoby gdybyście wszystkie się mnie bały.
Zaczął powoli wspinać się po schodach. Usłyszał skrzypnięcie zawiasów. Na podłogę padł wąski snop ciepłego, żółtego światła. W szparze drzwi numer szesnaście pojawiła się na krótką chwilę płaska twarz pani Hirsch. Potem światło zniknęło. Boelke mimowolnie uśmiechnął się do siebie.
Strach i wstyd bywają przydatne, drogie panie.
***
Wieczór zapowiadał się pięknie. Czerwone słońce zachodziło za horyzont, oświetlając swym ostatnim blaskiem szare kamienice, które wydawały się płonąć ciepłym ogniem. Wysoki mężczyzna w prochowcu gryzł koniuszek wypalającego się powoli papierosa. Rozżarzony popiół osypywał mu się na płaszcz. Wlepiał oczy w tarczę słońca, a jej kolor jednoznacznie, nieprzyjemnie kojarzył mu się z krwią. Dopaliwszy do końca, rzucił papierosa na chodnik i przydeptał go obcasem. Począł krążyć od jednej ławki do drugiej, ponieważ nie mógł już ustać w miejscu. Z wyraźnym rozdrażnieniem spojrzał na zegarek. Wskazywał, że jest już niemal w pół do ósmej.
W końcu w jednej z bocznych alejek dostrzegł charakterystyczną, lekko zgarbioną sylwetkę mężczyzny w średnim wieku. Wepchnął wciąż nieodpalonego papierosa do papierośnicy, wcisnął dłonie w kieszenie i czekał.
– Co się stało? – zapytał Kmicic, zapominając nawet o grzecznościowym powitaniu.
– Barbara – rzucił tylko Faust.
– Co z nią? – Zwierzchnik agenta zmarszczył brwi.
– Nic takiego. Ale obawiam się, że trudno mi będzie jej pomóc. Na Szucha mocno ją wystraszyłem, teraz jestem po prostu sympatycznym kolegą z podziemia. Dziewczyna jest młoda, może mieć mętlik w głowie...
– Użyłeś skrzynki kontaktowej tylko po to, by porozmawiać ze mną o twoich wątpliwościach względem uczuć jakiejś panny? – Gdyby nie tajemnica, którą już znał, Veit gotów był uwierzyć Kmicicowi, iż Jankowska jest dla niego zupełnie obca.
– Jest młoda, ma delikatne nerwy...
– Powiedz po prostu, że jednak nie pasuje ci ta fucha, że wolisz być kimś ważniejszym – wtrącił Polak. Faust prychnął.
– Nie o to mi szło – burknął.
– Daj spokój, nie udawaj, że... – żachnął się starszy mężczyzna. Boelke uśmiechnął się dziwnie, jakby z bólem, zaciśniętymi ustami.
– To twoja córka, Kmicic – powiedział cicho szpieg. Jego zwierzchnik zamarł ze wzniesionymi rękami, w takiej pozie, w jakiej uderzyła w niego ta wiadomość. Powoli opuszczał ręce, macał dłońmi po płaszczu w poszukiwaniu kieszeni. Schował głowę w ramionach, przez co wyglądał na jeszcze bardziej garbatego, niż był w rzeczywistości. Twarz wygładzała mu się w miarę jak znikały z niej wszelkie emocje. Zacmokał z niezadowoleniem, nie patrząc na Veita, a na horyzont, za którym kilka chwil temu zaszło słońce.
– Skąd wiesz? – zapytał Jankowski-Kmicic.
– Powiedziała mi – odparł Veit-Faust. Nie dodał nic więcej, choć miał wrażenie, że to ważna chwila: moment prawdy, złomek szczerości, której była pozbawiona ich relacja szef-podwładny. A jednak nie mógł wykrztusić z siebie nic więcej. Nagle zdało mu się, że popełnił błąd, sprawa była zbyt osobista.
A może by tak najpierw porozmawiać z dziewczyną? Może się mylę? Dlaczego on nic nie mówi?! Jest jej OJCEM, na Boga!
Półmrok otoczył dwóch spiskowców bezpiecznym cieniem. Jednak młodszy z nich zacierał nerwowo dłonie, najwyraźniej nie czując się zbyt pewnie. Nienaturalna powolność starszego była dlań straszliwym kontrastem.
– Powiedziała ci? Tak po prostu? – zapytał cichym, ochrypłym głosem Polak. Podporucznik chciał skinąć głową, ale uznał, że to zbyt niegrzeczne.
