Lipiec 1941 r., Warszawa, strona aryjska
Na Mokrej już nie śmierdziało. Veit stał przed wejściem do bramy, zastanawiając się, czy czyni słusznie. W końcu zauważył rudowłosego ciecia w podeszłym wieku. Mężczyzna stał przy drzwiach do jakiejś komórki. Minę miał dziwną: nos zmarszczony, brwi ściągnięte, a jego za duże, żółte zęby przygryzały dolną wargę. Podporucznik zdał sobie sprawę, że Polak musiał go obserwować przez jakiś czas. Być może wcale Veita nie rozpoznawał, ponieważ Faust w to niedzielne wczesne popołudnie zrezygnował ze swojego odstraszającego, czarnego, esesmańskiego munduru. Podjął szybką decyzję i podszedł do ciecia.
– Dobry – przywitał się krótko.
Przez pomarszczoną twarz mężczyzny przemknął cień zrozumienia. Nie znaczyło to oczywiście, że się rozluźnił. Veit zauważył, że prawą dłoń ma ściśniętą w pięść i drżącą. Rudowłosy mężczyzna bał się go wyraźnie.
– Dzień dobry, panie oficerze. Czy...
– Mam kilka pytań – uprzedził jego pytanie. –Czy ten... Wichowski. Wiecie, ten co go zabiły... Ma jaka rodzina? – Umyślnie zastosował złe przypadki i końcówki, przypominając sobie, że powinien raczej słabo mówić po polsku. Twarz ciecia wypogodziła się nagle.
– Ależ oczywiście, panie oficerze. Jego matka jeszcze żyje – powiedział.
Faust przez chwilę stał, oczekując, że mężczyzna zaprowadzi go do starej Wichowskiej, ale nic takiego się nie stało. Po tej krępującej ciszy Polak zorientował się, że coś jest nie tak, więc czym prędzej ruszył ku wejściu do kamiennicy.
– Zaprowadzę pana oficera, proszę, proszę...
Szybkimi, nerwowymi gestami nakazywał mu iść przed sobą, ale jednocześnie nie zatrzymywał się, by go rzeczywiście przepuścić. Boelke uśmiechnął się do siebie, ale nie chciał już rzucać żadnych kąśliwych uwag. Po prostu posłusznie szedł za cieciem, nie zwracając na niego większej uwagi.
Wnętrze kamiennicy okazało się mroczne, ale zaskakująco czyste. Rudowłosy Polak sprawdzał się doskonale w swej roli. Klatka schodowa była zamieciona, a na liście mieszkańców na pierwszy rzut oka niczego nie brakowało – co więcej, litery były duże i czytelne. Schody były mocno wyślizgane i strome, ale Faust bał się dotknąć drewnianej barierki, która wyglądała na wiekową. Dałby sobie rękę uciąć, iż nikt jej nie zmieniał odkąd wybudowano tę kamienicę.
Cieć poprowadził go na pierwsze piętro i zapukał do drzwi. Długo nikt nie otwierał, więc Faust chciał zrezygnować. Kiedy już otwierał usta, by podziękować rudzielcowi za pomoc, po drugiej stronie szczęknął zamek, a drzwi uchyliły się lekko. W wąskiej szparze Veit dostrzegł pomarszczoną twarz staruszki. Jej oczy były bladoniebieskie, niemal bezbarwne, nie wyrażały też żadnej głębszej emocji. Włosy miała krótkie i kręcone w taki sposób, że okalały jej skurczoną twarz jasną, bławą aureolą. Kiedy w końcu rozpoznała ciecia, otworzyła szerzej. Jej szczupłe ciało owinięte było od góry do dołu w czerń, a na długiej, pomarszczonej szyi owinięty miała sznur pereł. Wyglądała jak ucieleśnienie śmierci, gdy tak stała i patrzyła na Polaka niewidzącym wzrokiem. Na Fausta nie zwracała uwagi – był to jeden z powodów, dla których nie zdecydował się na mundur – nikt przed nim nie uciekał.
– Dzień dobry, pani Wichowska. – Kobieta nie odpowiedziała, skinęła tylko głową. – Pan oficer ma do pani kilka pytań.
– Pytań? Jakich pytań? – zdziwiła się Wichowska. Położyła prawą dłoń na sznurze pereł i wplątała w nie palce. Boelke uznał to za tik nerwowy.
– O pani syna – wytłumaczył cieć.
Staruszka dopiero teraz spojrzała na Veita. A było to spojrzenie uważne i przytomnie. Esesman miał wrażenie, że kobieta ocenia czy warto z nim rozmawiać, czy może lepiej zatrzasnąć drzwi. W końcu jednak odsunęła się z przejścia i gestem zaprosiła ich do wejścia. Faust miał cichą nadzieję, że cieć zostawi ich samych, ale Polak ani myślał tak uczynić. Chociaż przepuścił go w wejściu, to nie zamierzał odejść. Szatyn słyszał jego chrapliwy oddech za plecami.
– A pan nie uważa, że uprzejmie będzie się przedstawić? – zapytała kobieta, oglądając się na niego. Faust postanowił całkowicie poświęcić się dla roli, więc z niepewnością spojrzał w stronę ciecia.
– Pan oficer jest z... – Dopiero teraz rudzielec zorientował się, że nie ma pojęcia o stopniu i nazwisku Fausta, więc skończył kulawo: – No, jest oficerem niemieckim. – Kiedy wypowiadał te słowa, agent ZWZ zauważył, że spojrzenie kobiety się zmienia. Z na poły nagannego, na poły obojętnego, na nieco przestraszone.
– Untersturmführer Veit Boelke – powiedział. – Jeśli mógłbym, to chciałbym zadać pani kilka pytań... – Urwał, zrozumiawszy, że kobieta nie zrozumiała ani słowa poza jego imieniem i nazwiskiem. Zaryzykował więc i zapytał: – Mówi pani po francusku?
– Oczywiście – odpowiedziała natychmiast. Faust rzucił ukradkowe spojrzenie na ciecia. Wyglądał na zrezygnowanego. Kto jak kto, ale on po francusku na pewno sobie nie pogada. – Proszę, zapraszam do salonu. – Niemrawym, jakby niezbyt pewnym gestem, wskazała kierunek.
Podporucznik ruszył tam bez wahania. Wyjście z wąskiego korytarza na ogromną przestrzeń salonu było dla niego prawdziwym szokiem: takiego pokoju dziennego nie powstydziliby się rodzice w rodzinnej willi na przedmieściach Berlina. Chociaż klepki na podłodze były stare, to ktoś postarał się o to, by były wypolerowane i błyszczące. Kanapa oraz dwa fotele pod przeciwną do wejścia ścianą były obite ciemnofioletowym pluszem, a niski, okrągły stolik, który między nimi stał, wyglądał, jakby przywieziono go tu z bogatego dworku. Ze wszystkich stron na Veita spoglądały surowe oczy mężczyzn o twarzach przyozdobionych fantazyjnym, sarmackim wąsem. Portrety przeplatały się z makatami i sztandarami, często powieszonymi – z braku miejsca – jedne na drugich. Jeden z nich na pewno był oryginałem i pamiętał rok tysiąc osiemset sześćdziesiąty trzeci. Salon wyglądał jak połączenie muzeum ze szlacheckim dworkiem, więc podporucznika natychmiast rozbolała od tego wszystkiego głowa. Okna pokoju wychodziły na ulicę, dlatego też docierał do niego gwar rozmów i stukot obcasów przechodniów. Boelke rozglądał się ukradkiem. Jeden z małych portretów zwrócił jego szczególną uwagę, ponieważ wydawało mu się, że przedstawiony na nim człowiek jest mu dziwnie znajomy.
Piłsudski.
Faust szybko uświadomił sobie przyczyny swego dyskomfortu i niepokoju. Siadając na fotelu zdał sobie sprawę, że to mieszkanie nie wygląda jak należące do kogoś, kto utrzymuje się z prowadzenia kawiarni.
To po prostu niemożliwe.
– Dlaczego to pan zajmuje się sprawą mojego syna? – zapytała kobieta, skutecznie wyrywając go z rozmyślań.
– Podejrzewamy, że była to egzekucja.
– Egzekucja? Przecież skradziono mu portfel! To było brutalne morderstwo na tle rabunkowym! – Veit powstrzymał się przed wzniesieniem oczu do nieba.
– Pani wybaczy, ale policja kryminalna Rzeszy raczy uważać inaczej. Mam nadzieję, że pani wie, że syn był naszym... Współpracownikiem?
Tak jak się spodziewał staruszka nabrała powietrza w płuca i milczała przez chwilę w trwożliwym zaskoczeniu. Boelke uśmiechnął się półgębkiem.
Niespodzianka.
– Oczywiście, że wiedziałam – skłamała.
Uśmiech nie znikał z warg Veita. Cieć siedział na kanapie i bębnił palcami w blat stołu. Żadne z nich nie zwracało na niego uwagi. Ta rozgrywka należała tylko doczujnego esesmana i jeszcze czujniejszej staruszki. Chłopak z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął notes, w którym miał zapisane podstawowe informacje na temat Roberta Wichowskiego.
– Pani syn był właścicielem kawiarni, tak? – zapytał.
– Owszem. „Marleny”. Jest na rogu Mokrej, ale teraz byłam zmuszona ją zamknąć. Nigdy nie miałam głowy to interesu. To mój mąż i Robert się tym zajmowali.
– Czy ostatnio wydarzyło się coś niezwykłego?
Kobieta zaprzeczyła gwałtownym ruchem głowy.
– Syn nic pani nie mówił? Nikt go nie nachodził? Nie zaobserwowała pani niczego nienormalnego w jego zachowaniu? – Veit zadawał pytania z szybkością karabinu maszynowego, ale staruszka tylko kręciła przecząco głową. Bębnienie w blat stołu stało się głośniejsze. Boelke zmarszczył brew i rzucił naganne spojrzenie cieciowi. Rudzielec natychmiast schował dłonie do kieszeni wytartych, ciemnogranatowych portek. – W „Marlenie” interesy szły dobrze?
– Nawet jeśli nie, to nic nie mówił. – Kobieta wzruszyła ramionami.
– Wie pani, co za klientela tam przychodziła?
Wichowska wyglądała na zmieszaną. Przez chwilę milczała, jakby zastanawiała się, jaka jest właściwa odpowiedź. Veit poczuł nagły skurcz mięśni: tu jest pies pogrzebany. Coś w tej kawiarni musiało się dziać.
Inaczej ten przeklęty babsztyl by tak długo nie myślał!
– Dzieciaki tam przesiadywały, to widziałam. A czy kto inny? – Zdziwiła się teatralnie, ponownie łapiąc w dłoń perły. Veit chętnie by ją nimi udusił za utrudnianie i bez tego pogmatwanego śledztwa. – Tego nie wiem. Nie chodziłam tam. Mówiłam już panu, że w tym domu to mężczyźni zajmowali się interesami.
Tak skutecznie, że aż jednego z nich zamordowano.
– Rozumiem. – Podporucznik schował notatnik z powrotem do kieszeni. Nie napisał w nim ani słowa. Miał wrażenie, że ta wizyta była całkowicie niepotrzebna. Wstał z fotela i zapiął guzik marynarki, strącając jednocześnie z rękawa niewidoczny pyłek. – Dziękuję za pani pomoc.
Kobieta wstała. Zaczęła wyciągać dłoń w jego kierunku, ale szybko z tego zrezygnowała. Zamiast mu ją podać, zacisnęła ją w pięść. Agent podziemia zmarnował całą swoją siłę woli, by się nie skrzywić z niesmakiem.
A pomyślałbyś, że taka dobrze wychowana starowinka...
– Ach, zapomniałbym spytać. –Veit odwrócił się w stronę Wichowskiej. Teatralnym, przesadnym ruchem, ale nie potrafił go sobie odmówić. – Czy pani syn miał jakiś przyjaciół, którzy mogliby wiedzieć więcej? – Kobieta zastanawiała się przez chwilę.
– Była kiedyś taka... Przyjaciółka czy może narzeczona... – zaczęła z wyraźnym wstydem – ale on już jakiś czas o tym nie mówił. – Veit zmarszczył brew.
– Dlaczego?
– Bo to Żydówka była!
***
Lipiec 1941 r., Warszawa, getto
Rachela Blum wystawiła twarz do słońca, westchnęła głośno, zwracając na siebie uwagę idącego obok niej Dawida.
– Nie musiałaś oddawać tamtego łańcuszka Stachowiczowi – powiedział, znów wracając do rzeczy, o której nie chciała myśleć. Brunetka prychnęła z wyraźnym poirytowaniem.
– Chodzisz głodny? – zapytała. Rzucił jej ogłupiałe spojrzenie. Najwyraźniej nie spodziewał się takiego pytania.
– Nie – odpowiedział zaskoczony.
– No właśnie. Więc nie dręcz mnie więcej tymi pełnymi skruchy spojrzeniami. –Pozwoliła sobie na nieco złośliwy uśmieszek, chociaż wcale niczego takiego nie czuła.
– Twój ojciec...
– To nie ma nic do rzeczy – ucięła dyskusję nim ta jeszcze na dobrze rozgorzała. –Naprawdę, Dawidzie, nie ma już o czym rozmawiać. – Poklepała go protekcjonalnie po ramieniu.
To, co powiedziała, było najczystszą prawdą – nie chciała o tym rozmawiać, ponieważ uważała, że rzecz jest nie warta roztrząsania. I tak jedzenie, które dostali za pieniądze oraz łańcuszek zaczynało się kończyć. Każdego dnia Rachela mogła dostrzec coraz wyraźniej dno worka. Miała tylko nadzieję, że nie zaczną się kłócić z Weberami o to, kto je więcej, a kto za to jedzenie płaci. Jej rodzice nie wiedzieli, że prócz gotówki oddała też łańcuszek, a Rachela wcale nie miała zamiaru ich uświadamiać. To z pewnością pogorszyłoby i tak napiętą atmosferę.
Milcząc, doszli do kamienicy, w której wspólnie mieszkali od kilku miesięcy. Budynek wydawał się być jeszcze bardziej obdrapany niż wcześniej. Rachela zdała sobie sprawę, że w ogóle nie zwracała na to uwagi, ale teraz uświadomiła sobie, że mieszka chyba w najbrzydszej kamienicy na całej ulicy: front był niemal doszczętnie zniszczony, na chodniku leżały całe płaty odpadającego tynku, a postacie nad drzwiami już dawno straciły swój pierwotny kształt, zdeformowane przez obmywające je od dziesięcioleci deszcze. Nie wiedziała już, co przedstawiały: dzieci, tytanów czy może anioły.
Młody Weber otworzył przed nią drzwi, uśmiechając się lekko. Efekt był iście upiorny: zapadnięte, blade policzki nadawały mu wygląd wampira, Draculi, którego zwykle wyobrażała sobie czytając powieść Brama Stokera. Dawid był wysoki, chudy, a jego długie, kościste palce zaciskały się na klamce niczym pajęcze odnóża.
– Proszę – mruknął, gdy przechodziła mimo.
Odpowiedziała uśmiechem: zdawkowym i ostrożnym. Nie chciała mieć później żadnych problemów. Wszak tylko Dobry Pan raczy wiedzieć, co po takich uśmiechach pomyśli sobie młody chłopak. Sytuacja, w której się znaleźli nie wykluczała ich przecież poza nawias biologii i biologicznego stanu rzeczy.
Gdy tylko weszli, usłyszeli krzyki.
Dawid wbiegł pierwszy, Rachela mozolnie wdrapywała się za nim. Okazało się, że drzwi do ich mieszkania stoją otworem, a zza nich dobiega rozhisteryzowany głos Blumowej. Dziewczyna zaklęła w duchu.
– Coś się musiało stać – stwierdził Dawid, zatrzymując się u szczytu schodów. – Aż boję się sprawdzić, o co chodzi.
Panna Blum beznamiętnie wzruszyła ramionami, po czym przekroczyła próg.
W kuchni zgromadzili się wszyscy lokatorzy: starzy Weberowie z córkami stali przy drzwiach do jednego z pokojów przechodnich. Ich oczy były szeroko rozwarte, a na twarzach malował się niepokój: usta mieli lekko otwarte, policzki obwisłe. Mięsień na twarzy starego Webera drgał nawet w jakimś niekontrolowanym, nerwowym tiku. Dziewczynki gryzły brudne paznokcie, a ich wielkie, pięknie, niebieskie oczy były zeszklone łzami. Na środku kuchni matka Racheli spazmowała, co chwila łapiąc się za głowę, jakby chciała wyrwać sobie wszystkie włosy. Wyła też wysokim, drażniącym uszy krzykiem, co i rusz przerywając go jakimiś słowami, których nie sposób było zrozumieć. Ojciec próbował ją uspokajać, nawet szarpał za ramię, chcąc odciągnąć na stronę, ale nie dawał rady jej atakowi histerii. Co i rusz rzucał też przepraszające spojrzenie obcym ludziom. Stali tak bezradnie w asyście dwóch żydowskich policjantów, bezbronni, jakby nie na miejscu.
Rodzina ta składała się z mężczyzny i kobiety w średnim wieku, ciemnowłosych, ale lekko siwiejących na skroniach, podobnych do siebie jak dwie krople wody, dziewczyny, która mogła być w wieku Racheli lub niewiele starsza oraz staruszka o włosach białych jak mleko. O ile dziewczyna wciąż minę miała skrzywioną, jakby niezadowoloną, o tyle pomarszczona twarz staruszka rozjaśniła się uśmiechem, gdy tylko obejrzał się w stronę wejścia. Panna Blum miała niejasne wrażenie, że skądś zna tę twarz i ten uśmiech. Tę pustkę otwartych ust, bladość warg i dziąseł. I ten ząb – jeden jedyny, niemal sczerniały ząb...
Tramwaj. Staruszek z tramwaju.
– Co tu się wyprawia? – zapytała ostrym tonem biorąc się pod boki.
Matka jakby przycichła. Ten moment wykorzystał ojciec, by podejść do niej, otoczyć ramionami i odciągnąć od policjantów.
– Dokwaterowanie – wyjaśnił cichym, spokojnym tonem. Pogodził się z tym. Z pewnością w tym samym momencie, w którym o tym usłyszał.
Rachela miała ochotę uśmiechnąć się do niego pokrzepiająco, ale nie zrobiła tego. Nadal stała z rękoma zaciśniętymi w pięści, opartymi o wystające kości miednicy, nie mogąc zmienić pozycji. Czuła, że od niej zależy jej siła. To, jak wypadnie w oczach nowych lokatorów. Szczególnie dziewczyna – najwyraźniej córka tego dziwnego, podobnego do siebie małżeństwa, napawała ją niepokojem. Biła od niej dziwna aura. Rachela miała dziwną pewność, że oto stoi przed nią kobieta, która z niejednego pieca chleb jadła i nie cofnie się przed niczym, by pożyć odrobinę dłużej niż wszyscy inni.
– Rozumiem. – Skinęła krótko głową. Zabierz matkę – przekazała mu spojrzeniem. Zrozumiał. Wycofał się do zajmowanego przez nich pokoju. Panna Blum zmusiła usta do uśmiechu, po czym odwróciła w stronę policjantów. – Panowie, już wszystko w porządku. Nie będzie burd i nieporządku, zadbam o to. – Mężczyźni najpierw spojrzeli po sobie, a potem posłali jej rozbawione spojrzenia. No tak. Tego mogła się spodziewać: ona, niska, drobna, wychudzona, a przede wszystkim samotna miałaby zapobiec rodzinnej burdzie – to godziło w ich męską dumę oraz przeczyło stereotypowi. Skrzywiła się. – Do widzenia – dorzuciła. Mężczyźni raz jeszcze wymienili takie same spojrzenia, ale wycofali się posłusznie. Rachela zatrzasnęła za nimi drzwi. Nowa żydowska rodzina przyglądała jej się z wyraźnym zainteresowaniem wypisanym na twarzach.
Nie zaczęło się najlepiej.
– Mogliby się państwo przedstawić? – powiedziała głośno.
***
Nowa rodzina nosiła nazwisko Szlenkier – nic więcej z nich nie wydusiła. Ani ich imion, ani profesji – niczego. Nie było jej to w smak, ale musiała to przełknąć. Podstawowym problemem nie była bowiem niewiedza, a brak miejsca. Zastanawiała się, co z tym począć. Stała na środku pokoju, który od jakiegoś czasu dzieliła z rodzicami. Postukiwała palcem wskazującym w dolną wargę, czasem przygryzała brudny paznokieć. Zupełnie nie wiedziała, jak to rozwiązać.
Za swoimi plecami usłyszała dyszenie, więc odwróciła się czym prędzej. W wejściu stał poznany w tramwaju staruszek.
– Coś się stało? – zapytała zaniepokojona.
Mężczyzna uśmiechnął się. Tym razem samymi wargami, co Rachela przyjęła z niejaką ulgą. Głosy reszty domowników, którzy siedzieli w kuchni i debatowali, jak rozwiązać nowe problemy, wznosiły się, to znów opadały.
– Nie, skądże znowu, dziecko. Wszystko jest w porządku.
Względnym.
– Myślę, co zrobić. Jeśli oddam panu mój materac... – Staruszek przerwał jej, unosząc dłoń do góry.
– Nic mi nie oddawaj, dziecko. Nie trzeba. Zadowolę się drzwiami i jakimściś* kocem.
Po tych słowach odwrócił się, złapał za drzwi, podniósł je lekko nad podłogę, po czym wyniósł za próg. Panna Blum wcale nie spodziewała się po nim takiej krzepy. Do tej pory sprawiał wszak wrażenie człowieka, którego mógł przewrócić mocniejszy podmuch wiatru.
– Może panu pomogę? – zaoferowała mimo wszystko.
Starzec odstawił drzwi, sapnął, wytarł dłonie o stare, poprzecierane portki. Potem tymi samymi palcami przeczesał długą, siwą brodę. Dziewczyna rękę dałaby sobie uciąć, że ruch ten miał maskować cwaniacki uśmieszek, gdyż wydawało jej się, że dostrzega jego resztki, kiedy już odjął dłonie od twarzy.
– Wystarczy „dziadek Szmul”, dziecko – powiedział.
*wyrażenie zasłyszane od dziadków z mniej więcej tego czasu, więc pozwoliłam sobie użyć.
Następny rozdział pojawi się jak zawsze za dwa tygodnie. Jak to będzie od października – nie wiem, bo wyjeżdżam na półroczne stypendium. Postaram się jednak utrzymać systematyczność dodawania notek. Gdyby jednak kolejne rozdziały wychodziły raz w miesiącu, to proszę się nie martwić, ja żyję i tworzę, tylko czasu nie mam na edycję i dodawanie.
Kolejny news – news, którym muszę się z wami podzielić, bo to wiekopomne odkrycie. Otóż, pamiętacie chyba tę naszą zabawę w komentarzach, kiedy gadałyśmy jakich aktorów widziałybyśmy w głównych rolach, gdyby powstał film do tego opowiadania. Wtedy nie mogłam podać żadnego konkretnego nazwiska do roli Veita, rzucałam różnymi – od Hiddlestona po Żebrowskiego – ale ostatnio, oglądając kolejną, nową serię jednego z moich ulubionych seriali, olśniło mnie. Drogie panie – oto mój Veit idealny – Matt Smith! Jeśli go nie kojarzycie, możecie go zobaczyć TUTAJ.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz