czwartek, 1 listopada 2012

Rozdział drugi


Listopad 1940r., Warszawa, getto
Rachela przyjrzała się sobie krytycznie w lustrze. Miała wrażenie, że patrzy na kogoś zupełnie innego. Wcześniej włosy nosiła rozpuszczone, teraz wiązała je w obyczajny, ciasny kok. Nie raz i nie dwa usłyszała nietaktowne komentarze o „wyuzdanych, żydowskich kurwach” rzucane przez niemieckich żołnierzy, którzy praktycznie bez celu przechadzali się ulicami. Skórę miała poszarzałą, a usta spierzchnięte. W tym miesiącu pracowała jako sprzątaczka: myła schody, klatki schodowe i tym podobne. Wieczorami szyła lub łatała ubrania. Słowem- robiła wszystko, by utrzymać się na powierzchni. Już dawno stwierdziła, że wpadli w niezłą kabałę, a atmosfera w domu oraz na ulicach pogarszała się z dnia na dzień. Przyszłość nie malowała się w przesadnie kolorowych barwach, gdyż kończyły im się pieniądze, Rachela zaś zarabiała tyle, co kot napłakał. Czuła, iż praca się niedługo skończy. Mogli zostać z niczym, a wciąż windowane ceny nie mogły im niczego ułatwić.
Porzuciła bezowocne rozmyślania, odwróciła się od lustra, po czym wyszła z pokoju. Rodziców zastała w kuchni: siedzieli przy kuchennym stole a jedno wyglądało żałośniej od drugiego. W takich chwilach żałowała, że urodzili się tymi, którymi się urodzili. O wiele łatwiej byłoby im żyć jakowysocy, jasnowłosi i jasnoocy, dumni Germanie czystej krwi.
Chociaż… Kto wie, może ci Niemcy wcale nie mieli tak dobrze we własnych skórach?
- Co z wami?- zapytała z udawanym entuzjazmem. Irena posłała jej długie spojrzenie.
- A cóż może być? - odpowiedziała pytaniem. Chaim zachował posępne milczenie. Dziewczyna zdała sobie sprawę, że ostatnimi czasy milczał często. Z każdym dniem posępniał coraz bardziej i znikał. Rozumiała go całkowicie - w tym miejscu nie mógł zapewnić godziwego bytu swojej rodzinie. - Smutek, stagnacja, żal.
- A czy smutek, stagnację i żal da się zjeść? - warknęła. - Albo zamienić na pieniądze?
- Nie.
- Właśnie. Więc proszę cię, mamo, przestań biadolić. Nie dajmy się zwariować! - Wzniosła ręce do nieba. - Tylko tak uda nam się przetrwać.
- O czerstwym chlebie i wodzie albo samej nadziei na poprawę bytu? - zapytała sceptycznie, marszcząc nos. Nie wyglądała już na urażoną, nie pierwszy raz przeprowadzały taką dyskusję. Na początku ojciec wtrącał się, uspokajał nastroje, lecz teraz tego nie zrobił. Wczoraj też niczego nie uczynił, chociaż Rachela już się zamachnęła, by uderzyć matkę. Cios nigdy jednak nie spadł, więc nie było czego roztrząsać.
- Załatwię coś dzisiaj. Choćbym miała wydać wszystko, co zarobiłam, załatwię. Obiecuję - rzekła. Profesor Blum wreszcie uniósł na nią zmęczony wzrok.
W jego oczach była tylko pustka.
***
Rachela patrzyła pod nogi, przemykając między ludźmi. Miła tego dnia była wyjątkowo gwarna, a można byłoby pomyśleć, że w tym zapomnianym przez Boga miejscu gwar, radość oraz podniecenie jest czymś zakazanym. Panna Blum miała wszelkie podstawy podejrzewać, że tak jest w istocie. Na każdym murze i słupie ogłoszeniowym dostrzegała bowiem wielkie, brudnoszare płachty papieru. Wydrukowano na nich ogłoszenie o zatrudnieniu dla wszystkich zdrowych mężczyzn, którzy tylko się zgłoszą. Brunetka wolała nawet nie myśleć, jaki mógłby być to rodzaj pracy. I tak by jej nie dostała, nawet jeśliby się przebrała, jest kobietą i każdy, nawet ślepy, rozpozna w niej kobietę. Szła więc szparko przed siebie, obserwując czubki pantofli. W witrynach sklepów nie mogła przecież znaleźć niczego, na czym byłoby warto zawiesić oko.
Tutaj niebezpiecznie było rozglądać się wokół, gdyż jakiś patrol mógłby wziąć to za knucie przeciwko ich wojskowej wszechwładzy. Dziewczyna nie lubiła, kiedy sprawdzali jej dokumenty. Przestała też palić na ulicy, bo już kilkakrotnie została okradziona z papierosów, na które odkładała pieniądze zarobione na ciężkiej pracy. Nikotyna stała się jej jedyną słabością, zastępując sztukę i literaturę. Nie paliła także w domu, ponieważ matka robiłaby awantury. Rachela wręcz słyszała, jak Irena wykrzykuje frazy o marnowaniu pieniędzy na głupoty, tak jakby Blumowa stała tuż obok niej.
Niebiosa, jakże potwornie chciało jej się palić!
Skręciła w Smoczą i przystanęła na rogu ulic. Z rozlatującej się w rękach, zdobycznej torebki wyciągnęła paczkę papierosów i rozejrzała się wokół. Schowała się w jakiejś bramie, a potem przez kilka chwil próbowała skrzesać ogień, marnując kilka cennych zapałek.
- Niech to szlag - mruknęła do siebie, gryząc koniuszek papierosa. Na języku poczuła gorzki smak tytoniu, skrzywiła się mimowolnie. Papierosy, które szmuglowano do getta były podłego gatunku, lecz wiedziała, że lepszych nie dostanie. Chyba że kiedyś cudem znalazłaby się po aryjskiej stronie. Zaśmiała się gorzko: nie wiedzieć czemu niemożność zapalenia owego przeklętego papierosa sprawiła, iż popadła w dziwny nastrój, nacechowany wisielczym, ponurym humorem. Kiedy już miała głośno przekląć trefne zapałki, usłyszała gromki śmiech, a ponim kilka rzuconych szybko, niemieckich słów. Mężczyźni żartowali z człowieka sprzedającego wyposażenie swojego domu. Rachela znieruchomiała w oczekiwaniu. Musieli tędy przejść. Nawet nie zauważyła, jak koniec papierosa zatlił się lekko, płonąc czerwienią we wszechogarniającym ją półmroku. Nie zaciągnęła się, więc niemal natychmiast zgasł. Przytuliła się do ściany marząc o tym, by stać się niewidzialną. Znając jej szczęście z pewnością ją zauważą, podejdą,wyszydzą, może nawet zabiorą papierosy. Co jak co, ale na utratę jedynego substytutu pocieszenia nie mogła sobie pozwolić.
Rzeczywiście, na chodniku pojawiła się grupa umundurowanych Niemców. Nie był to jednak patrol, gdyż zamiast karabinów mieli tylko krótko lufowe pistolety, a w rękach aparaty fotograficzne. Jeden z nich nawet ściskał w dłoniach kamerę, którą filmował chyba wszystko jak popadło.
Cóż to, wycieczka? Zabrali ich tu jak do ZOO?!
Jeden z mężczyzn, wysoki i ciemnowłosy, wlókł się na samym końcu pochodu. Nie miał ani kamery ani, tym bardziej, aparatu. Ręce miał schowane w kieszeniach, daszek czapki opuszczony na oczy. Rachela miała wrażenie, iż esesman w ten sposób stara się ukryć swoje spojrzenia. Okrzyknięto go, zaśmiano się, a on nie odpowiedział,  jedynie uśmiechnął się lekko, jakby wymuszenie. Panna Blum nie mogła przestać się gapić. Było w nim coś innego, coś niepokojącego. Ów mężczyzna wydawał się być  myślami zupełnie gdzieś indziej.
Wtedy ich spojrzenia się spotkały.
Esesman przystanął, udał, że poprawia but, chociaż Rachela wiedziała, że nie spuszcza z niej wzroku. Oczywiście, nie widziała jego oczu, ale czuła na sobie jego spojrzenia. Zmiażdżyła pudełko zapałek w dłoniach, mocniej zagryzła papierosa, ignorując gorzki smak tytoniu, który nagle był jej najmniejszym zmartwieniem.
Szlag, po co się zatrzymywała?!
Niemiec czekał, aż jego koledzy odejdą nieco dalej. Kiedy tak się stało, przestał udawać cokolwiek i poszedł do niej szybko. Sięgnął ręką do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Rachela skuliła się, schowała głowę w ramionach, lecz on wyjął tylko zapalniczkę. Pstryknął kilkakrotnie, mechanizm zaskoczył. Wyciągnął rękę w jej stronę i podpalił papierosa, którego wciąż miała w ustach. Płomień był zbyt mały, by zauważyła jakiekolwiek szczegóły jego fizjonomii, ale wydawało jej się, że jest młody, przed trzydziestką. Dostrzegła także, iż mężczyzna nie golił się od kilku dni.
- Danke - wymamrotała automatycznie. Zapomniała, że nie powinna się odzywać. Ponownie skuliła się oczekując ciosu, który nigdy nie spadł. Esesman prychnął dziwnie, jakby hamował śmiech, a potem schował zapalniczkę z powrotem do kieszeni, odwrócił się na pięcie i odszedł pospiesznie.
Panna Blum była zdziwiona, że w zaistniałej sytuacji papierosnie wypadł jej z ust.
***
Veit Boelke gonił swoich znajomych po ulicach getta. Nie chciał, by zauważyli jego krótką nieobecność. Nie może robić niczego, co mogłoby wydać się nienaturalne komukolwiek. Nie teraz, gdy przeszedł do finalnej fazy skomplikowanej operacji, jaką było wyciąganie więźnia z turmy na Szucha. Dziś w swojej skrzynce kontaktowej powinien znaleźć zgodę na realizację planu. Dowództwo polskiego podziemia jeszcze nigdy nie sprzeciwiało się jego pomysłom, co mu niewymownie pochlebiało. Dzięki temu nie czuł się zdrajcą.
W oddali widział plecy Hansa, który z zapałem godnym lepszej sprawy kręcił kamerą wszystkie osobliwości, jakie tylko napotkał. A na ulicach getta ich nie brakowało: żebrzące, zasmarkane dzieciaki, złodziejaszki, ludzie wyprzedający swój majątek, puste wystawy sklepowe, brudni, wymizerowani starsi ludzie, którzy stracili wszystko albo popadli w obłęd.
Warszawskie getto było osobliwością samą w sobie.
Przygryzł policzek, starając się nie prychać z poirytowaniem. Zachowanie tamtej kobiety w ciemniej bramie skutecznie wyprowadziło go zrównowagi. Z jednej strony doskonale rozumiał, dlaczego tak bardzo kuliła się, odsuwała i dygotała ze strachu, z drugiej strony nie chciał, by ludzie zachowywali się tak nienaturalnie na sam jego widok. Wszak on także jest człowiekiem, nie chodzącą maszyną do znęcania się, ubraną w esesmański mundur. W świetle rzucanym przez chybotliwy płomień zapalniczki doskonale dostrzegał jej przerażony wzrok, potargane włosy, połamane paznokcie, które zauważył, gdy zaciskała dłoń na papierosie. Dziewczyna wyglądała strasznie, ale z pewnością kiedyś była pięknością. Tutaj każdy Żyd wyglądał podobnie. Żydówka zachowywała się jak schwytane w sidła zwierzę, które umiera na nerwy, z pewnością gdyby mogła, zniknęła by stamtąd wmgnieniu oka, na pożegnanie rzucając mu to pełne przerażenia spojrzenie.
Drażniły go takie spojrzenia.
Dlatego omal się nie roześmiał kiedy usłyszał jej uprzejme, rzucone automatycznie „dziękuję“. To zupełnie nie współgrało z tym, co widział. Właściwie był to jedyny przejaw humanizmu. Jeśli by tego nie zrobiła, chyba naprawdę zacząłby traktować ją jak zwierzę.
Jak małą, złapaną przez kłusownika sarenkę.
- Boelke, gdzieś się zapodział? - Heinz Krankl odwrócił się nagle, szukając go wzrokiem. Veit miał pełną świadomość, że wygląda strasznie: gonił ich przez kilkaset metrów. Z całych sił starał się nie oddychać przez usta, ale najwyraźniej rozdymające się skrzydełka nosa go zdradzały. Machnął ręką pokazując coś bliżej nieokreślonego za swoimi plecami.
- Musiałem poprawić but. Ani się obejrzałem, a byliście już tak cholernie daleko, że musiałem za wami biec. - Zdjął czapkę, po czym otarł pot zczoła. Chociaż było zimno, nagle poczuł, jak bardzo mu gorąco.
Czyżbyś zaczął tracić nerwy, Fauście?
- But? - Heinz otaksował go wzrokiem.
- Mhm - wymamrotał niewyraźnie Faust. - Coś mnie uwiera. - Podskoczył na jednej nodze, chcąc pokazać Kranklowi jak wielki to problem.
Ty idioto, ty głupcze, ty pieprzony gentlemanie!
- Postraszyłem też jedną Żydówkę - dorzucił, pozornie obojętnym tonem. - Uciekała w podskokach - skłamał gładko. To prawda, dziewczyna w bramie nie uciekła: stała raczej jak wmurowała, lecz Veit dobrze wiedział, że gdyby mogła to z pewnością by uciekała. Chcąc nie chcąc, nie mijał się tak bardzo z prawdą.
A czymże jest prawda?
- Postraszyłeś? - Hans Zwiekler wyglądał na szczerze rozbawionego. - Jak?
- Cóż - Boelke swobodnie wzruszył ramionami, uśmiechnął się półgębkiem -samym mundurem. Jak tylko zobaczyła znak SS uciekła, jakby zobaczyła samego diabła.
- Pewnie spojrzała na twoją gębę, Boelke - wtrącił Friedrich Vesemann, uśmiechając się na poły przyjaźnie, na poły złośliwie. - Jesteś tylko odrobinę przystojniejszy od czorta. - Brunet wybuchnął gromkim śmiechem czym prędzej dołączając do chóru swoich znajomków z Szucha.
Śmiej się, śmiej, zdrajco.
***
Rachela szła ulicą jeszcze szybciej niż przedtem. Nerwowo zaciągała się papierosem, zapominając o tym, że przecież miała nie palić wprost na ulicy. Otumaniała się papierosowym dymem, starając się nie myśleć o tym, że to, co wydarzyło się przed chwilą, było ze wszech miar dziwne.
Kim był ten esesman? Przebierańcem? Obcym agentem, których tak boją się wszelcy wielcy władcy? Przecież nie mógł być sobą? Który z tych indoktrynowanych najeźdźców z własnej woli zapragnąłby nagle usłużyć jej, Żydówce, gorszemu gatunkowi człowieka? Dlaczego to zrobił? Z uprzejmości? Prychnęła z pogardą, rzuciła na ziemię niedopałek i przydeptała go obcasem.
Najprostsza możliwość wydała jej się najmniej prawdopodobna.
Zaprzątnięta stawianiem sobie pytań, na które nie była w stanie odpowiedzieć omal nie minęła własnego domu. Klnąc cicho pod nosem zawróciła, skręcając ze Smoczej w Stawki. Tutaj było zdecydowanie spokojniej. Nie licząc patroli, nie dostrzegała także żadnych Niemców. Była pewna, że gdyby przyszło zmierzyć jej się z tajemniczym gentlemanem w pełnym świetle dnia, na pewno wypaliłaby z jakimś głupim pytaniem, za które łatwiej oberwać, niż za rzucenie zdawkowego „dziękuję“. 
Zaraz, zaraz, przecież nie widziała go dokładnie, więc o jakim „mierzeniu się“ w ogóle myśli?
Westchnęła głęboko i spojrzała w niebo. Powoli zmierzchało. Nad brudnym, zatłoczonym gettem zapadał szarobury zmierzch, otulając wszystko co złe ciepłą, burą kołderką zapomnienia. Tak, wszystko to zapomni aż do rana. Bo rano wyjdzie z domu i znów będzie musiała spojrzeć na ponurych ludzi, śmieci oraz okrzykujące się, przerzucające się sprośnymi żartami niemieckie patrole.
Otworzyła drzwi kamiennicy, weszła na śmierdzącą moczem klatkę. Na schodach między parterem a pierwszym piętrem jak zwykle leżał Dawid, pijak znany całej ulicy. Dziewczyna ominęła go ostrożnie, w duchu modląc się, by go przypadkiem nie kopnąć. W zeszłym tygodniu bowiem uderzyła go, a on nagle chwycił ją za kostkę i nie chciał puścić, domagając się pieniędzy na wódkę w ramach rekompensaty za uszczerbek na zdrowiu.
Rachela doprawdy nie miała pojęcia, skąd on bierze pieniądze na alkohol, skoro dzień w dzień leży tu pijany jak, nie przymierzając, świnia.
Przekręciła klucz w zamku i cicho wyszła do mieszkania. Jednaknie na tyle cicho, by z kuchni nie wyjrzała matka.
- Masz coś do jedzenia? - zapytała. Panna Blum miała wielką ochotę, by chociaż raz przywitała ją inaczej. Zwykłe „dzień dobry“ byłoby w zupełności wystarczające.
- Mam - odpowiedziała zmęczonym głosem. Z torby wyjęła ćwiartkę chleba, położyła ją na wyciągniętych dłoniach matki, a potem podniosła na nią wzrok.
- Tylko tyle?
- Gdybym mogła, przyniosłabym tu całą piekarnię - odpowiedziała. -Ale nie mogę. Ciesz się, że w ogóle coś dostałam, myślałam że mnie pobiją w kolejce. Ludzie zachowują się tak, jakby w całym getcie była jedna piekarnia, jeden sklep, jedno przedsiębiorstwo, w którym mogą dostać pracę... Istne szaleństwo, mówię wam. - Ominęła matkę i weszła do kuchni. Z ciężkim westchnieniem usiadła na krześle. Chaim podniósł na nią wzrok znad książki, pociągnął nosem.
- Paliłaś - rzucił oskarżycielsko. Rachela wzniosła oczy do nieba.
- Tak, tato, paliłam. - Położyła większy nacisk na ostatnie słowo.
- Cóż, rób co chcesz. - Wzruszył ramionami. - Widziałem na mieście plakaty ogłaszające nabór do jakiejś pracy. Pójdę jutro do gminy, dowiem się o co chodzi. Przy odrobinie szczęścia nie będziemy uzależnieni od tego, co ludzie łaskawie ci dadzą. Będziesz mogła kupować tyle papierosów, ile zechcesz. - Uśmiechnął się lekko. Wyglądał na bardzo zmęczonego, a jego uśmiech był więcej niż wymuszony.
- Chaim, nie pozwalaj jej na tyle - wtrąciła matka, do tej pory wciszy krzątająca się przy kolacji. - Wolałabym, żebyś się nie truła. - Spojrzała na córkę.
- A ja bym wolała, żebyś to ty mi nie truła głowy swoimi pragnieniami. Żyjemy w takich warunkach, że odrobina przyjemności, nędzna możliwość otumanienia się choć na chwilę nie jest chyba niczym złym? - odpyskowała. Słyszała jak matka wciąga ze świstem powietrze. Z rezygnacją przygotowała się na długą, gniewną tyradę, lecz nic takiego się nie wydarzyło.
- Rób co chcesz - warknęła Irena.
- Świetnie - sarknęła dziewczyna. Porwała talerz ze swoją porcją jedzenia, po czym szybko uciekła do pokoju. Nie zdążyła jednak nawet trzasnąć drzwiami, a za swoimi plecami usłyszała:
- Tylko ani mi się waż palić w domu!
Mamrocząc pod nosem, Rachela rzuciła się na siennik, ze złością wgryzła się w kromkę chleba.
Też byś zaczęła palić, jakbyś przeżywała to co ja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz