czwartek, 1 listopada 2012

Rozdział piąty


Luty 1941r., Warszawa, getto
Tramwaj jechał bardzo powoli. Chybotał się na wykrzywionych przez mrozy torach, sprawiając iż coraz mocniej zaciskała dłoń na zimnym, stalowym drążku przy drzwiach, przez które do wnętrza dostawał się podmuch lodowatego powietrza, który chłodził rozgorączkowaną skórę na jej twarzy. Czuła, że serce ma w gardle, a ono rwie się na wolność, każąc jej krztusić się strachem. Pierś podnosiła się odrobinę i opadała szybko, a w płucach pozostawało nieprzyjemne wrażenie chłodu. Drżącą dłonią poprawiła poły starego, czarnego płaszcza z wypłowiałym, futrzanym kołnierzem. Było tak zimno, że ząb z rzadka trafiał na ząb, ale nie przejmowała się tym zbytnio. Wzrok skoncentrowała jedynie na przesuwających się za oknem budynkach. Mijała kolejne przystanki, które zbliżały ją do muru. Za chwilę będzie już plac Krasickich, druga strona, wolność. Wystarczy tylko nigdy więcej nie zbliżać się do muru...
Tutaj.
Sięgnęła dłonią do biało-niebieskiej opaski z gwiazdą, którą jak zwykle miała na ramieniu, ale wtedy poczuła, że ktoś łapie ją za rękę. Dłoń była wyjątkowo ciepła i sękata. Nieznacznie opuściła wzrok. Siwy, brodaty staruszek o dobrotliwym spojrzeniu jasnych oczu uśmiechnął się, ukazując jej bezzębne dziąsła.
– Nie tutaj, dziecko. Nie dzisiaj. Dziś nie ma podziału. – Ruchem głowy wskazał na przód wagonu. Stało tam dwóch wysokich żołnierzy o typowo aryjskiej urodzie, lustrując jadących. Gdy ktoś przepisowo chciał ustąpić im miejsca, kopnęli go i zaczęli krzyczeć.
Sami nie wiedzą, czego chcą.
Prychnęła lekceważąco, próbując oswobodzić dłoń z uścisku starca, lecz ten trzymał ją wyjątkowo mocno.
– Tylko ją poprawiałam – powiedziała, mając na myśli opaskę. Po raz kolejny kazał przyjrzeć się swym dziąsłom. Zauważyła jeden czy dwa poczerniałe zęby, które umknęły jej uwadze za pierwszym razem.
– Nie dzisiaj – wymamlał tylko. – Zostaw ją, dziecko, bo zobaczą. – Rachela zezowała w kierunku krzyczących żołnierzy. Jeden z nich spojrzał na nią. Zmarszczył brew. Starając się, by jej ruchy były jak najbardziej naturalne, opuściła rękę, przykrywając nią pomarszczoną dłoń starca. Tramwaj zaczął zwalniać, potwornie przy tym szarpiąc.
– Do widzenia, dziadku – rzuciła pozornie swobodnie, gdy drzwi się otworzyły. Nowa fala mroźnego wiatru uderzyła ją w twarz. – Widzimy się za tydzień – dodała jeszcze, udając, iż żegna się z krewnym. W swój głos włożyła tyle czułości, że każdy uwierzyłby w łączące ich więzy krwi.
Wyskoczyła z tramwaju, potrącając ludzi na chodniku. Szła nieco chwiejnym krokiem, a gdy pojazd odjechał oparła się plecami o ścianę jednego z domów, pochyliła do przodu. Kolana tak jej drżały, iż nie mogła uwierzyć, że wykonała chociażby jeden krok.
***
Luty 1941r., Warszawa, strona aryjska
Veit schodził powoli po schodach. Stukot jego własnych obcasów przerażał go w tej pustce i zimnie.
Profesjonalizm. Chłód. Ocena faktów.
Wciąż powtarzał sobie te same słowa, próbując nie wypuścić z rąk teczki z aktami. Nienawidził przesłuchań.
Profesjonalizm.
Ręce mu drżały. Usta miał spierzchnięte, półotwarte. Ze świstem wciągał powietrze, próbując oczyścić umysł. Jednak przeklęty profesjonalizm, chłód i cała reszta nie mogły przestać tłuc mu się po głowie.
Do jasnej cholery!
Otworzył drzwi pokoju przesłuchań. Niski, gruby żołnierz uderzył siedzącą na stołku dziewczynę w twarz tak mocno, że jej głowa odskoczyła dotyłu, a stołek, na którym siedziała, zachybotał się niebezpiecznie.
– Mentzke! – zawołał ostrzegawczo. Gruby żołnierz natychmiast się wyprostował i zasalutował, wyciągając prawicę przez siebie. Wysokie czoło podkomendnego świeciło się od potu, a nieliczne włosy, które pozostały na jego czaszce, były zupełnie mokre. Chociaż Mentzke wyglądał jak komiczna, świeżo wyszorowana, różowa świnia Boelke nie pozwolił, by zmarszczka gniewu zniknęła z jego czoła. - Co ty wyprawiasz? Miałeś ją przesłuchać! Potrzebuję informacji, nie kolejnej obitej gęby!
– T-tak jest! Mentzke zająknął się nieco. Najwyraźniej nie miał pojęcia, co powinien teraz zrobić. Podporucznik ostrym ruchem głowy pokazał mu drzwi. Kiedy mężczyzna wyszedł, agent usiadł za biurkiem,położył na nim teczkę i otworzył ją ostrożnie, jakby była starożytnym artefaktem, który gotów się za chwilę rozpaść.Jego wzrok padł na bibuły. Tajna gazeta, z którą ją złapano.Spojrzał na dziewczynę. Blondynka o sarnich, niebieskich oczach patrzyła na niego z jakąś taką pogardą, której nie potrafił znieść. Strużka krwi w kąciku jej ust irytowała go jeszcze bardziej. To dla Mentzkego powinna mieć pogardę, nie dla niego.
– Mówisz po niemiecku? – zapytał. Blondynka - Barbara Jankowska - wykrzywiła wargi w imitacji uśmiechu, a potem splunęła na podłogę krwawą śliną. Musiał przyznać, że to wymagało niejakiej odwagi. Dziwił się tylko temu, że Polacy mają tendencję do ujawniania swojej fantazji w najmniej fortunnych momentach. – To nie było mądre – stwierdził po polsku. Opuścił głowę, wstydząc się swojego akcentu, swoich warg, które nie chciały się układać do obcych słów i języka, który ocierał się o przednie zęby, jakby próbował zmyć z siebie smak polskiego. – Chciałem dać ci chusteczkę, byś otarła krew. A tak to nie dam. Siedź sobie dalej ze skutymi rękami. – Wzruszył ramionami. W niebieskich oczach aresztantki dostrzegł cień zdziwienia, który prędko zgasł. Nieudolnie próbowała zamaskować je poprzednią pogardą. Veit usiadł wygodniej na drewnianym krześle za biurkiem, przybierając dość nonszalancką pozę. Podparł podbródek na zwiniętej w pięść dłoni i jakby od niechcenia przerzucił papiery w teczce. Potem spojrzał w małe, zakratowane okienko, które znajdowało się tuż pod sufitem niskiej piwnicy. – Mentzke cię uderzył. Nic nie powiedziałaś?
– I nic nie powiem.
– Niezbyt mądrze. – Pokiwał głową z udawanym frasunkiem. Jego rola niemieckiego ignoranta coraz bardziej mu się podobała. Była lepsza niż tamten korytarzowy stres. Zamknął teczkę, przysunął bliżej maszynę do pisania. – Życiorys – zażądał. Dziewczyna skrzywiła się. – Życiorys, Jankowska. I nazwiska. Tych od gazetki. – Udawał, że wcale mu nie wstyd, chociaż wciąż czuł na języku żółć upokorzenia. Nienawidził używać polskiego. Miał wrażenie, że wtedy wszyscy wiedzą o jego pochodzeniu, dziwią się słabości z jaką mówi. Jako w połowie Słowianin powinien przecież mówić swobodnie, rzucać żarcikami oraz rozumieć każde słowo. Ale on znał tylko polszczyznę literacką, uliczny bełkot, którym porozumiewali się aresztanci, był dla niego niemal niezrozumiały.
– Nic ci nie powiem! – krzyknęła łamiącym się głosem, w którym słychać było pierwsze nuty desperacji i strachu. Cała jej obojętność oraz pogarda były tylko pozą. Veit zapragnął odrzeć ją nawet z udawanej odwagi, w ramach kary za odpowiadanie kreacją na jego kreację. Na tej małej scenie było miejsce tylko dla jednego aktora, którym musiał być Faust.
– Niezbyt mądrze – powtórzył. Odsunął maszynę, znów wziął do ręki teczkę. Wyciągnął bibułę, przerzucił kilka stron. Jego wzrok padł na wiersz. Było w nim coś o kamieniach rzuconych na szaniec. Prychnął. – Patos, patos. Lubicie to, prawda? Wy, Polacy.
Wy - Polacy. My - politycy. My - walczący. Ale nie mogę ci tego powiedzieć.
Dziewczyna milczała. Veit czytał wiersz. Wtedy spostrzegł pseudonim autora: Kmicic.
– Kmicic! – prychnął, starając się nie dać po sobie poznać, jakie wrażenie to na nim zrobiło.
Mój dowódca jest poetą! Dobre sobie! On - poetą!
– Trylogia! Potop! Sienkiewicz! Patos! – wykrzykiwał. – Jesteście irytującą grupą ludzi bez jakiegokolwiek zmysłu politycznego! Macie tylko tę swoją Trylogię, te powstania, dumę utraconych dni i tęsknotę do nieprzeżytych czasów! Gdybyście mogli, sami byście się wywieźli na Sybir, a potem pisali jak wam źle! – Prychnął z wyraźnym poirytowaniem. Jankowska patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma. Musiał ją przestraszyć tym nagłym wybuchem. Ucieszyłby się, gdyby się tego nie spodziewał.  Co wiesz o tym Kmicicu? – zapytał.
– Nic. – Roześmiał się. Czuł, że drżą mu dłonie, więc schował je pod biurko. Zacisnął dłonie na kolanach.
– Nie udawaj. Wiem, że musisz go znać. Masz mi podać jego nazwisko, a jeśli tego nie zrobisz, to zawołam Mentzkego i...
– Wołaj – przerwała mu. Boelke zacisnął wargi. Znów widział jej w oczach odwagę, pewność siebie. Siedziała przed nim na stołku, w brudnym ubraniu, z rozbitą wargą, z której ciekła krew i spętanymi kajdankami rękoma. A mimo to wciąż starała się mu pokazać, że jest odważna.
Głupia, butna dziewucha. Nie znoszę jej. Nie znoszę ich wszystkich!
– Skatuje cię, zostawi, żebyś zdechła w celi – wycedził przez zaciśnięte zęby, uderzając celnie w jej strach, który wciąż miała tuż pod skórą. – Tego chcesz? – Dostrzegł jej wahanie. Poruszyła się niespokojnie, lecz szybko odzyskała panowanie nad sobą. Untersturmführer żałował, że tak nie potrafi.
Nie sypnie. Zawzięła się, nie przestraszę jej. A może...?
– Mentzke potrafi być bardzo brutalny. Dużo bardziej brutalny niż mogłaś zaobserwować.  Gestem wskazał jej rozciętą wargę, która puchła szybko. Jankowska znów splunęła. Veit miał ochotę załamać ręce nad jej głupią brawurą. – Zawsze też mogę poprosić o pomoc kilku jego gorliwych przyjaciół. Chcesz dowiedzieć się, jak bardzo są gorliwi? Oni lubią swoją pracę.  Dziewczyna przełknęła ślinę. Przez chwilę w piwnicy panowało pełne napięcia milczenie.
– Te gazetki... Ja w zastępstwie.... – wychrypiała. Veit machnął lekceważąco ręką.
– Gazetki to furda! – Wstał z krzesła i zaczął spacerować po pokoju przesłuchań. Słyszał, jak dziewczyna szamocze się, próbuje odwrócić, śledzić go wzrokiem.
Wyciągnę ją, wyciągnę. Jest młoda i głupia, wyciągnę. Ewa będzie wiedziała, co z nią zrobić, jest kontaktem z Kmicicem.
Nie, nie wyciągnę jej. Dopiero co skończyłem z jednym. Nie mogę pomóc wszystkim. Muszę to zrobić inaczej. Im mniej osób o mnie wie, tym lepiej. Nie ma plotek.
A przynajmniej nie jest o mnie tak głośno.
– Gazetki nas nie obchodzą. Nie pytam cię przecież, skąd je masz. Chcemy wiedzieć kim jest Kmicic. Mamy coś o nim. Potrzebne mi są adresy, prawdziwe nazwiska. Wszystko, co wiesz.
– Nic nie wiem! – krzyknęła. Veit zatrzymał się przed nią, pochylił lekko, by ich twarze były na tym samym poziomie, a potem uśmiechnął się. A był to grymas wystudiowany, upiorny.
Boisz się. Dobrze, dobrze.
– Nie wierzę. – Wyprostował się, ale wciąż stał tuż obok.
– Wykupią mnie! Odbiją! – Była wyraźnie zdesperowana. Boelke roześmiał się wyuczonym, głośnym śmiechem.
– Być może. A może nie. W międzyczasie my będziemy cię dalej przesłuchiwać. Możemy cię bić, podtapiać, lać do gardła żrące środki, które wypalą ci przełyk tak, że nie będziesz mogła mówić, a my wciąż będziemy żądać odpowiedzi. Jeśli stąd wyjdziesz, rodzona matka cię nie pozna, a kto wie, może wcale tego nie przeżyjesz. – Ponownie posłał jej ów upiorny uśmiech. Barbara trzęsła się ze strachu. Pierwsze łzy popłynęły po jej policzkach.
Jestem aż tak przerażający? Dobrze, bardzo dobrze. Powinna się bać.
– Jak myślisz, ile czasu zajmie twoim przyjaciołom zebranie pieniędzy? – zapytał. – Jak myślisz... – zawiesił głos, szukając odpowiedniego słowa. Na czole dziewczyny pojawiła się drobna zmarszczka. Veit zaklął w myślach. Poczuł, że rumieniec wstydu zaczyna rozpalać się na jego policzkach niezdrową czerwienią, więc odwrócił się szybko, odetchnął. – Jak myślisz, czy w ogóle będą chcieli to zrobić? Czy dostaną pozwolenie? Czy wasze dowództwo nie uzna cię za straconą? Może będziesz po prostu kolejnym... Kamieniem rzuconym na szaniec?
– Ja... W zastępstwie...
Cisza – szepnął. Zamilkła. Odwrócił się. Teraz patrzyła na niego prawdziwie przestraszonym wzrokiem. W drobnej, trzęsącej się ze strachu dziewczynie w granatowej, szkolnej spódniczce i brudnej bluzeczce w grochy nie było już nic z wojowniczki, którą była jeszcze pół godziny temu.
Boi się mnie bardziej niż Mentzkego. Ale mogę dać jej wybór... Nie może przesłuchać jej ktokolwiek inny, bo jeśli sypnie, ktoś naprawdę odwiedzi tych biedaków z podziemia. A ja zataję prawdę. Ja zmienię zeznania. Ja znów wystawię się na niebezpieczeństwo. Przez tę zasmarkaną idiotkę i głupców, którzy pozwolili jej się przyłączyć.
– Oni będą się zastanawiać, a my będziemy przesłuchiwać. Możemy zrobić to brutalnie, ale możemy też porozmawiać jak ludzie. Co wybierasz? Mentzkego czy mnie?– Wyciągnął z kieszeni chusteczkę, po czym szybkim, niezbyt delikatnym, gestem otarł krew i łzy z jej twarzy. – Ja nie będę bił. Ja wszystko zapiszę i sobie pójdę. – Jankowska milczała przez chwilę, a potem szepnęła słabo, po raz pierwszy nie zwracając się do niego per „ty”:
– To może pan, panie...
– Podporuczniku – podpowiedział.
– Panie podporuczniku. – Spojrzała mu w oczy.
***
Marzec 1941r., Warszawa, strona aryjska
Jakub Woyciechowski starał się nie trzaskać drzwiami. Na schodach poprawił sięgającą połowy ud marynarkę, przyjrzał się swoim butom z cholewami. Musiały lśnić czystością: takie były wytyczne konspiracyjnej mody. Wszystko, co zobaczą na tobie ludzie musiało wołać „hej, jestem z podziemia“, ale w taki sposób, by Niemcy nie mogli tego zrozumieć.
Dzień był chłodny. Ale modna marynarka musiała wystarczyć.
Na półpiętrze minął młodego, gładko ogolonego mężczyznę w prochowcu i kapeluszu. Nigdy wcześniej go tu nie widział. Jego rozbiegany wzrok zwrócił uwagę Jakuba. Facet wyglądał na zdenerwowanego. Chłopak skinął mu głową. Tamten - najwyraźniej automatyczne - palcami dotknął ronda kapelusza. Coś w tym ruchu zaniepokoiło Woyciechowskiego, więc zatrzymał się na schodach i nasłuchiwał. Poprzez pręty balustrady dostrzegł, że zatrzymuje się przed drzwiami jego mieszkania. Zapukał dwukrotnie, potem zrobił pauzę i powtórzył pukanie. Tym razem jednak zastukał trzy razy.
To sygnał. Umówione hasło!
Drzwi otworzyła mu matka. Wydawało mu się, że dostrzega jej lekki uśmiech.
– To ty – powiedziała po niemiecku.
– Dzień dobry, Ewo. Jest już...? – zawiesił głos.
– Nie, spóźnia się. Wejdź, napijemy się herbaty. – Blondynka odsunęła się od wejścia, robiąc mu miejsce. Niemiec wchodząc, zdjął kapelusz, dzięki czemu Jakub mógł zauważyć strzechę poplątanych, nieporządnych, brązowych włosów.
Moja matka przyjmuje w domu Niemca. Moja matka jest...
Biegł coraz szybciej. Był spóźniony.
***
Franek Dąbrowski, pseudonim Czarny, wysoki, piegowaty rudzielec o wklęsłych policzkach i niezdrowej cerze, przyglądał się Jakubowi z niedowierzaniem. Już wybranie przez niego bardzo ambitnego pseudonimu „Kuba” uważał za głupotę, ale to, co dziś próbował mu powiedzieć Woyciechowski, przechodziło ludzkie pojęcie. Czarny wiedział, że Kuba ma skłonności do wymyślania niestworzonych historii, ale ta była wyjątkowo głupia.
– Czekaj, czekaj. – Uniósł dłonie, przerywając wywód kolegi. – Chcesz mi powiedzieć, że twoja matka jest kolabem*?
– Na to wychodzi. – Kuba wyglądał na wyraźnie zdenerwowanego. Kurczowo zaciskał dłonie na kolanach i co chwila przygryzał dolną wargę, raniąc ją do krwi. Starł ją teraz niecierpliwym gestem, po czym wstał z krzesła, zaczął krążyć po pokoju. Miejsca na spacery nie miał wiele, ponieważ pokój na Mokotowie, który wynajmował Czarny, mieścił tylko starą szafę, biurko zawalone papierami z próbami literackimi oraz wąskie, niezbyt wygodne łóżko. Franek przeciągnął się poprawiając poduszkę pod głową.
– Jesteś pewien, że ten facet w prochowcu to żołnierz? Może to po prostu jakiś volksdeutsch? Przecież twoja matka może mieć różnych znajomych, w szpitalu spotyka się z wieloma ludźmi  próbował przekonać Kubę. Czarny liczył sobie dwadzieścia dwa lata i był zdecydowanie bardziej rozsądny niż jego o cztery lata młodszy przyjaciel z grupy. Jako się rzekło, Woyciechowski miał zbyt bujną wyobraźnię, z powodu której często popadał w przesadę. Dąbrowski liczył, że tak jest i tym razem.
– Nie! To nie był żaden pieprzony, zwykły volksdeutsch! To był jeden z nich! Mówiłem ci, kiedy go pozdrowiłem, on zasalutował mi w odpowiedzi! O tak! – Raz jeszcze pokazał, jaki gest wykonał mężczyzna w prochowcu. Czarny skrzywił się.
– Co próbujesz mi powiedzieć? – zapytał. – Mamy zlikwidować twoją matkę czy co? – Kuba zamarł w pół ruchu. Patrzył na niego ze zdziwieniem. – No?
– Nie wiem – przyznał chłopak. Franek westchnął.
– Możemy to sprawdzić. Jeśli naprawdę jesteś pewny, że to wojskowy…
– Jestem pewny. Sprawdź to. Ty, osobiście. I nie mów nikomu – poprosił. Zakręcił się jeszcze po pokoju, a potem wyszedł bez słowa pożegnania.
Ciekawe co zrobi, gdy okaże się, że to wszystko prawda. Nie chciałbym być w jego skórze, kiedy po zameldowaniu przyjdzie rozkaz egzekucji…

*Kolab = kolaborant. Termin zaczerpnięty z książki R. Bratnego „Kolumbowie. Pokolenie 20.“, więc wierzę na słowo, że taki skrót istniał.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz