Grudzień 1941 r., Warszawa, strona aryjska
Cisza. Niezmącona ani jednym głośnym
dźwiękiem, ciężka cisza, osiadająca jak kurz na sprzętach i podłodze,
wygłuszająca kroki tych, którzy chcieliby ją przerwać. Gdzieś z drugiego pokoju
wreszcie daje się usłyszeć miarowe tykanie budzika, który nieubłaganie odmierza
czas. W pewnym momencie za oknem zaczyna zmierzchać. Cisza, nadal mącona
tykaniem zegara, zaczyna walczyć z półmrokiem o to, kto zajmie większą część
salonu. Szala przechyla się na stronę mroku. Ciszę niepostrzeżenie zajmuje
napięcie: rosnące i irytujące, jak zadra, której nie sposób wyciągnąć gołą
ręką, by ulżyć sobie w bólu.
SS-Untersturmführer
Veit Boelke, pseudonim Faust, głośnym westchnieniem próbuje ostatecznie
przerwać ciszę, lecz jego wysiłki, niezrozumiane, spełzają na niczym.
Przeczesał
ręką włosy, chociaż raczej miał ochotę je sobie wyrwać. Może wtedy by się coś
zmieniło.
Siedzący
po przeciwnej stronie stołu Heinrich Boelke uśmiechnął się. Veit rozpoznał to
po innym sposobie, w jaki poruszyły się jego sumiaste wąsiska: jakby ktoś je
pociągnął za sznurki ku górze. Ojciec oblizał łyżeczkę, odkładając ja powoli na
talerzyk. Faust śledził ruch ręki. Potem jego wzrok znów skierował się na twarz
Heinricha. Ojciec na wąsach miał jasną plamkę kremu z niedojedzonej kremówki.
Jego
wzrok mówił: „możemy tak milczeć do końca świata. Nie zmusisz mnie, by o niej
rozmawiać”.
Veit
wstał, by zapalić światło. Żarówki w żyrandolu oświetliły salon, chociaż jego
kąty wciąż skrywały się w mroku. Światło odbijało się na tłoczeniach na
drzwiach starej szafy i w łysinie ojca. To właśnie na kontemplację tego widoku
pozwolił sobie poświęcić chwilę.
Wyobraził
sobie kulę, która przechodzi przez tę niemal nagą czaszkę, raz na zawsze
rozwiązując jego problemy, uwalniając go od brzemienia odpowiedzialności. Od
konieczności bycia dobrym synem.
Jesteś przeznaczony do wielkich celów –
zaszemrał mu w głowie głos, tak łudząco podobny do głosu
matki. Czy to możliwe, by w jego wspomnieniach nawet brzmienie jej głosu się
zacierało? Odkąd mógł tylko myśleć o niej bez bólu i histerii, każde
wspomnienie było j a k b y wspomnieniem, każde napomknięcie o niej w rozmowie
było n i b y napomknięciem, a każdy plan, by odwiedzić Zenowiczów w Poznaniu,
był h i p o t e t y c z n y m planem.
Nawet
ten głos był już tylko ł u d z ą c o p o
d o b n y!
Zamordowanie ojca nie jest jednym z
tych celów, mój drogi – pomyślał, przeganiając z umysłu
krwiożercze pragnienia.
Veit
nie był ojcobójcą. Ba, nie nadawał się nawet na zabójcę obcych.
W
życiu nie zabił nawet zająca, chociaż ojciec kiedyś próbował wpoić mu zamiłowanie
do polowań. Gdy przekonał się, że to nie Veitowa domena, szybko przestał
zabierać go ze sobą.
Wrócił
na swoje miejsce za stołem, jednocześnie starając się zachowywać tak naturalnie,
jak to tylko możliwe. Dłonie położył na kolanach. W towarzystwie ojca ich
drżenie było jeszcze bardziej nieznośne. Faust przyjmował to za pierwsze objawy
nerwicy, ale nic nie mógł na to poradzić.
Pomyślał
o Barbarze, która z pewnością czeka na niego w swoim małym, pustawym mieszkaniu
na Mokotowie. Nie mógł sobie przypomnieć, czy mówił jej o tym, że dziś nie
będzie mógł przyjść. A może to Kmicic był tym, którego informował? Nie,
rozmawiali tylko o ewentualnym zastępstwie dla Veita, gdyby sprawy nieco się
pokomplikowały. O czym jak o czym, ale o fascynacji córki jego osobą musiał
Jankowskiemu powiedzieć. Chociaż zrobił to tak okrężną i pełną aluzji drogą,
jak to tylko możliwe.
A
więc Barbara czeka na niego. Znów będzie mu robić wyrzuty, zmuszać go, by czuł
się winny jej zdenerwowania…
Heinrich
poruszył się niespokojnie na swoim miejscu. Veit zamarł, przestając wodzić
wzrokiem po półkach z książkami, na powrót skupiając się na ojcowej twarzy.
–
Nie zamierzasz ze mną rozmawiać? – zapytał starszy mężczyzna.
Veit
drgnął, jakby obudzony ze snu. Rozmawiać? O czym? Może wreszcie zapytałby się
go, dlaczego przyjeżdża do niego w każdą rocznicę śmierci matki, jaki ma cel w
tym, by dręczyć go swoją obecnością.
Veit
przez całe swoje życie był poddawany krytyce: zawsze robił wszystko nie tak,
jak trzeba albo wkładał w swoje działania za mało wysiłku. Był niewystarczająco
dobrym dzieckiem, niedostatecznie przykładał się do nauki, nie uprawiał
wyczynowo żadnego z proponowanych mu sportów ani nigdy do końca nie wyzbył się
determinacji do niepotrzebnej nauki polskiego. Wybrana przez niego uczelnia
była nie dość prestiżowa, uprzejmość wobec partyjnych „złotych bażantów”
przesadnie udawana, zachowanie zbyt burżujskie i skażone „przeklętym, matczynym
szlacheckim zadęciem”. Wszystkie zainteresowania Veita były nie dość męskie,
wybierane lektury zbyt poważne jak na wiek, a zamiłowanie do muzyki Wagnera
wydawało się udawane. Na nic zdały się ciągłe tłumaczenia, że Wagnera i w
ogólności muzykę klasyczną Veit lubi i szanuje. Palenie papierosów też było
ponoć na pokaz, ale tego nigdy nie odważył się skomentować. Gdyby ojciec
dowiedział się, że jego syn pali, by ukoić nerwy, zostałby „płaczliwą babą” do
końca życia. Nawet to, że w wieku dwudziestu sześciu lat nie miał żony ani
nawet narzeczonej, było poddawane krytyce. Ten szczególny rodzaj krytyki zawsze
zaczynał się od słów „ja w twoim wieku”, a potem padał prawdziwy potok słów,
bolesnych tak, iż należało je natychmiast wyrzucić z pamięci.
Niestety,
największym przekleństwem Veita była doskonała pamięć.
Nawet
teraz Heinrich mierzył go oceniającym spojrzeniem, jakby czekał na odpowiedź,
którą już dawno przewidział. Wokół jego oczu pojawiły się zmarszczki, wąsy
poruszały się nerwowo. Z pewnością tylko czekał na pretekst, by go ofukać.
Faust został zapędzony w kozi róg. Musiał coś odpowiedzieć; coś co ojca nie
obrazi...
–
A o czym chciałby ojciec porozmawiać? – odpowiedział pytaniem. Tak było
najbezpieczniej.
„Na
pewno nie o tym, do czego ty próbujesz mnie zmusić” mówiła mina starca. Veit
znał ten wyraz twarzy doskonale. Potrafiłby go dokładnie opisać nawet obudzony
w środku nocy.
–
Doszły mnie słuchy, że trafiło ci się morderstwo – rzekł.
Młodzieniec
znieruchomiał, ze wzniesioną dłonią, w połowie ruchu ku filiżance herbaty.
„Doszły” cię słuchy… Pewnie, pewnie.
Oto
nadszedł moment, którego Veit obawiał się całe popołudnie: musi przyznać się do
porażki i znieść porcję utyskiwań, obelg oraz pretensji. Ojciec wydawał się być
w stosunkowo dobrym nastroju, więc może litania będzie krótsza niż zwykle.
–
Tak. – Kiwnął głową. – Właściciel jednej z warszawskich kawiarni został
zamordowany. Nie miał się kto tym zająć, więc dali to mnie, żółtodziobowi.
–
I jak sobie poradziłeś, żółtodziobie?
Ojciec
usiadł wygodniej, odsuwając krzesło od stołu. Nie był już w stanie zarzucić
nogi na nogę, więc wyprostował je. Veit przez chwilę przyglądał się podeszwom
jego butów, byle tylko nie musieć patrzeć mu w twarz. I tak wiedział, jak
wygląda: zmrużone oczy, ściągnięte usta, rozdęte nozdrza – orzeł krążył nad
ofiarą, szykując się do ataku.
–
Śledztwo zostało umorzone z braku dowodów – odparł.
Ale ty już pewnie o tym wiesz.
Napomknąłeś o tym, by dać mi kolejną lekcję.
–
Jak to: „z braku dowodów”. Trup zniknął? Nie było łusek?
–
Nie, tato. Nie było świadków. I nikt się nie przyznał.
–
A przesłuchiwałeś kogokolwiek? – prychnął Heinrich.
Powątpiewanie
w jego głosie było aż nadto słyszalne.
–
Tato, nie jestem idiotą.
„Nie
byłbym tego taki pewny” mówiła teraz jego mina.
–
To dlaczego nie ma procesu?
–
Bo nikt się nie przyznał – powtórzył Veit. – Nie miałem podejrzanych. Istniały
jedynie poszlaki. Jedna z nich prowadziła do getta, ale nikt nie umiał mi
pomóc. Nawet matka ofiary nie pamiętała albo nie chciała zdradzić nazwisk
Żydów, z którymi zamordowany utrzymywał niegdyś kontakty.
Dłoń
Veita uniosła się ku twarzy. Znów zaczął nerwowo skubać dolną wargę, w
oczekiwaniu na reprymendę.
–
Co to były za poszlaki? Inne, te niedotyczące getta.
–
Podejrzewałem egzekucję wykonaną przez polskie podziemie. Wichowski, ten
zamordowany, współpracował z nami.
–
Więc trzeba było oskarżyć tych już aresztowanych! Nie macie w aresztach nikogo
z podziemia?
Ojciec
porzucił swą swobodną pozę i pochylił się w jego stronę. Veit widział pot
spływający mu po czole. Żyła na jego skroni drgała. Był bliski furii.
–
Oni nie byli sprawcami.
–
A jakie to ma znaczenie?! – huknął Heinrich. – Jesteś głupcem. Przez twoją
głupotę awans przeszedł ci koło nosa. Zawsze wiedziałem, że jesteś głupi, ale
nie myślałem, że aż tak.
Veit
pokiwał głową. Oczywiście. Jest głupcem, jest idiotą. Słyszał to już nie
pierwszy raz.
–
A co ze sprawiedliwością?
–
Sprawiedliwość nie ma tu nic do rzeczy!
Kropelki śliny spryskały Veitowi twarz. Chciał je otrzeć, ale nie był zdolny
się poruszyć.
– Liczą się wyniki! Kiedy ty to w końcu
zrozumiesz?!
–
Nigdy. To się nie mieści w moim ograniczonym umyśle.
Nie
mógł uwierzyć, że wypowiedział te słowa na głos. Jego odważniejsza, niezależna
ze stron, dała w końcu o sobie znać. Dzięki Warszawie wyzwalał się powoli spod
władzy ojca, wyzbywał się strachu, ale szło mu to opornie. W sytuacjach takich
jak ta powinien pamiętać, że nie wolno mu wypowiadać podobnych słów. Przez
krótką, upiorną chwilę milczenia próbował pozbyć się ze swoich ust ironicznego
uśmieszku, lecz ten tkwił na nich, jakby przyklejony. To tylko pogarszało jego
sytuację.
–
Ty… Ty… Jak śmiesz odzywać się do mnie w ten sposób!
Zabrzęczała
porcelana, gdy Heinrich uderzył otwartą dłonią w stół. Veit rzucił się, by
ratować zastawę, ale było już za późno: obie filiżanki przewróciły się,
zalewając białą serwetę brunatnym płynem. Faust westchnął.
Ojciec
opadł na oparcie krzesła sapiąc głośno. Młodzieniec wstał, nie wiedząc, co
właściwie powinien teraz zrobić. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem: Veit, jak
zwykle, nie dostrzegł niczego w czarnych oczach starca. Były jak puste
korytarze, głębokie jak studnia. Nie wyrażały żadnej emocji. Zawsze pozostawały
jednakowo martwe, gdyż to głos Heinricha był narzędziem stworzonym, by chwalić
lub ganić ludzi. Ta druga zdolność była przez niego wykorzystywana aż nazbyt
chętnie. Veit opuścił ręce swobodnie wzdłuż tułowia, rozluźnił ramiona.
Oddychał głęboko, próbując się uspokoić, ale szło mu to nadzwyczaj niesporo.
Czuł, jak serce obija mu się o żebra, jakby chciało wyskoczyć z piersi. W
klatce zakuło go raz, potem znów. Zamknął oczy, zacisnął zęby, starając się nie
skrzywić z bólu. Ojciec mógłby wziąć to do siebie – nic nie wiedział o słabym
zdrowiu swojego syna.
To
był sekret Veita i Joanny. Matka nigdy nie powiedziała nic ojcu, by go nie
denerwować. Heinrich od początku wiedział o kondycji swej wybranki, pogodził
się więc w końcu z tym, że będzie miał tylko jednego jedynego syna. Często w
chwilach zdenerwowania przypominał sobie o tym, wyrzekając na słabe zdrowie
małżonki. Posłał syna do Hitlerjugend, by zażył przygody i spotu. Gdy okazało
się, że Veit nie będzie orłem w ani jednej dyscyplinie, kłamał, że po prostu
żadnej nie lubi. Prawda była taka, że młody Boelke wręcz wyłaził ze skóry, by
osiągnąć perfekcję choć w jednej z nich, ale szybko okazało się, że wysiłek
zbyt często przypłacany jest omdleniami, a nawet palpitacjami. Lekarz zakazał
wszelkiego sportu, ale to dla nastolatka, wychowywanego tak jak Veit, było nie
do pomyślenia. Zaciskał więc zęby i trenował dalej, chociaż jego wyniki wciąż
były jedynie przez ojca krytykowane.
Faust
otworzył oczy. Heinrich mierzył go nieprzychylnym wzrokiem. Chłopak zabrał
zastawę, ściągnął serwetę.
–
Przepraszam, tato – rzekł, kierując się ku kuchni.
Słowa
te wypowiedział zaś w taki sposób, by nie było wiadomo, czy przeprasza za swoje
zachowanie czy za to, że musi go na chwilę zostawić samego.
***
Grudzień 1941 r., Warszawa, getto
Rachela
przyglądała się zgarbionemu Szmulowi Szlenkierowi. Właśnie skończył modlitwę.
Zdejmował teraz tałes* oraz tefilin**, pozornie nie zwracając na nią uwagi.
Schował je w skrytce pod podłogą, którą wydłubał sobie jakiś czas temu – mówił,
że zastępuje mu ona szafę. Westchnął, zakręcił się po kuchni, a potem usiadł za
stołem, tak, by mieć Rachelę naprzeciwko. Podparł głowę na dłoni. Fałdy
pomarszczonej skóry, przypominające ptasie wole, niemal całkowicie ją
przykryły. Panna Blum starała się odwrócić wzrok, lecz było to wręcz
niemożliwe. Dziadek Szmul miał autorytet. Jak sam Abraham.
Szmula
Szlenkiera szybko poznała cała ulica: większość dnia przesiadywał na skraju
chodnika, próbując sprzedać to, co znalazł poprzedniego: stare garnki,
pokrywki, wieczka, części do rowerów, zniszczone książki, słowem: wszelkie
śmieci, które poprzednim właścicielom najwyraźniej wydały się nieprzydatne.
Rachela nigdy nie odważyła się zapytać, czy okrada zmarłych. Nie miała nawet
pojęcia, jak to możliwe, że wśród tych śmieci nikt nie rozpoznał dotąd swojej
własności, a to budziło podejrzenia. Nie odezwała się jednak słowem, bo jako
się rzekło – stary Szlenkier miał autorytet.
Nie
sposób powiedzieć, na czym to polegało. Szmul był człowiekiem do rany przyłóż,
rzadko widywało się go także zasępionego – być może przez ten optymizm był tak
lubiany. Kiedy znudziło mu się sprzedawanie rupieci, zawijał się w brudną
szmatę, zanosił do mieszkania, a potem znów wychodził na ulicę i siadał na
swoim miejscu – tym razem jednak nie czekał już na klientów, a na ludzi, którzy
potrzebowali rady.
W
krótkim czasie począł między mieszkańcami krążyć żart, że dziadka Szmula
powinien radzić się sam Czerniaków***.
–
Czemu mi się przyglądałaś? – zapytał. Dziewczyna drgnęła, wyrwana z rozmyślań.
Oczyściła gardło, zmarszczyła brwi, szukając dobrej odpowiedzi.
–
Z nudów? – zastanowiła się głośno. – A może po prostu urzekł mnie mistycyzm.
Twoja silna wiara jest fascynująca. Wydajesz się całkowicie pochłonięty
modlitwą. Tak, wydaje mi się, że to dlatego lubię ci się przyglądać, dziadku.
Przyzwyczaiła
się już nazywać go w ten sposób. Właściwie robili to wszyscy w okolicy. Dawid
Weber przez jakiś czas miał opory, lecz jego młodsze siostry były zachwycone,
że cudownym sposobem zyskały dziadka. Szewc wyjaśnił, że jego ojciec zmarł
jakiś czas temu, a Szmul jest do niego bardzo podobny. Rachela nigdy nie znała
ani rodziców Ireny, ani Chaima, dlatego też sytuacja była dla niej całkiem
nowa. Nie mogła jednak powiedzieć, by posiadanie takiej moralnej podpory, jaką
był stary Szlenkier, było w jakikolwiek sposób niemiłe.
Staruszek
uśmiechnął się, pokazując sczerniałe zęby. Nawet ten uśmiech przestał być już
ohydny.
–
Wydaje ci się? Nie wiesz, co i dlaczego robisz, Nachelu?
Rachela
żachnęła się:
–
Nie nazywaj mnie tak. Nikt tak do mnie nie mówi, prócz… No, nieważne – ucięła,
przypominając sobie, że Szmul nie przepada za Mordechajem.
Dlaczego w ogóle mnie to obchodzi? Nie
jest moim prawdziwym krewnym, więc czemu mi przed nim czegokolwiek wstyd?
–
To dla mnie całkiem niezwykły widok, widzieć kogoś tak żarliwie się modlącego.
Pewnie to zauważyłeś, ale… My nie jesteśmy przesadnie religijni. – Uśmiechnęła
się przepraszająco w imieniu całej rodziny Blumów.
–
Oczywiście. Obracacie się w wykształconym towarzystwie – odparł. Wydawało jej
się, że w jego głosie słyszy nutkę ironii. – Syjoniści, socjaliści, naukowcy,
wykładowcy…
–
Jacy znowu syjoniści? – bąknęła, zanim przypomniała sobie, że miała to
ignorować. – Mam nadzieję, że nie zamierzasz mi robić kolejnego wykładu na
temat mojej znajomości z Mordechajem.
Zawsze,
gdy rozmawiała z kimś o Anielewiczu, używała pełnej formy jego imienia. „Mordkiem”
był tylko dla niej i tylko w tedy, gdy byli we dwoje. Oczywiście, czasami o tym
zapominała, zwracając się do niego w ten sposób w towarzystwie. Ostatnimi czasy
Mira zaczęła tak się do niego mówić, co wywoływało w Racheli irracjonalne
poczucie zazdrości. Szybko jednak przestała prychać i sykać karcąco, bo
Anielewicz zaczął to zauważać, więc otwarcie strofował Mirę, by tak do niego nie
mówiła.
Mimo
wszystko „Mordkiem” był zawsze tylko dla niej. I chciała, by tak zostało. Na zawsze.
Jeśli tu jest możliwe jakieś „zawsze”.
Jakieś „jutro” chociażby.
–
To nie twoja sprawa – dodała, bardziej agresywnym tonem, niż zamierzała. Szmul
uśmiechnął się jednak radośnie.
Zawstydzona
swoim zachowaniem, odwróciła wzrok. Przyglądała się grzybowi w rogu pokoju. Wydawało
jej się, że czarna, śmierdząca plama pod sufitem jest większa niż wczoraj. Może
tak było w istocie? W nieogrzewanym mieszkaniu było zimno, a przebywające w nim
osoby nieprzesadnie o nie dbały, nie uważając za własne.
Getto
było przejściowe, było czymś na chwilę. Było bramą do innego świata. Mówili, że
stąd będą ich zabierać na roboty do Niemiec. Podobno tam, w Rzeszy, zbudowano
całe obozy pracy przymusowej i takie same miały powstawać na terenie
okupowanym. Co jakiś czas przez Miasto w Mieście przetaczała się plotka, iż
Niemcy coś budują, ale kiedy nic się nie działo, odchodziła w niepamięć. Żydzi
nie chcieli pamiętać plotek, chcieli przez chwilę dłużej udawać, że nie są tu
po to, by umrzeć.
–
Nie jest moja, dopóki ktoś nie zacznie nakłaniać mnie do zmiany poglądów –
odpowiedział bez cienia obrazy w głosie. Rachela odrzuciła głowę do tyłu i
roześmiała się głośno.
Tydzień temu wywiązała się porządna kłótnia,
gdy Mordechaj, jak to miał w zwyczaju, wdał się w polityczną dyskusję z jej
ojcem. Chaim nigdy nie był zwolennikiem socjalizmu, dlatego też od dawien dawna
ich dysputy były płomienne. Nigdy jednak takie jak ta, w którą wmieszali się
stary Weber, Szmul i jego syn. Mężczyźni przekrzykiwali się na argumenty, nie
pozwalając żadnej z kobiet dojść do głosu. Gdy argumenty się skończyły, zaczęło
się uderzanie pięścią w stół, rzucanie aluzji oraz odwoływanie się do
niechlubnej historii wielu mocarstw przemieszane z mądrościami Tory, które
dorzucał dziadek, gdy chociaż jeden z oponentów milkł na chwilę, by nabrać
powietrza do dalszego perorowania. W pewnym momencie Rachela straciła wątek,
ponieważ musiała wycofać się do sąsiedniego pokoju, pomóc Weberowej uspokoić
bliźniaczki, które nie rozumiały z dyskusji niemal słowa i siedziały w kącie,
porządnie przestraszone. Szlenkierówny oraz młodego Webera w domu nie było, a
Irena została w kuchni, wciąż próbując przebić się przez ten tumult ze swoim
zdaniem. Rachela miała nadzieję, że zapalczywy Mordka nie pozwoli sobie na
rękoczyny, ale gdy usłyszała łomot upadającego krzesła, musiała interweniować:
tak jak się spodziewała, Anielewicz stał, zaciskając dłonie w pięści. Był
czerwony na twarzy i nie mógł wydusić z siebie słowa. Szmul Szlenkier siedział
zaś spokojnie, wyraźnie z siebie zadowolony.
Śmiech
zamarł Racheli w gardle. Opuściła wzrok, zgarbiła się. Nie wiedziała dlaczego,
ale poczuła, że zrobiła coś niestosownego. Jakby płacz był lepszy niż chwila
radości.
Przez
chwilę między nimi panowała cisza.
–
Nie idziesz szukać chętnych, by udzielać im rad? – zapytała w końcu.
–
Już za późno. – Zerknął w stronę okna. Zapadał wczesny, zimowy, szarobury
zmrok. – Nikt o tej porze się nie kręci. A jak ktoś będzie chciał porozmawiać,
to przyjdzie tu. – Rachela zmarszczyła nos.
–
Matka nie będzie zadowolona.
–
Nie tylko Irena tu mieszka.
–
Irena nas nie okradnie.
–
Równie dobrze mogą to zrobić twoi przyjaciele. Ci ludzie potrzebują rady i
myślą, że ja mogę im ją dać, więc przychodzą. A co ja mogę? Ja mogę poklepać po
ramieniu, skłamać, zacytować jakąś mądrość. Ja jestem prosty człowiek, dobry
Żyd, daję pocieszenie, nic więcej. Ja nie jestem wyzwolicielem, na którego
wszyscy czekamy.
Rachela
milczała, patrząc mu prosto w oczy.
–
Nie licz na to, że zaprzeczę. Nie po tym, jak obraziłeś moich przyjaciół.
–
Getto to nie…
–
Wiem. Wiem, co to getto. Lepiej niż ty!
Uniosła
się z zamiarem odejścia, lecz w tej samej chwili ktoś zapukał do drzwi.
Oczekiwała gościa, ale zaklęła w duchu, ponieważ nie wybrał najlepszego
momentu. Mimo wszystko podeszła do drzwi i otworzyła.
Mordechaj
Anielewicz uśmiechnął się promiennie na jej widok. Zauważywszy ponad jej
ramieniem Szmula wciąż siedzącego na swoim miejscu, skinął mu uprzejmie głową.
Bardzo formalnie.
–
Gotowa? – zapytał.
Dziś
znów miał ją zabrać do centrum. Wciąż próbował ją przekonać, by przyłączyła się
do ruchu oporu. Blumówna pozwalała mu się zabierać w różne miejsca, poznawała
nowych ludzi, a nawet podsłuchała kilka ważnych tajemnic. Wszystko to, by nie
domyślił się, że woli być biernym widzem.
Rachela
Blum była tchórzem i bała się potwornie mieszać w jakiekolwiek zabronione
działania. Ale nie mogła odmówić Mordkowi. Za bardzo kochała swego przyjaciela.
–
Daj mi chwilkę. Zaczekaj tutaj, jeśli możesz. Wiem, że to niegrzeczne, ale… – zawiesiła
głos.
Zastanawiała się, jak to powiedzieć. W końcu
nachyliła się i wyszeptała:
–
Nie chcę, żeby stary za tobą łaził po mieszkaniu i wzglądał, czy nie skradniesz
mu jego poszarpanego tałesu.
Mordechaj
Anielewicz uśmiechnął się złośliwe. Rachela wiedziała, że dała mu właśnie
doskonały powód do tego, by nie znosił starego Szlenkiera jeszcze bardziej, niż
wcześniej.
*lub
z hebr. talit – prostokątna chusta zakładana przez Żydów podczas modlitwy
**
lub z gr. filakterie – dwa skórzane… hm… pudełeczka, przywiązywane rzemieniem
do czoła i lewego ramienia na czas modlitwy
***
Adam Czerniaków (1880-1942) – prezes Judenratu w getcie warszawskim
Jak widać przeniosłam się na blogspot, a to dlatego, że onetowski system oparty na wordpressie jest zwyczajnie beznadziejny. Od dnia dzisiejszego licząc posty będą się ukazywać zwykłym trybem, tj. co dwa tygodnie.
[Wiem, że równie dobrze mogłam od początku mieć "Pseudonim: Faust" tutaj, ale szczerze mówiąc łudziłam się, że onet nie zrobi bloggerów w balona.]
Co do ulepszeń, to pojawiła się nowa zakładka "Jestem tym duchem, który zawsze przeczy!", a w niej garść - mam nadzieję - ciekawych multimediów.
A teraz słów kilka na temat dzisiejszego rozdziału: wiem, że wiele się nie dzieje, wiem, że może być usypiający, ale to zabieg celowy - chciałam wam nieco przybliżyć jeszcze postać Veita i dodatkowo coś zdziałać z drugim planem gettowym, to znaczy z dziadkiem Szmulem i Mordechajem. Nie martwcie się jednak, w następnych rozdziałach będzie się działo - dość powiedzieć, że Veit spotka Rachelę, Kuba na nowo zacznie śledzić matkę, a do naszego Fausta jak bumerang wróci sprawa morderstwa Roberta Wichowskiego.
Veit spotka Rachelę - czekam na to! :D Ale to wiesz, upominam się o to w prawie kazdym komentarzu :D
OdpowiedzUsuńAaach, Faust! coraz bardziej go lubię :) I współczułam mu, gdy czytałam o jego przeszłości. Bo przecież się starał... to nie jego wina, że odziedziczył słabe zdrowie po matce.
No i znowu pokazał pazurki! :D Nie muszę mówić, jak bardzo mi się to podobało, co nie? :D Jak spotka Rachelę już nie będzie takim wystraszonym i słabym oraz zagubionym chłopcem jak na początku. Może to dobrze? Rachela chyba takich nie lubi :D
Ech, ja też podziwiam ludzi, którzy potrafią się tak gorliwie modlić. Nie znam takich dużo [hmm... poprawka: nie znam w ogóle. Może poza księdzem, co mnie uczy], ale wiem, żę tacy gdzieś są i... no, podziwiam, bo ja tak nie potrafię. I szczerze mówiąc: nie odczuwam jakiś braków z tego powodu... oO
Czekam na ciąg dalszy! :)
Tak, już za dwa tygodnie będziesz mogła przeczytać o tym, jak to Faust Rachelę spotkał - ale czy się przy tej okazji popisze czy wręcz przeciwnie, to już nie powiem, bo nie. Będzie niespodzianka, o.
UsuńCzy nie będzie taki znowu wystraszony i bezradny... Cóż, on sam nie wie jaki jest, więc będzie się miotał od współczującego dobroczyńcy do bezdusznego, pozbawionego głębszej emocji kata. A jakich facetów lubi Rachela? Myślę, że to coś pomiędzy Faustem a Mordechajem.
Bo nie skreślajmy tak od razu Mordechaja.
Ja też podziwiam ludzi, którzy potrafią się prawdziwie modlić i mocno wierzyć - jestem chyba podobnym do ciebie przypadkiem - i właśnie dlatego ta scena się tutaj znalazła.
Już niedługo zabiorę się za "Fausta", bo mnie kusi niesamowicie a). opowiadanie historyczne, b). suszak ma w linkach.
OdpowiedzUsuńA póki co dużo Wena życzę ;)
Och, Suszak jako wyznacznik jakości - to dobra rekomendacja, mam nadzieję, że "Faust" podoła.
UsuńTaaaaak! Na to czekałam od samego początku, spotkanie Fausta i Racheli. W końcu! Kocham cię za to, wiesz? Już nie mogę się doczekać i coś czuję, że te dwa tygodnie będą mi się trochę dłużyły. A w każdym razie wtedy, kiedy przyjdzie mi do głowy twoja historia. I od razu mówię - kocham Fausta i Rachelę razem. Albo moje wyobrażenie ich razem, to bardziej pasuje. Bo do Racheli żaden z jej adoratorów po prostu nie pasuje, co innego Faust, który jest... No i masz, nie umiem go określić. Ale to chyba dobrze, bo wydaje mi się, że on sam nie umie tego zrobić.
OdpowiedzUsuńTak sobie czytam komentarza (tak, czytam komentarze. Takie zboczenie ^^) i przyłączam się do ciebie i Legilimencji. Nie potrafię gorąco wierzyć, gorąco się modlić i ogólnie gorąco "praktykować". Na przykład podczas czytania "Krzyżaków" czy innych powieści, gdzie są tak gorliwie modlące się postaci, tylko robiłam dziwne miny. Może kiedyś mi to przejdzie, ale póki jestem nieco uprzedzona.
Nienawidzę Heinricha. Nienawidzę ludzi takich, jak on. Nazywa Fausta żółtodziobem, ma gdzieś sprawiedliwość. Współczuję Faustowi przez to, co musi przechodzić.
Pozdrawiam.
A ja mam tylko nadzieję, że spotkanie Fausta i Racheli nie zawiedzie waszych oczekiwań.
UsuńPozdrawiam!
Jestem tu! Jak obiecałam! :D
OdpowiedzUsuńI, ha ha ha!, znalazłam coś!
" odkładając ja powoli na talerzyk" : >
Najbardziej podobała mi się wymiana zdań między ojcem a synem. Nie myślałam, że Veit ośmieli powiedzieć się to, co myślał. A ojciec pewnie mógłby uderzyć go w twarz za takie zachowanie. Veit jest chory? W sumie to widać, że nie jest silny. Taki bohater z niego, ale nie spodziewasz się, że akurat ten, który chory, kaszle, dostaje palpitacji serca po większym wysiłku... pomaga Polakom. Dlatego co raz bardziej lubię Veita. No, zauroczyłam się w Fauście, ech.
Rachela tchórzem? W sumie nie powiedziałabym. Jest chyba jedną z odważniejszych kobiet, a na pewno silna psychicznie w porównaniu do swojej matki. I nie wiedzieć czemu, ale Mordka mnie za to irytuje xd.
I tak jak wszyscy nie mogę doczekać się spotkania Racheli z Veitem :>
Całuję!
Ups, błąd, trzeba poprawić :)
UsuńTak Veit jest chory, ale nie wie o tym nikt prócz samego Veita. To znaczy jeszcze jego zmarła matka wiedziała, ale to się nie liczy.
To znaczy to był fragment z perspektywy tzw. "narratora pozornie trzecioosobowego" - Rachela w swoim własnym mniemaniu jest tchórzem, a tak naprawdę, to wcale nim nie jest - ot, po prostu uważa się za tchórza, chociaż dla przyjaciół i rodziny jest zdolna zrobić naprawdę wiele.
Mordka cię irytuje? No to jestem w szoku... Ale dlaczego? Za miękki jakiś? Zbyt się narzuca czy co z nim?:D
Cześć i czołem, jestem wreszcie. Stęskniłaś się? XDD
OdpowiedzUsuńA mnie - szczerze mówiąc - bardzo podoba się ta spokojna, jeśli tak to można ująć, akcja. Nie pędzi, nie galopuje, ale idzie wolnym kroczkiem, dzięki czemu narasta napięcie i pod koniec każdego rozdziału z ciekawości wali mi mocno serce. Prawie jak podczas oglądania "Czasu honoru", który kiedyś spowoduje, że zejdę z tego świata na zawał.
Polubiłam Mordkę. Jest taki... Może nie poczciwy, ale taki... Sympatyczny. Jego stosunek do Racheli sprawia, że cieszę się sama do siebie, nie wiadomo dlaczego.
Dziadek mnie przeraża. Tą tak olbrzymią gorliwością w modlitwie, uśmiechem, szacunkiem, jakim cieszy się u innych. Tak samo z Heinrichem - to postać, która mnie intryguje, albowiem mam słabość do bohaterów literackich-psychopatycznych ojców, ale z drugiej strony jestem wystraszona jego apodyktycznym zachowaniem. Współczuję Veitowi z całego serca. I jedna tylko rzecz mnie męczy - w jaki sposób zmarła jego matka? Nie wiem, czy o tym wspomniałaś, a przyznam, że na tę kwestię zwróciłam uwagę, choć może się wydawać nieznacząca, i od razu poczęłam tworzyć chore teorie typu: to Heinrich ją zamordował. oO
Lubię klimat "Fausta", bardzobardzo dobrze go tworzysz. Przez słownictwo, opisy, szczegóły.
Dużo weny życzę i całuję! :)
Oczywiście, że się stęskniłam!
UsuńHahaha, co do "Czasu honoru" mam takie same uczucia, chociaż ta nowa postać, ten Rosjanin co udawał Polaka - tak cholernie mnie intryguje, że jak się wszystkiego nie dowiem, to chyba przeklnę ten serial - to mi przypomniało, że jeszcze nie obejrzałam wczorajszego odcinka... Ach, jutro, jutro przy śniadaniu, na dzisiejszy wieczór już jestem umówiona, nie zdążę obejrzeć należycie.
Cieszę się, że lubisz Mordkę bo i ja go lubię - znalazł się w "Fauście" głównie po to, by nieco cieplej robiło się na sercu, gdy pojawia się na scenie.
Szmul cię przeraża? Na początku miał przerażać, to fakt, teraz już nie powinien. Nie jest tak psycho jak Heinrich :)
Jak umarła matka Veita? Muszę cię nawieść - Heinrich jej nie zamordował, umarła z powodu choroby, ale to wszystko jeszcze przed nami, więc nie powiem więcej.
Pozdrawiam!
Hahahahhaha, wiedziałam! Ja za Tobą i Faustem też, bo umierałam, nie mając przez cały miesiąc dostępu do niczego. :CC
UsuńRosjanin jest niesamowicie seksowny. A akcent... MRRRRRRAŁ. *-* Nawet fakt, iż jest sadystą, tylko mnie do niego przyciąga. Dobra, już się przyzwyczaiłam, że wszyscy realni i fikcyjni faceci, którzy mi się podobają, są trochę i n n i. XD
Muszę to napisać: WASILEWSKI TO GŁUPIA SZUJA. Nienawidzę, zabiłabym. ;_;
Aww, a już myślałam, że jednak ją zamordował. W sumie to by mi do niego pasowało... Dobra, dobra, postaram się cierpliwie czekać, ale w środku mnie skręca z ciekawości. Kiedy nowy rozdział, hm? c:
O kurcze, kurcze, musimy sobie przybić wirtualną piątkę, jesteś pierwszą dziewczyną, co myśli to samo co ja o tym Rosjaninie! :) Akcent, mój Boże, ten akcent! :)
UsuńWasilewski i owszem, jest głupią szują, ale tylko dlatego, że wybiera takie środki, jakie wybiera. Gdyby siedział na dupsku i dalej czekał, to nawet może byłoby mi go żal...
Nowy rozdział już w ten piątek, także od razu zapraszam :)
Anonymo, cieszę się, że przeniosłaś się na Blogspot. Twoją historię czytam regularnie. Tyle, że nie komentowałam bo na Onecie były problemy, żeby dodać komentarz. Faust bardzo wciąga. Czekam a nowy rozdział w piątek moją ulubioną postacią zdecydowanie jest panna Blum, a poza tym dziadek Szmul. Zapraszam i do mnie na bloga www.opowiadania-mandragory.blogspot.com.Poza tym chciałam, Cię poinformować ,że dodałam Cię do swojej listy czytelniczej i blogów, które polecam czyli Krewni i znajomi Królika. ;-) Mam nadzieję, że pomimo licznych zajęć znajdziesz czas, żeby zajrzeć do mnie. Niedługo wstawię nowy część swojej historii. Czekam a ciąg dalszy u Ciebie.
OdpowiedzUsuń