piątek, 2 listopada 2012

Rozdział piętnasty


      Grudzień 1941 r., Warszawa, strona aryjska
    Cisza. Niezmącona ani jednym głośnym dźwiękiem, ciężka cisza, osiadająca jak kurz na sprzętach i podłodze, wygłuszająca kroki tych, którzy chcieliby ją przerwać. Gdzieś z drugiego pokoju wreszcie daje się usłyszeć miarowe tykanie budzika, który nieubłaganie odmierza czas. W pewnym momencie za oknem zaczyna zmierzchać. Cisza, nadal mącona tykaniem zegara, zaczyna walczyć z półmrokiem o to, kto zajmie większą część salonu. Szala przechyla się na stronę mroku. Ciszę niepostrzeżenie zajmuje napięcie: rosnące i irytujące, jak zadra, której nie sposób wyciągnąć gołą ręką, by ulżyć sobie w bólu.
SS-Untersturmführer Veit Boelke, pseudonim Faust, głośnym westchnieniem próbuje ostatecznie przerwać ciszę, lecz jego wysiłki, niezrozumiane, spełzają na niczym.
Przeczesał ręką włosy, chociaż raczej miał ochotę je sobie wyrwać. Może wtedy by się coś zmieniło.
Siedzący po przeciwnej stronie stołu Heinrich Boelke uśmiechnął się. Veit rozpoznał to po innym sposobie, w jaki poruszyły się jego sumiaste wąsiska: jakby ktoś je pociągnął za sznurki ku górze. Ojciec oblizał łyżeczkę, odkładając ja powoli na talerzyk. Faust śledził ruch ręki. Potem jego wzrok znów skierował się na twarz Heinricha. Ojciec na wąsach miał jasną plamkę kremu z niedojedzonej kremówki.
Jego wzrok mówił: „możemy tak milczeć do końca świata. Nie zmusisz mnie, by o niej rozmawiać”.
Veit wstał, by zapalić światło. Żarówki w żyrandolu oświetliły salon, chociaż jego kąty wciąż skrywały się w mroku. Światło odbijało się na tłoczeniach na drzwiach starej szafy i w łysinie ojca. To właśnie na kontemplację tego widoku pozwolił sobie poświęcić chwilę.
Wyobraził sobie kulę, która przechodzi przez tę niemal nagą czaszkę, raz na zawsze rozwiązując jego problemy, uwalniając go od brzemienia odpowiedzialności. Od konieczności bycia dobrym synem.
Jesteś przeznaczony do wielkich celów – zaszemrał mu w głowie głos, tak łudząco podobny do głosu matki. Czy to możliwe, by w jego wspomnieniach nawet brzmienie jej głosu się zacierało? Odkąd mógł tylko myśleć o niej bez bólu i histerii, każde wspomnienie było j a k b y wspomnieniem, każde napomknięcie o niej w rozmowie było n i b y napomknięciem, a każdy plan, by odwiedzić Zenowiczów w Poznaniu, był h i p o t e t y c z n y m planem.
Nawet ten głos był już tylko ł u d z ą c o  p o d o b n y!
Zamordowanie ojca nie jest jednym z tych celów, mój drogi – pomyślał, przeganiając z umysłu krwiożercze pragnienia.
Veit nie był ojcobójcą. Ba, nie nadawał się nawet na zabójcę obcych.
W życiu nie zabił nawet zająca, chociaż ojciec kiedyś próbował wpoić mu zamiłowanie do polowań. Gdy przekonał się, że to nie Veitowa domena, szybko przestał zabierać go ze sobą.
Wrócił na swoje miejsce za stołem, jednocześnie starając się zachowywać tak naturalnie, jak to tylko możliwe. Dłonie położył na kolanach. W towarzystwie ojca ich drżenie było jeszcze bardziej nieznośne. Faust przyjmował to za pierwsze objawy nerwicy, ale nic nie mógł na to poradzić.
Pomyślał o Barbarze, która z pewnością czeka na niego w swoim małym, pustawym mieszkaniu na Mokotowie. Nie mógł sobie przypomnieć, czy mówił jej o tym, że dziś nie będzie mógł przyjść. A może to Kmicic był tym, którego informował? Nie, rozmawiali tylko o ewentualnym zastępstwie dla Veita, gdyby sprawy nieco się pokomplikowały. O czym jak o czym, ale o fascynacji córki jego osobą musiał Jankowskiemu powiedzieć. Chociaż zrobił to tak okrężną i pełną aluzji drogą, jak to tylko możliwe.
A więc Barbara czeka na niego. Znów będzie mu robić wyrzuty, zmuszać go, by czuł się winny jej zdenerwowania…
Heinrich poruszył się niespokojnie na swoim miejscu. Veit zamarł, przestając wodzić wzrokiem po półkach z książkami, na powrót skupiając się na ojcowej twarzy.
– Nie zamierzasz ze mną rozmawiać? – zapytał starszy mężczyzna.
Veit drgnął, jakby obudzony ze snu. Rozmawiać? O czym? Może wreszcie zapytałby się go, dlaczego przyjeżdża do niego w każdą rocznicę śmierci matki, jaki ma cel w tym, by dręczyć go swoją obecnością.
Veit przez całe swoje życie był poddawany krytyce: zawsze robił wszystko nie tak, jak trzeba albo wkładał w swoje działania za mało wysiłku. Był niewystarczająco dobrym dzieckiem, niedostatecznie przykładał się do nauki, nie uprawiał wyczynowo żadnego z proponowanych mu sportów ani nigdy do końca nie wyzbył się determinacji do niepotrzebnej nauki polskiego. Wybrana przez niego uczelnia była nie dość prestiżowa, uprzejmość wobec partyjnych „złotych bażantów” przesadnie udawana, zachowanie zbyt burżujskie i skażone „przeklętym, matczynym szlacheckim zadęciem”. Wszystkie zainteresowania Veita były nie dość męskie, wybierane lektury zbyt poważne jak na wiek, a zamiłowanie do muzyki Wagnera wydawało się udawane. Na nic zdały się ciągłe tłumaczenia, że Wagnera i w ogólności muzykę klasyczną Veit lubi i szanuje. Palenie papierosów też było ponoć na pokaz, ale tego nigdy nie odważył się skomentować. Gdyby ojciec dowiedział się, że jego syn pali, by ukoić nerwy, zostałby „płaczliwą babą” do końca życia. Nawet to, że w wieku dwudziestu sześciu lat nie miał żony ani nawet narzeczonej, było poddawane krytyce. Ten szczególny rodzaj krytyki zawsze zaczynał się od słów „ja w twoim wieku”, a potem padał prawdziwy potok słów, bolesnych tak, iż należało je natychmiast wyrzucić z pamięci.
Niestety, największym przekleństwem Veita była doskonała pamięć.
Nawet teraz Heinrich mierzył go oceniającym spojrzeniem, jakby czekał na odpowiedź, którą już dawno przewidział. Wokół jego oczu pojawiły się zmarszczki, wąsy poruszały się nerwowo. Z pewnością tylko czekał na pretekst, by go ofukać. Faust został zapędzony w kozi róg. Musiał coś odpowiedzieć; coś co ojca nie obrazi...
– A o czym chciałby ojciec porozmawiać? – odpowiedział pytaniem. Tak było najbezpieczniej.
„Na pewno nie o tym, do czego ty próbujesz mnie zmusić” mówiła mina starca. Veit znał ten wyraz twarzy doskonale. Potrafiłby go dokładnie opisać nawet obudzony w środku nocy.
– Doszły mnie słuchy, że trafiło ci się morderstwo – rzekł.
Młodzieniec znieruchomiał, ze wzniesioną dłonią, w połowie ruchu ku filiżance herbaty.
„Doszły” cię słuchy… Pewnie, pewnie.
Oto nadszedł moment, którego Veit obawiał się całe popołudnie: musi przyznać się do porażki i znieść porcję utyskiwań, obelg oraz pretensji. Ojciec wydawał się być w stosunkowo dobrym nastroju, więc może litania będzie krótsza niż zwykle.
– Tak. – Kiwnął głową. – Właściciel jednej z warszawskich kawiarni został zamordowany. Nie miał się kto tym zająć, więc dali to mnie, żółtodziobowi.
– I jak sobie poradziłeś, żółtodziobie?
Ojciec usiadł wygodniej, odsuwając krzesło od stołu. Nie był już w stanie zarzucić nogi na nogę, więc wyprostował je. Veit przez chwilę przyglądał się podeszwom jego butów, byle tylko nie musieć patrzeć mu w twarz. I tak wiedział, jak wygląda: zmrużone oczy, ściągnięte usta, rozdęte nozdrza – orzeł krążył nad ofiarą, szykując się do ataku.
– Śledztwo zostało umorzone z braku dowodów – odparł.
Ale ty już pewnie o tym wiesz. Napomknąłeś o tym, by dać mi kolejną lekcję.
– Jak to: „z braku dowodów”. Trup zniknął? Nie było łusek?
– Nie, tato. Nie było świadków. I nikt się nie przyznał.
– A przesłuchiwałeś kogokolwiek? – prychnął Heinrich.
Powątpiewanie w jego głosie było aż nadto słyszalne.
– Tato, nie jestem idiotą.
„Nie byłbym tego taki pewny” mówiła teraz jego mina.
– To dlaczego nie ma procesu?
– Bo nikt się nie przyznał – powtórzył Veit. – Nie miałem podejrzanych. Istniały jedynie poszlaki. Jedna z nich prowadziła do getta, ale nikt nie umiał mi pomóc. Nawet matka ofiary nie pamiętała albo nie chciała zdradzić nazwisk Żydów, z którymi zamordowany utrzymywał niegdyś kontakty.
Dłoń Veita uniosła się ku twarzy. Znów zaczął nerwowo skubać dolną wargę, w oczekiwaniu na reprymendę.
– Co to były za poszlaki? Inne, te niedotyczące getta.
– Podejrzewałem egzekucję wykonaną przez polskie podziemie. Wichowski, ten zamordowany, współpracował z nami.
– Więc trzeba było oskarżyć tych już aresztowanych! Nie macie w aresztach nikogo z podziemia?
Ojciec porzucił swą swobodną pozę i pochylił się w jego stronę. Veit widział pot spływający mu po czole. Żyła na jego skroni drgała. Był bliski furii.
– Oni nie byli sprawcami.
– A jakie to ma znaczenie?! – huknął Heinrich. – Jesteś głupcem. Przez twoją głupotę awans przeszedł ci koło nosa. Zawsze wiedziałem, że jesteś głupi, ale nie myślałem, że aż tak.
Veit pokiwał głową. Oczywiście. Jest głupcem, jest idiotą. Słyszał to już nie pierwszy raz.
– A co ze sprawiedliwością?
– Sprawiedliwość nie ma tu nic do rzeczy!
    Kropelki śliny spryskały Veitowi  twarz. Chciał je otrzeć, ale nie był zdolny się poruszyć.
    – Liczą się wyniki! Kiedy ty to w końcu zrozumiesz?!
– Nigdy. To się nie mieści w moim ograniczonym umyśle.
Nie mógł uwierzyć, że wypowiedział te słowa na głos. Jego odważniejsza, niezależna ze stron, dała w końcu o sobie znać. Dzięki Warszawie wyzwalał się powoli spod władzy ojca, wyzbywał się strachu, ale szło mu to opornie. W sytuacjach takich jak ta powinien pamiętać, że nie wolno mu wypowiadać podobnych słów. Przez krótką, upiorną chwilę milczenia próbował pozbyć się ze swoich ust ironicznego uśmieszku, lecz ten tkwił na nich, jakby przyklejony. To tylko pogarszało jego sytuację.
– Ty… Ty… Jak śmiesz odzywać się do mnie w ten sposób!
Zabrzęczała porcelana, gdy Heinrich uderzył otwartą dłonią w stół. Veit rzucił się, by ratować zastawę, ale było już za późno: obie filiżanki przewróciły się, zalewając białą serwetę brunatnym płynem. Faust westchnął.
Ojciec opadł na oparcie krzesła sapiąc głośno. Młodzieniec wstał, nie wiedząc, co właściwie powinien teraz zrobić. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem: Veit, jak zwykle, nie dostrzegł niczego w czarnych oczach starca. Były jak puste korytarze, głębokie jak studnia. Nie wyrażały żadnej emocji. Zawsze pozostawały jednakowo martwe, gdyż to głos Heinricha był narzędziem stworzonym, by chwalić lub ganić ludzi. Ta druga zdolność była przez niego wykorzystywana aż nazbyt chętnie. Veit opuścił ręce swobodnie wzdłuż tułowia, rozluźnił ramiona. Oddychał głęboko, próbując się uspokoić, ale szło mu to nadzwyczaj niesporo. Czuł, jak serce obija mu się o żebra, jakby chciało wyskoczyć z piersi. W klatce zakuło go raz, potem znów. Zamknął oczy, zacisnął zęby, starając się nie skrzywić z bólu. Ojciec mógłby wziąć to do siebie – nic nie wiedział o słabym zdrowiu swojego syna.
To był sekret Veita i Joanny. Matka nigdy nie powiedziała nic ojcu, by go nie denerwować. Heinrich od początku wiedział o kondycji swej wybranki, pogodził się więc w końcu z tym, że będzie miał tylko jednego jedynego syna. Często w chwilach zdenerwowania przypominał sobie o tym, wyrzekając na słabe zdrowie małżonki. Posłał syna do Hitlerjugend, by zażył przygody i spotu. Gdy okazało się, że Veit nie będzie orłem w ani jednej dyscyplinie, kłamał, że po prostu żadnej nie lubi. Prawda była taka, że młody Boelke wręcz wyłaził ze skóry, by osiągnąć perfekcję choć w jednej z nich, ale szybko okazało się, że wysiłek zbyt często przypłacany jest omdleniami, a nawet palpitacjami. Lekarz zakazał wszelkiego sportu, ale to dla nastolatka, wychowywanego tak jak Veit, było nie do pomyślenia. Zaciskał więc zęby i trenował dalej, chociaż jego wyniki wciąż były jedynie przez ojca krytykowane.
Faust otworzył oczy. Heinrich mierzył go nieprzychylnym wzrokiem. Chłopak zabrał zastawę, ściągnął serwetę.
– Przepraszam, tato – rzekł, kierując się ku kuchni.
Słowa te wypowiedział zaś w taki sposób, by nie było wiadomo, czy przeprasza za swoje zachowanie czy za to, że musi go na chwilę zostawić samego.
***
Grudzień 1941 r., Warszawa, getto
Rachela przyglądała się zgarbionemu Szmulowi Szlenkierowi. Właśnie skończył modlitwę. Zdejmował teraz tałes* oraz tefilin**, pozornie nie zwracając na nią uwagi. Schował je w skrytce pod podłogą, którą wydłubał sobie jakiś czas temu – mówił, że zastępuje mu ona szafę. Westchnął, zakręcił się po kuchni, a potem usiadł za stołem, tak, by mieć Rachelę naprzeciwko. Podparł głowę na dłoni. Fałdy pomarszczonej skóry, przypominające ptasie wole, niemal całkowicie ją przykryły. Panna Blum starała się odwrócić wzrok, lecz było to wręcz niemożliwe. Dziadek Szmul miał autorytet. Jak sam Abraham.
Szmula Szlenkiera szybko poznała cała ulica: większość dnia przesiadywał na skraju chodnika, próbując sprzedać to, co znalazł poprzedniego: stare garnki, pokrywki, wieczka, części do rowerów, zniszczone książki, słowem: wszelkie śmieci, które poprzednim właścicielom najwyraźniej wydały się nieprzydatne. Rachela nigdy nie odważyła się zapytać, czy okrada zmarłych. Nie miała nawet pojęcia, jak to możliwe, że wśród tych śmieci nikt nie rozpoznał dotąd swojej własności, a to budziło podejrzenia. Nie odezwała się jednak słowem, bo jako się rzekło – stary Szlenkier miał autorytet.
Nie sposób powiedzieć, na czym to polegało. Szmul był człowiekiem do rany przyłóż, rzadko widywało się go także zasępionego – być może przez ten optymizm był tak lubiany. Kiedy znudziło mu się sprzedawanie rupieci, zawijał się w brudną szmatę, zanosił do mieszkania, a potem znów wychodził na ulicę i siadał na swoim miejscu – tym razem jednak nie czekał już na klientów, a na ludzi, którzy potrzebowali rady.
W krótkim czasie począł między mieszkańcami krążyć żart, że dziadka Szmula powinien radzić się sam Czerniaków***.
– Czemu mi się przyglądałaś? – zapytał. Dziewczyna drgnęła, wyrwana z rozmyślań. Oczyściła gardło, zmarszczyła brwi, szukając dobrej odpowiedzi.
– Z nudów? – zastanowiła się głośno. – A może po prostu urzekł mnie mistycyzm. Twoja silna wiara jest fascynująca. Wydajesz się całkowicie pochłonięty modlitwą. Tak, wydaje mi się, że to dlatego lubię ci się przyglądać, dziadku.
Przyzwyczaiła się już nazywać go w ten sposób. Właściwie robili to wszyscy w okolicy. Dawid Weber przez jakiś czas miał opory, lecz jego młodsze siostry były zachwycone, że cudownym sposobem zyskały dziadka. Szewc wyjaśnił, że jego ojciec zmarł jakiś czas temu, a Szmul jest do niego bardzo podobny. Rachela nigdy nie znała ani rodziców Ireny, ani Chaima, dlatego też sytuacja była dla niej całkiem nowa. Nie mogła jednak powiedzieć, by posiadanie takiej moralnej podpory, jaką był stary Szlenkier, było w jakikolwiek sposób niemiłe.
Staruszek uśmiechnął się, pokazując sczerniałe zęby. Nawet ten uśmiech przestał być już ohydny.
– Wydaje ci się? Nie wiesz, co i dlaczego robisz, Nachelu?
Rachela żachnęła się:
– Nie nazywaj mnie tak. Nikt tak do mnie nie mówi, prócz… No, nieważne – ucięła, przypominając sobie, że Szmul nie przepada za Mordechajem.
Dlaczego w ogóle mnie to obchodzi? Nie jest moim prawdziwym krewnym, więc czemu mi przed nim czegokolwiek wstyd?
– To dla mnie całkiem niezwykły widok, widzieć kogoś tak żarliwie się modlącego. Pewnie to zauważyłeś, ale… My nie jesteśmy przesadnie religijni. – Uśmiechnęła się przepraszająco w imieniu całej rodziny Blumów.
– Oczywiście. Obracacie się w wykształconym towarzystwie – odparł. Wydawało jej się, że w jego głosie słyszy nutkę ironii. – Syjoniści, socjaliści, naukowcy, wykładowcy…
– Jacy znowu syjoniści? – bąknęła, zanim przypomniała sobie, że miała to ignorować. – Mam nadzieję, że nie zamierzasz mi robić kolejnego wykładu na temat mojej znajomości z Mordechajem.
Zawsze, gdy rozmawiała z kimś o Anielewiczu, używała pełnej formy jego imienia. „Mordkiem” był tylko dla niej i tylko w tedy, gdy byli we dwoje. Oczywiście, czasami o tym zapominała, zwracając się do niego w ten sposób w towarzystwie. Ostatnimi czasy Mira zaczęła tak się do niego mówić, co wywoływało w Racheli irracjonalne poczucie zazdrości. Szybko jednak przestała prychać i sykać karcąco, bo Anielewicz zaczął to zauważać, więc otwarcie strofował Mirę, by tak do niego nie mówiła.
Mimo wszystko „Mordkiem” był zawsze tylko dla niej. I chciała, by tak zostało. Na zawsze.
Jeśli tu jest możliwe jakieś „zawsze”. Jakieś „jutro” chociażby.
– To nie twoja sprawa – dodała, bardziej agresywnym tonem, niż zamierzała. Szmul uśmiechnął się jednak radośnie.
Zawstydzona swoim zachowaniem, odwróciła wzrok. Przyglądała się grzybowi w rogu pokoju. Wydawało jej się, że czarna, śmierdząca plama pod sufitem jest większa niż wczoraj. Może tak było w istocie? W nieogrzewanym mieszkaniu było zimno, a przebywające w nim osoby nieprzesadnie o nie dbały, nie uważając za własne.
Getto było przejściowe, było czymś na chwilę. Było bramą do innego świata. Mówili, że stąd będą ich zabierać na roboty do Niemiec. Podobno tam, w Rzeszy, zbudowano całe obozy pracy przymusowej i takie same miały powstawać na terenie okupowanym. Co jakiś czas przez Miasto w Mieście przetaczała się plotka, iż Niemcy coś budują, ale kiedy nic się nie działo, odchodziła w niepamięć. Żydzi nie chcieli pamiętać plotek, chcieli przez chwilę dłużej udawać, że nie są tu po to, by umrzeć.
– Nie jest moja, dopóki ktoś nie zacznie nakłaniać mnie do zmiany poglądów – odpowiedział bez cienia obrazy w głosie. Rachela odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się głośno.
 Tydzień temu wywiązała się porządna kłótnia, gdy Mordechaj, jak to miał w zwyczaju, wdał się w polityczną dyskusję z jej ojcem. Chaim nigdy nie był zwolennikiem socjalizmu, dlatego też od dawien dawna ich dysputy były płomienne. Nigdy jednak takie jak ta, w którą wmieszali się stary Weber, Szmul i jego syn. Mężczyźni przekrzykiwali się na argumenty, nie pozwalając żadnej z kobiet dojść do głosu. Gdy argumenty się skończyły, zaczęło się uderzanie pięścią w stół, rzucanie aluzji oraz odwoływanie się do niechlubnej historii wielu mocarstw przemieszane z mądrościami Tory, które dorzucał dziadek, gdy chociaż jeden z oponentów milkł na chwilę, by nabrać powietrza do dalszego perorowania. W pewnym momencie Rachela straciła wątek, ponieważ musiała wycofać się do sąsiedniego pokoju, pomóc Weberowej uspokoić bliźniaczki, które nie rozumiały z dyskusji niemal słowa i siedziały w kącie, porządnie przestraszone. Szlenkierówny oraz młodego Webera w domu nie było, a Irena została w kuchni, wciąż próbując przebić się przez ten tumult ze swoim zdaniem. Rachela miała nadzieję, że zapalczywy Mordka nie pozwoli sobie na rękoczyny, ale gdy usłyszała łomot upadającego krzesła, musiała interweniować: tak jak się spodziewała, Anielewicz stał, zaciskając dłonie w pięści. Był czerwony na twarzy i nie mógł wydusić z siebie słowa. Szmul Szlenkier siedział zaś spokojnie, wyraźnie z siebie zadowolony.
Śmiech zamarł Racheli w gardle. Opuściła wzrok, zgarbiła się. Nie wiedziała dlaczego, ale poczuła, że zrobiła coś niestosownego. Jakby płacz był lepszy niż chwila radości.
Przez chwilę między nimi panowała cisza.
– Nie idziesz szukać chętnych, by udzielać im rad? – zapytała w końcu.
– Już za późno. – Zerknął w stronę okna. Zapadał wczesny, zimowy, szarobury zmrok. – Nikt o tej porze się nie kręci. A jak ktoś będzie chciał porozmawiać, to przyjdzie tu. – Rachela zmarszczyła nos.
– Matka nie będzie zadowolona.
– Nie tylko Irena tu mieszka.
– Irena nas nie okradnie.
– Równie dobrze mogą to zrobić twoi przyjaciele. Ci ludzie potrzebują rady i myślą, że ja mogę im ją dać, więc przychodzą. A co ja mogę? Ja mogę poklepać po ramieniu, skłamać, zacytować jakąś mądrość. Ja jestem prosty człowiek, dobry Żyd, daję pocieszenie, nic więcej. Ja nie jestem wyzwolicielem, na którego wszyscy czekamy.
Rachela milczała, patrząc mu prosto w oczy.
– Nie licz na to, że zaprzeczę. Nie po tym, jak obraziłeś moich przyjaciół.
– Getto to nie…
– Wiem. Wiem, co to getto. Lepiej niż ty!
Uniosła się z zamiarem odejścia, lecz w tej samej chwili ktoś zapukał do drzwi. Oczekiwała gościa, ale zaklęła w duchu, ponieważ nie wybrał najlepszego momentu. Mimo wszystko podeszła do drzwi i otworzyła.
Mordechaj Anielewicz uśmiechnął się promiennie na jej widok. Zauważywszy ponad jej ramieniem Szmula wciąż siedzącego na swoim miejscu, skinął mu uprzejmie głową. Bardzo formalnie.
– Gotowa? – zapytał.
Dziś znów miał ją zabrać do centrum. Wciąż próbował ją przekonać, by przyłączyła się do ruchu oporu. Blumówna pozwalała mu się zabierać w różne miejsca, poznawała nowych ludzi, a nawet podsłuchała kilka ważnych tajemnic. Wszystko to, by nie domyślił się, że woli być biernym widzem.
Rachela Blum była tchórzem i bała się potwornie mieszać w jakiekolwiek zabronione działania. Ale nie mogła odmówić Mordkowi. Za bardzo kochała swego przyjaciela.
– Daj mi chwilkę. Zaczekaj tutaj, jeśli możesz. Wiem, że to niegrzeczne, ale… – zawiesiła głos.
 Zastanawiała się, jak to powiedzieć. W końcu nachyliła się i wyszeptała:
– Nie chcę, żeby stary za tobą łaził po mieszkaniu i wzglądał, czy nie skradniesz mu jego poszarpanego tałesu.
Mordechaj Anielewicz uśmiechnął się złośliwe. Rachela wiedziała, że dała mu właśnie doskonały powód do tego, by nie znosił starego Szlenkiera jeszcze bardziej, niż wcześniej.

*lub z hebr. talit – prostokątna chusta zakładana przez Żydów podczas modlitwy
** lub z gr. filakterie – dwa skórzane… hm… pudełeczka, przywiązywane rzemieniem do czoła i lewego ramienia na czas modlitwy
*** Adam Czerniaków (1880-1942) – prezes Judenratu w getcie warszawskim
Jak widać przeniosłam się na blogspot, a to dlatego, że onetowski system oparty na wordpressie jest zwyczajnie beznadziejny. Od dnia dzisiejszego licząc posty będą się ukazywać zwykłym trybem, tj. co dwa tygodnie. 
[Wiem, że równie dobrze mogłam od początku mieć "Pseudonim: Faust" tutaj, ale szczerze mówiąc łudziłam się, że onet nie zrobi bloggerów w balona.]
Co do ulepszeń, to pojawiła się nowa zakładka "Jestem tym duchem, który zawsze przeczy!", a w niej garść - mam nadzieję - ciekawych multimediów. 
A teraz słów kilka na temat dzisiejszego rozdziału: wiem, że wiele się nie dzieje, wiem, że może być usypiający, ale to zabieg celowy - chciałam wam nieco przybliżyć jeszcze postać Veita i dodatkowo coś zdziałać z drugim planem gettowym, to znaczy z dziadkiem Szmulem i Mordechajem. Nie martwcie się jednak, w następnych rozdziałach będzie się działo - dość powiedzieć, że Veit spotka Rachelę, Kuba na nowo zacznie śledzić matkę, a do naszego Fausta jak bumerang wróci sprawa morderstwa Roberta Wichowskiego. 

13 komentarzy:

  1. Veit spotka Rachelę - czekam na to! :D Ale to wiesz, upominam się o to w prawie kazdym komentarzu :D
    Aaach, Faust! coraz bardziej go lubię :) I współczułam mu, gdy czytałam o jego przeszłości. Bo przecież się starał... to nie jego wina, że odziedziczył słabe zdrowie po matce.
    No i znowu pokazał pazurki! :D Nie muszę mówić, jak bardzo mi się to podobało, co nie? :D Jak spotka Rachelę już nie będzie takim wystraszonym i słabym oraz zagubionym chłopcem jak na początku. Może to dobrze? Rachela chyba takich nie lubi :D
    Ech, ja też podziwiam ludzi, którzy potrafią się tak gorliwie modlić. Nie znam takich dużo [hmm... poprawka: nie znam w ogóle. Może poza księdzem, co mnie uczy], ale wiem, żę tacy gdzieś są i... no, podziwiam, bo ja tak nie potrafię. I szczerze mówiąc: nie odczuwam jakiś braków z tego powodu... oO
    Czekam na ciąg dalszy! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, już za dwa tygodnie będziesz mogła przeczytać o tym, jak to Faust Rachelę spotkał - ale czy się przy tej okazji popisze czy wręcz przeciwnie, to już nie powiem, bo nie. Będzie niespodzianka, o.
      Czy nie będzie taki znowu wystraszony i bezradny... Cóż, on sam nie wie jaki jest, więc będzie się miotał od współczującego dobroczyńcy do bezdusznego, pozbawionego głębszej emocji kata. A jakich facetów lubi Rachela? Myślę, że to coś pomiędzy Faustem a Mordechajem.
      Bo nie skreślajmy tak od razu Mordechaja.

      Ja też podziwiam ludzi, którzy potrafią się prawdziwie modlić i mocno wierzyć - jestem chyba podobnym do ciebie przypadkiem - i właśnie dlatego ta scena się tutaj znalazła.

      Usuń
  2. Już niedługo zabiorę się za "Fausta", bo mnie kusi niesamowicie a). opowiadanie historyczne, b). suszak ma w linkach.
    A póki co dużo Wena życzę ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, Suszak jako wyznacznik jakości - to dobra rekomendacja, mam nadzieję, że "Faust" podoła.

      Usuń
  3. Taaaaak! Na to czekałam od samego początku, spotkanie Fausta i Racheli. W końcu! Kocham cię za to, wiesz? Już nie mogę się doczekać i coś czuję, że te dwa tygodnie będą mi się trochę dłużyły. A w każdym razie wtedy, kiedy przyjdzie mi do głowy twoja historia. I od razu mówię - kocham Fausta i Rachelę razem. Albo moje wyobrażenie ich razem, to bardziej pasuje. Bo do Racheli żaden z jej adoratorów po prostu nie pasuje, co innego Faust, który jest... No i masz, nie umiem go określić. Ale to chyba dobrze, bo wydaje mi się, że on sam nie umie tego zrobić.
    Tak sobie czytam komentarza (tak, czytam komentarze. Takie zboczenie ^^) i przyłączam się do ciebie i Legilimencji. Nie potrafię gorąco wierzyć, gorąco się modlić i ogólnie gorąco "praktykować". Na przykład podczas czytania "Krzyżaków" czy innych powieści, gdzie są tak gorliwie modlące się postaci, tylko robiłam dziwne miny. Może kiedyś mi to przejdzie, ale póki jestem nieco uprzedzona.
    Nienawidzę Heinricha. Nienawidzę ludzi takich, jak on. Nazywa Fausta żółtodziobem, ma gdzieś sprawiedliwość. Współczuję Faustowi przez to, co musi przechodzić.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja mam tylko nadzieję, że spotkanie Fausta i Racheli nie zawiedzie waszych oczekiwań.
      Pozdrawiam!

      Usuń
  4. Jestem tu! Jak obiecałam! :D
    I, ha ha ha!, znalazłam coś!
    " odkładając ja powoli na talerzyk" : >
    Najbardziej podobała mi się wymiana zdań między ojcem a synem. Nie myślałam, że Veit ośmieli powiedzieć się to, co myślał. A ojciec pewnie mógłby uderzyć go w twarz za takie zachowanie. Veit jest chory? W sumie to widać, że nie jest silny. Taki bohater z niego, ale nie spodziewasz się, że akurat ten, który chory, kaszle, dostaje palpitacji serca po większym wysiłku... pomaga Polakom. Dlatego co raz bardziej lubię Veita. No, zauroczyłam się w Fauście, ech.
    Rachela tchórzem? W sumie nie powiedziałabym. Jest chyba jedną z odważniejszych kobiet, a na pewno silna psychicznie w porównaniu do swojej matki. I nie wiedzieć czemu, ale Mordka mnie za to irytuje xd.
    I tak jak wszyscy nie mogę doczekać się spotkania Racheli z Veitem :>

    Całuję!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ups, błąd, trzeba poprawić :)
      Tak Veit jest chory, ale nie wie o tym nikt prócz samego Veita. To znaczy jeszcze jego zmarła matka wiedziała, ale to się nie liczy.
      To znaczy to był fragment z perspektywy tzw. "narratora pozornie trzecioosobowego" - Rachela w swoim własnym mniemaniu jest tchórzem, a tak naprawdę, to wcale nim nie jest - ot, po prostu uważa się za tchórza, chociaż dla przyjaciół i rodziny jest zdolna zrobić naprawdę wiele.

      Mordka cię irytuje? No to jestem w szoku... Ale dlaczego? Za miękki jakiś? Zbyt się narzuca czy co z nim?:D

      Usuń
  5. Cześć i czołem, jestem wreszcie. Stęskniłaś się? XDD
    A mnie - szczerze mówiąc - bardzo podoba się ta spokojna, jeśli tak to można ująć, akcja. Nie pędzi, nie galopuje, ale idzie wolnym kroczkiem, dzięki czemu narasta napięcie i pod koniec każdego rozdziału z ciekawości wali mi mocno serce. Prawie jak podczas oglądania "Czasu honoru", który kiedyś spowoduje, że zejdę z tego świata na zawał.
    Polubiłam Mordkę. Jest taki... Może nie poczciwy, ale taki... Sympatyczny. Jego stosunek do Racheli sprawia, że cieszę się sama do siebie, nie wiadomo dlaczego.
    Dziadek mnie przeraża. Tą tak olbrzymią gorliwością w modlitwie, uśmiechem, szacunkiem, jakim cieszy się u innych. Tak samo z Heinrichem - to postać, która mnie intryguje, albowiem mam słabość do bohaterów literackich-psychopatycznych ojców, ale z drugiej strony jestem wystraszona jego apodyktycznym zachowaniem. Współczuję Veitowi z całego serca. I jedna tylko rzecz mnie męczy - w jaki sposób zmarła jego matka? Nie wiem, czy o tym wspomniałaś, a przyznam, że na tę kwestię zwróciłam uwagę, choć może się wydawać nieznacząca, i od razu poczęłam tworzyć chore teorie typu: to Heinrich ją zamordował. oO
    Lubię klimat "Fausta", bardzobardzo dobrze go tworzysz. Przez słownictwo, opisy, szczegóły.
    Dużo weny życzę i całuję! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, że się stęskniłam!
      Hahaha, co do "Czasu honoru" mam takie same uczucia, chociaż ta nowa postać, ten Rosjanin co udawał Polaka - tak cholernie mnie intryguje, że jak się wszystkiego nie dowiem, to chyba przeklnę ten serial - to mi przypomniało, że jeszcze nie obejrzałam wczorajszego odcinka... Ach, jutro, jutro przy śniadaniu, na dzisiejszy wieczór już jestem umówiona, nie zdążę obejrzeć należycie.
      Cieszę się, że lubisz Mordkę bo i ja go lubię - znalazł się w "Fauście" głównie po to, by nieco cieplej robiło się na sercu, gdy pojawia się na scenie.
      Szmul cię przeraża? Na początku miał przerażać, to fakt, teraz już nie powinien. Nie jest tak psycho jak Heinrich :)
      Jak umarła matka Veita? Muszę cię nawieść - Heinrich jej nie zamordował, umarła z powodu choroby, ale to wszystko jeszcze przed nami, więc nie powiem więcej.
      Pozdrawiam!

      Usuń
    2. Hahahahhaha, wiedziałam! Ja za Tobą i Faustem też, bo umierałam, nie mając przez cały miesiąc dostępu do niczego. :CC
      Rosjanin jest niesamowicie seksowny. A akcent... MRRRRRRAŁ. *-* Nawet fakt, iż jest sadystą, tylko mnie do niego przyciąga. Dobra, już się przyzwyczaiłam, że wszyscy realni i fikcyjni faceci, którzy mi się podobają, są trochę i n n i. XD
      Muszę to napisać: WASILEWSKI TO GŁUPIA SZUJA. Nienawidzę, zabiłabym. ;_;
      Aww, a już myślałam, że jednak ją zamordował. W sumie to by mi do niego pasowało... Dobra, dobra, postaram się cierpliwie czekać, ale w środku mnie skręca z ciekawości. Kiedy nowy rozdział, hm? c:

      Usuń
    3. O kurcze, kurcze, musimy sobie przybić wirtualną piątkę, jesteś pierwszą dziewczyną, co myśli to samo co ja o tym Rosjaninie! :) Akcent, mój Boże, ten akcent! :)
      Wasilewski i owszem, jest głupią szują, ale tylko dlatego, że wybiera takie środki, jakie wybiera. Gdyby siedział na dupsku i dalej czekał, to nawet może byłoby mi go żal...

      Nowy rozdział już w ten piątek, także od razu zapraszam :)

      Usuń
  6. Anonymo, cieszę się, że przeniosłaś się na Blogspot. Twoją historię czytam regularnie. Tyle, że nie komentowałam bo na Onecie były problemy, żeby dodać komentarz. Faust bardzo wciąga. Czekam a nowy rozdział w piątek moją ulubioną postacią zdecydowanie jest panna Blum, a poza tym dziadek Szmul. Zapraszam i do mnie na bloga www.opowiadania-mandragory.blogspot.com.Poza tym chciałam, Cię poinformować ,że dodałam Cię do swojej listy czytelniczej i blogów, które polecam czyli Krewni i znajomi Królika. ;-) Mam nadzieję, że pomimo licznych zajęć znajdziesz czas, żeby zajrzeć do mnie. Niedługo wstawię nowy część swojej historii. Czekam a ciąg dalszy u Ciebie.

    OdpowiedzUsuń