– Tak – odparł. – Poczuła się bezpiecznie, pewnie i po prostu to z niej jakoś tak... Wyszło. Najwidoczniej musiała komuś o tym powiedzieć. – Nagle poczuł potrzebę usprawiedliwienia dziewczyny. Nie miał pojęcia dlaczego. Być może po trosze czuł się winny, wstydził się swego donosicielstwa, a może po prostu uderzyło w niego to, że między wierszami Kmicica nie ma ani jednego, który zadedykowałby Barbarze.
– Wyszło! – prychnął Jankowski.
– Oto właśnie cała sprawa się rozbija. – Boelke udało się w końcu opanować swoje emocje. Był spokojny, poważny i uważnie dobierał słowa. – Kiedy ją przesłuchiwałem, szybko pękła. Podała mi listę prawdziwych adresów, wiesz przecież. A teraz popadła z jednej skrajności w drugą: wystarczyło kilka wieczorów, by zdradziła mi swój sekret.
– Co jeszcze ci powiedziała? – zapytał ostro Kmicic.
– Nie chodzi o to, co mi powiedziała, tylko dlaczego mi to powiedziała, do cholery! – Podporucznik poczuł, że jego policzki zaczynają płonąć.
Nie powinieneś się denerwować. To grozi twojemu słabemu sercu, mój drogi.
Kmicic patrzył na niego wyczekująco. W pogłębiającym się półmroku Veit coraz słabiej dostrzegał rysy jego twarzy, lecz wydawało mu się, że Jankowski mocno zaciska szczęki, jakby powstrzymywał się przed pełnym złości zgrzytaniem zębami.
– Chciałbym, żebyś z nią o tym porozmawiał – dorzucił desperacko, zdając sobie sprawę, że jego zwierzchnik nie dostrzega problemu, który jemu aż nadto wyraźnie rzuca się w oczy. – Może byłoby lepiej, gdyby ktoś wybił jej z głowy całą tę konspirację. Być może nie ja powinienem być sędzią w tej sprawie, ale wydaje mi się, że Barbara zupełnie się do tego nie nadaje. To delikatna kobieta... – urwał, gdy zauważył wzniesioną dłoń swojego rozmówcy. Westchnął.
– W istocie, nie ty jesteś tu sędzią – powiedział z wyraźnym trudem Jankowski. – Nie decydujesz o niczym. Doceniam twoje zdanie, ale Barbara i tak zrobi, co będzie chciała. A ona chce być w konspiracji.
– Trzymaj ją z daleka od ulicy, od akcji. – Boelke nie mógł uwierzyć, że to powiedział. Wydawało mu się bowiem, że tylko o tym pomyślał. Nie miał pojęcia jak to możliwe, że jednak te słowa padły. – Zrób dla mnie choć tyle – dodał. Wychodził z założenia, iż już i tak nie jest w stanie zaszkodzić sobie bardziej. Milczenie przeciągało się. Najwidoczniej Polak walczył ze sobą. Boelke nie walczył: wiedział, że to nie ma sensu na długo przed tym, jak zaczął tę rozmowę. A jednak ją zaczął.
Zaimponowałeś mi, mój drogi – prychnął z ironią złośliwy głosik w jego głowie.
– To dobrze, że zależy ci na naszych ludziach, ale odpuść. Daj spokój, Faust. To moja rodzina. Umiem się nią zająć.
– Wiem. 
Jankowski  pokiwał głową, a potem powoli odwrócił się na pięcie.
– Nie waż się więcej używać skrzynki kontaktowej, żeby załatwiać takie bzdurne interesy. – Uległość agenta nie złagodziła gniewu starszego mężczyzny.
Urażona duma naprawdę boli. Też czułbyś się głupio, gdyby jakiś obcy gość wytykał ci, że nie zauważyłeś złego, które dzieje się na twoim własnym podwórku.
– Przykro mi z powodu twojego syna – powiedział do pleców swojego zwierzchnika. Kmicic nie odpowiedział. Po prostu odszedł. Garbiąc się, zniknął w półmroku.

Wiem, że w tym rozdziale znów się niewiele dzieje, ale obiecuję, że następne dwa będą ciekawsze. Po pierwsze wrócimy do sprawy Woyciechowskich, a po drugie pojawi się trup. 
Muszę się wam jeszcze czymś pochwalić. Napisałam już 40 034 słów w tej opowieści. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz