czwartek, 1 listopada 2012

Prolog



     Lipiec 1940r., Warszawa
     Na początku była ciemność. Złowroga, zimna ciemność, przez którą nie mogła przebić się nawet odrobina światła. Wraz z upływem minut albo nawet godzin zmieniała się w szarość, a dopiero potem w biel. Biel tak nienaturalnie nieskazitelną, że można by o niej rzec - niebiańską. Janek Domański wiedział jednak, iż nie znalazł się w raju. Widywał już taką biel i takie rażące w oczy światło.
     - Jesteś z nami, dziecko? Pamiętasz jak się nazywasz?- zapytał damski głos gdzieś obok niego. W chwilę potem zobaczył twarz jasnowłosej kobiety. Mógłby ją nazwać aniołem, gdyby tylko nie rozpoznał tego uśmiechu, jasnych oczu oraz zmarszczek wokół nich. Doktor Ewa, złota kobieta z ich rezerwowego szpitala. To właśnie do niej trafiali wszyscy ci, którzy mieli szczęście wymigać się z łap gestapowców czy innych Szwabów.
     - Tak - odpowiedział. Głos miał słaby, ochrypły. W gardle drapało go, jakby połknął szczotkę
     - Chwała Bogu. - Doktor uśmiechnęła się z wyraźną ulgą
     - Świetnie - odezwał się mężczyzna, który z pewnością stał po drugiej stronie łóżka. Janek nie mógł go zobaczyć, jego twarz była tak opuchnięta, że widział tylko na jedno oko. Chłopak wzdrygnął się, słysząc ten głos. Mężczyzna mówił po niemiecku. Szarpnął się chcąc uciec. - Spokojnie, kolego. Wstrzymaj się z tymi ucieczkami. W twoim stanie nie dojdziesz nawet sam do kibla - wygłosił ten sam głos. To, co usłyszał niespecjalnie go pocieszyło. Skąd Szwaby wiedziały, w którym szpitalu szukać?! Czyżby miejsce było już spalone, a on miał wrócić na Szucha? Niemiec poruszył się, Janek wyraźnie słyszał jego niespieszne kroki. Wkrótce pojawił się w polu widzenia: wysoki, szczupły, ciemnowłosy, na oko dwudziestokilkuletni młodzieniec. Interesujące było w nim to, że był potargany, jakby dopiero co wstał z łóżka. Domański sądził, iż takie niechlujstwo jest wśród nich wprost niedopuszczalne, jednakże oto właśnie stał przed nim żywy dowód na to, że jest inaczej. Niemniej jednak, bardziej zaskakujące było to, iż nie miał na sobie standardowego, zielonkawego munduru esesmanów. Za to był ubrany w jasny, szary, letni garnitur oraz nieskazitelnie białą koszulę. Uchodził za wzór warszawskiego cywila. Janek byłby skłonny w to uwierzyć, gdyby go wcześniej nie usłyszał.
     - Ty… Nie jestem twoim kolegą - warknął.
     - Może i nie, ale to ja wyciągnąłem cię z niezłej kabały - stwierdził ze swobodną ignorancją, uśmiechając się przy tym zdawkowo. Gdyby Domański miał siłę, to zdzieliłby go w tę germańską gębę. Dopiero do chwili dotarło do niego, co powiedział.
     - Ty?
     - Ja, ja i… jeszcze raz ja - potwierdził, znów z tym irytującym, uprzejmym uśmiechem, jakby przyklejonym do ust. - Jednak nie dziękuj mi. - Pochylił się nad nim tak nisko, że Janek mógł dostrzec złote żyłki w jego piwnych oczach. - Podziękujesz później.
     - Za co? - wystękał.
     - Jeszcze się pyta! Przedni wist! - roześmiał się Niemiec, tak jakby chłopak rzeczywiście opowiedział jakiś żart.
     - Nie strasz go! - Skarciła go Ewa. Mężczyzna zmarszczył brew. Uśmiech natychmiast zniknął z jego warg. - Wiesz, przez co przeszedł.
     - Wiem, wiem - zgodził się na odczepnego. Janek obserwował ich rozmowę bez zrozumienia. Czyżby lekarka znała tego dziwnego Szwaba? Wszystko na to wskazywało. Zresztą, Niemiec nie zachowywał się jak przystało na faszystę. Prędzej był jak ktoś z polskiego podziemia. Spojrzał na Janka.
     - Zostaniesz tu, dopóki nie znajdę ci jakiegoś bezpiecznego adresu - oznajmił, zupełnie jakby to zdanie dotyczyło pogody. - Potrzebujesz pewnej mety na jakiś czas. Możesz być śledzony. Narażałem się dla ciebie, dzieciaku- Domańskiego nieco uraził jego ton i ten „dzieciak” na zakończenie zdania. Nie mogło ich przecież dzielić więcej niż dwa, może trzy lata. - Więc wdzięczność będzie wskazana, bo nikt mi za to nie płaci. Jeśli głupio wpadniesz, to mnie też umoczą. - Domański nie rozumiał z jego słów niczego, prócz tego, że pomoże mu w ukryciu się przed jego pobratymcami. Cała sytuacja miała znamiona szaleństwa.
     - Ty?
     - Ja, ja - potwierdził. Teraz wydawał się być jakby zirytowany. - Czemu wciąż to powtarzasz, jak jakaś cholerna katarynka?! Ja cię wyciągnąłem z Szucha i ja cię ukryję, dopóki cała sprawa nie przyschnie. Czy to takie trudne do zrozumienia?!
     - Odrobinę - przyznał Janek. Niemiec uśmiechnął się ponownie.
     - No, nic tu po mnie. Wracam do swoich obowiązków. Ktoś od nas przyjdzie po niego. - Wskazał Domańskiego podbródkiem. - Jeśli to nie będę ja, to wysłannik będzie znał hasło. To samo co zwykle, Ewa. - Odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku wyjścia. Janek z trudem przekręcił głowę, by móc go obserwować. Niemiec był już niemal w drzwiach, kiedy lekarka go zatrzymała:
     - Faust!
     - Tak? - Zerknął na nią przez ramię.
     - Dobre z ciebie dziecko, chłopcze - rzekła. Posłał jej bardzo dziwny i bardzo gorzki uśmiech.
     - Nie jestem pewien, czy mój ojciec by się z tym zgodził - odparł, założył kapelusz, a potem odszedł. Janek słyszał jak zbiega po schodach. Znów spojrzał na sufit, po czym odetchnął głęboko.
     A więc to jest ten cały tajemniczy Faust…

No i ruszyliśmy z nowym opowiadaniem. Cóż więcej mogę dodać? Może tylko to: komentujcie, oświećcie mnie, co jest w porządku, a co do poprawki. 

1 komentarz: