czwartek, 1 listopada 2012

Rozdział trzeci


    Listopad 1940r., Warszawa, strona aryjska
Mężczyzna rozejrzał się wokół, jednak nie zauważył niczego niepokojącego. Dla pewności wciąż nie wchodził do wnętrza kamiennicy, przed którą przystanął. Postawił kołnierz prochowca, wyjął papierosa. Z innej kieszeni wyciągnął zapalniczkę. Minęła długa chwila zanim mechanizm zaskoczył, chybotliwym płomieniem oświetlając twarz palacza, na moment wydobywając z mroku takie szczegóły jak rudawy, kilkudniowy zarost oraz wąskie, wykrzywione w grymasie usta. Koniec papierosa zatlił się niemrawo. Człowiek zaciągnął się głęboko, po czym wypuścił chmurę dymu. Stał przez chwilę, przebierając z nogi na nogę oraz patrząc się na kamienicę, jakby na coś czekał.
Błysk światła? Odciągnięcie zasłon? Miły głos kochanki?
Mężczyzna w prochowcu rzucił niedopałek papierosa na chodnik i przydeptał go obcasem. Poruszył ramionami jakby przygotowywał się do walki napięści, po czym zdecydowanym, można powiedzieć marszowym, krokiem ruszył w stronę wejścia. Przeskakiwał po kilka stopni, byle tylko szybciej znaleźć się na drugim piętrze. Tam stanął przed drzwiami opatrzonymi mosiężną tabliczką, na której wyryte były litery układające się w napis:
E.H.Woyciechowscy
Odetchnął i zapukał do drzwi. Nie wiedział skąd nagle całe to zdenerwowanie oraz niepewność. Powinien być pewny siebie, władczy, przekonany o swojej wartości.
Ale nie był.
Zapukał ponownie. Niezbyt energicznie, ponieważ było już późno. W tym miejscu nie należało zwracać na siebie uwagi sąsiadów. Po drugiej stronie ktoś pociągnął za łańcuszek zamka i drzwi uchyliły się lekko. W wąskiej szparze między nimi a framugą ukazała się twarz czterdziestokilku letniej kobiety, blondynki.
Doktor Ewa.
Spojrzała na niego, uśmiechnęła się lekko, lecz on nie odwzajemnił tego uśmiechu. Nerwy mu na to nie pozwalały. Otworzyła szerzej drzwi, odsunęła się od wejścia. Wszedł szybko, a ona natychmiast zatrzasnęła zamek za jego plecami.
- Źle wyglądasz, Fauście. Jesteś niezdrów? - zapytała szeptem po niemiecku.
- Nie, z moim zdrowiem wszystko w porządku – odpowiedział Untersturmführer SS Veit Boelke, tajny współpracownik ZWZ pseudonim „Faust“. - Jestem po prostu zmęczony.
- Biedne dziecko. - Pogłaskała go czule po policzku. Faust zacisnął usta. Nie lubił, kiedy ktoś się nad nim rozczulał, chociaż musiał szczerze przyznać, że dotyk oraz ton głosu kobiety nie były niemiłe. Przypominały mu matkę. Ona pierwsza i ostatnia mówiłado niego „dziecko“. Prychnął, a potem rozpiął guziki płaszcza. Spod jasnobrązowego prochowca ukazał się czarny mundur SS.
- Przepraszam za mój wygląd - wymamrotał zauważywszy jej spojrzenie. - Nie zdążyłem się przebrać.
- Nie, nie, to nie o to chodzi! - Machnęła ręką Ewa. - Po prostu zawsze dziwnie w tym dla mnie wyglądasz. Przecież wiem, co dla nas robisz. - Veit poczuł, że się czerwieni, więc szybko zmienił temat:
- Kmicic już jest?
- Tak, czeka na ciebie w salonie - odparła. Boelke uścisnął dłoń kobiety, a potem odszedł, zostawiając ją samą w korytarzu.
***
Otworzył drzwi do pokoju dziennego. Siedzący przy okrągłym stole mężczyzna szybko zerwał się na nogi. Untersturmführer przyglądał mu się przez chwilę. Kmicic - jego zwierzchnik w strukturach ZWZ - był wysokim, szerokim w barach mężczyzną o szpakowatych włosach. Veit nie dawał mu więcej niż pięćdziesiąt lat. Na policzkach Polaka widniały sine ślady ledwo widocznego zarostu, więc Niemiec nagle zawstydził się swojej nieporządnej brody. Kmicic wypuścił powietrze z płuc.
- Faust – powiedział. - Spóźniłeś się. - Było coś tak oskarżycielskiego w jego głosie, że aż młody mężczyzna skrzywił się mimowolnie.
- Tylko kilka minut. - Zamknął drzwi. - Paliłem papierosa przed wyjściem, a potem jeszcze Ewa zatrzymała mnie, by zamienić kilka słów. - wyjaśnił.
- Skoro tak - mruknął Polak, tym razem wyraźnie zmieszany. - Proszę, usiądź. - Wskazał dłonią krzesło, jakby był u siebie. Z pewnością chciał mu przypomnieć, kto tu rozdaje karty. Jego niemczyzna była niezła, lecz akcent miał kiepski. Veit pomyślał, że powinien przejść na polski, lecz nie zrobił tego. Chciał wszystko dokładnie zrozumieć.
- Nie, dziękuję, postoję – odparł. - Chciałbym wiedzieć jaka jest decyzja. Mam mało czasu - skłamał. Nie chciał jednak narażać Ewy Woyciechowskiej na jakiekolwiek nieprzyjemności. A każda minuta, którą spędzał w jej mieszkaniu, zwiększała potencjalne zagrożenie.
- Cóż, dobrze więc - powiedział Kmicic i usiadł z powrotem na krześle. Veit zaplótł ręce na piersi oczekując dalszej części. Przez chwilę przemykał wzrokiem po ciemnozielonej tapecie tłoczonej w złote kwiaty i ciemnych, ciężkich regałach, kryjących niewielkie dobra Woyciechowskich. Nadal trwając w tej nieco lekceważącej pozie, zawiesił wzrok na zasłonach, pół tonu jaśniejszych od przygnębiającej tapety. Od nudnego motywu kwiatów dostawał oczopląsu. - Twój plan po raz kolejny uzyskał naszą aprobatę. - Polak przerwał krępującą ciszę. - Zgadzamy się na każdy jego element poza jednym. - Boelke drgnął. Przez chwilę patrzył na niego w milczeniu.
- Jakim? - wyrzucił z siebie w końcu. Oschle. Może aż za bardzo.
- Żebyś w nim uczestniczył. - Faust skwitował to pełnym pogardy prychnięciem. - Zrozum, jesteś zbyt cenny. Rylskiego odbiją nasi ludzie, a ty będziesz spokojnie siedział na Szucha. Cicho jak mysz pod miotłą! To twoja rola: udawać głupiego, nieświadomego esesmana. Gdybyś był częścią konwoju, mógłbyś zostać ranny, a nawet zabity. Wiesz dobrze, że o twoim istnieniu wie część podziemia, ale to jak wyglądasz wiem tylko ja, Ewa i ludzie, których udało ci siędo tej pory wyciągnąć, a oni przysięgli nie opowiadać o tobie nikomu. Rylski jest fałszerzem, potrzebnym elementem układanki, lecz ty jesteś nam wręcz niezbędny. Rozumiesz to?
- Rozumiem. Ale mój plan polegał na tym, że będę miał bezpośrednią kontrolę nad wszystkim, co będzie się działo.
- Niestety, na to nie możemy pozwolić. Plan jest na tyle precyzyjny, że zapanujemy nad wszystkim sami. Ty będziesz siedział na dupie na Szucha i czekał na telefon z informacją, że polscy bandyci znów zaatakowali konwój transportujący więźniów. - Veit przewrócił oczyma, westchnął ciężko.
- Czy to jest rozkaz?
- Faust, złożyłeś przysięgę...
- Czy to jest rozkaz? - powtórzył, tym razem nieco głośniej niż poprzednio.
- Tak! - warknął Kmicic. - To jest rozkaz!
- Dobrze. W takim razie zostanę na Szucha. - Skinął głową. - Czy to już wszystko?
- Tak - odparł Kmicic, wyraźnie zmęczony tą krótką konwersacją. Veit odwrócił się na pięcie i nacisnął klamkę drzwi. - Faust. – Głos dowódcy zatrzymał go w pół kroku. Niemiec spojrzał na niego niechętnie. Straszy mężczyzna sięgnął dłonią do wewnętrznej kieszeni marynarki. - Papiery dla Domańskiego i Rylskiego. Będą im potrzebne. - Boelke wziął od niego blankiety i zajrzał do środka. Przyglądał im się przez chwilę w pełnym napięcia milczeniu. Na pierwszy rzut oka wydawały się idealne. Złożył je i postukał nimi o otwartą dłoń, jakby nie wiedział co powiedzieć.
- W porządku. Dam dokumenty Domańskiemu i ludziom od Rylskiego. Ale jak jeszcze raz znajdę któregoś z nich na Szucha, to przysięgam, że więcej im nie pomogę - zagroził, a potem szybko wyszedł. Idąc przez korytarz zauważył siedzącą w kuchni lekarkę. – Ewo. - Ukłonił jej się na do widzenia, zatrzasnął za sobą drzwi. Stojąc naciemnej klatce schodowej rozejrzał się wokół, lecz nie znalazł nic prócz pustki i ciemności. Zszedł po schodach na dół, starając się nie narobić rabanu. Musiał jeszcze wrócić do Śródmieścia.
***
Listopad 1940r., Warszawa, getto
Rachela zmarszczyła czoło. Jej wierne odbicie w brudnym, porysowanym lustrze zrobiło to samo.
Gdzie do cholery są te moje żydowskie cechy?!
Panna Blum wyglądała jak każda inna kobieta, nie prezentowała sobą niczego, co chcieli wcisnąć ciemnocie Niemcy w „Żydzie Sussie“*. Oczywiście powiedzieć teraz, iż wygląda „normalnie" to gruba przesada, lecz niegdyś, w starych, dobrych czasach... Znakomita część przyjaciół Racheli była Polakami i nigdy niedali jej odczuć, że jest inna, a już na pewno nie gorsza. Po prostu były takie tematy, których nigdy nie poruszali. Należała do nich polityka i religia, chociaż tę pierwszą czasem trudno było przemilczeć. Umiała znakomicie ukrywać swoje poglądy, nie przedstawiała się też nowym, przypadkowo poznanym ludziom, gdy nie było to konieczne. Była całkowicie zasymilowana oraz niezbyt religijna, jej pochodzenie można było zaś odgadnąć tylko wtedy, kiedy dobrze się jej przyjrzało.
Więc gdyby tak uciec?
Rachela wiedziała, że sposobów na ucieczkę jest kilka. Można wyjść przez wyłom w murze, potajemnie, w nocy, wcześniej przeczekawszy w jakimś ciemnym zakątku. Jakiś czas temu w jej głowie powstała myśl, iż idealnym miejscem do takiej akcji jest mur graniczny z Pawiakiem - wszak pod latarnią najciemniej. Może udałoby jej się także wsiąść do tramwaju, zdjąć opaskę i jakby nigdy nic wysiąść po drugiej stronie? Wiedziała, że jej dawna koleżanka tak właśnie robi: wydostaje się poza getto, kupuje jedzenie w sklepie, a potem wraca, udając Polkę. Oczywiście oba sposoby miały duże prawdopodobieństwo porażki, gdyż pierwszy wymagał ogromu pracy oraz zdobycia kontaktu z ludźmi handlującymi przez mur, a drugi opierał się na życzliwości jadących tramwajem oraz przekonaniu, iż nikt nie zwróci na nią uwagi i nie doniesie.
O to wszystko było bardzo trudno. W dzisiejszych czasach...
A poza tym pozostaje jeszcze kwestia rodziny. Przecież nie mogła zostawić rodziców na pastwę losu! Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że gdyby nie jej codzienne starania, to już dawno by zginęli. Irena oraz Chaim zupełnie nie umieli odnaleźć się w świcie, w którym nagle zmieniono reguły: nie potrafili przestać zachowywać się, jakby nadal byli poważanym w towarzystwie małżeństwem, profesorem i profesorową, a nie niemal anonimowymi ludźmi. Nawet uniżone kłanianie się dawnych studentów czy znajomków ojca oraz „zajęcia uniwersyteckie“, które prowadził w niczym im nie pomagały. Tak samo jak inni, Blumowie byli teraz po prostu podludźmi, którzy wpadli w szambo, a gnojowica powoli zakrywa im usta, uniemożliwiając jakiekolwiek skargi. Rachela była zanurzona w nim już z głową i właśnie teraz zastanawiała się,  jak się wydostać z tej kabały.
Westchnęła, odwróciła twarz od lustra. Wszelkie rozmyślania o ucieczce to nie mające prawa realizacji mrzonki. Dziewczyna zdawała sobie sprawę, iż zostanie tu do samego końca: do śmierci lub końca wojny.
Innego wyjścia nie ma.
***
Grudzień 1940r., Warszawa, strona aryjska
Veit krytycznie przyglądał się ludziom, którzy wraz z początkiem grudnia zaczynali przygotowania do świąt. Bawiło go odgadywanie, kto ma szmuglowane pod futrami kiełbasy ze wsi, irytowało zbyt jawne, bardzo zauważalne, pospieszne załatwianie interesów w zakątkach ulic...
... I wymiany grypsów.
Zastanawiał się, czy ludzie nie myślą, że to zupełnie nienormalne: myśleć o zbliżających się świętach, kiedy wokół dzieje się źle. Jednak z drugiej strony może właśnie o to chodziło: świętować mimo wszystko, udawać, że wszystko jest w porządku, dawać sobie namiastkę normalności. Wszak już po załatwieniu zwykłych, okupacyjnych interesów trzeba wrócić do domu i robić coś, by nie zwariować.
On sam wariował. Czuł się jak ścigany zwierz, idąc ulicą wciąż oglądał się za siebie, a siedząc w pustym mieszkaniu popadał w paranoję, szukał zamachowca w szafie, nocami nasłuchiwał najmniejszego szmeru, spięty oraz gotowy do ucieczki, gdy nagle usłyszałby łomotanie do drzwi. Nawet pistolet zawsze trzymał pod poduszką, na wypadek gdyby nie udało mu się usłyszeć niczego podejrzanego.
Tylko na Szucha zachowywał zimną krew: salutował, robił srogie miny, przesłuchiwał, nadzorował. W rozmowach ze znajomymi trzymał się utartych szlaków, wszystkich, którzy chcieli słuchać, zapewniał, że Rzesza zwycięży i będzie trwała następne tysiąc lat, tworząc nowy, lepszy świat. Doskonale zdawał sobie sprawę, iż część jego znajomków z SS może mieć kontakt z jego ojcem, który był fanatycznym zwolennikiem nazizmu.
Veit musiał przyznać, że Heinrich Boelke zawsze budził w nim strach. I nie chodziło tu o to, iż był srogim, surowym, wymagającym rodzicem. Veita przerażały jego poglądy na kraj, naród, świat. Ojciec bez wahania wstąpił do NSDAP** już w tysiąc dziewięćset dwudziestym. Szczerze żałował, że pięcioletni wtedy Veit nie mógł jeszcze wstąpić do Hitlerjugend***, jednak posłał go tam, gdy skończył lat dziesięć. Co prawda chłopiec miał już wtedy wyrobiony pogląd na tę sprawę, wcale nie interesowało go wojsko, polityka ani nawet sport, lecz bał się sprzeciwić. Był „dobrym synem“, zawsze wypełniał polecenia rodziców. Kiedy miał siedemnaście lat chciał odbębnić swoje w SA****, jednak Heinrich stwierdził, że jego syn nie może być „po prostu szturmowcem“, powinien mierzyć wyżej, dlatego nakazał mu wstąpić w szeregi elitarnego SS*****. Veit zgodził się bez szemrania, zachowując wszystkie krytyczne myśli dla siebie. Wszak wciąż nie osiągnął nawet granicy lat dwudziestu, wciąż był nastolatkiem i nie chciał dręczyć matki, która wpadała w histerię za każdym razem gdy ktoś w domu podniósł głos chociaż o pół tonu wyżej niż zwykle. Musiał przyznać, iż właściwie pierwszą, samodzielną decyzją jaką podjął, było wybranie studiów prawniczych, które niestety przerwała wojna. Dzięki tej decyzji wylądował w tzw. V Departamencie, czyli Kripo******. Chciał być jak najdalej od Gestapo*******, lecz nie zawsze mu się to udawało. Szczególnie tutaj, w Warszawie, zmuszony był współpracować z gestapowcami, ale, jako się rzekło, z drugiej strony taki układ niepomiernie go cieszył. Miał dostęp do wszystkich więźniów, mógł zbadać ich akta, nadzorować przesłuchania. Nazistowska, paranoiczna władza cieszyła się z jego zaskaującej gorliwości. Heinrich nieświadomie dał mu brań do ręki: jako były żołnierz pułku Lista, znał Führera osobiście, dlatego też Veit dostastawał to, o czym każdy młody nazista mógłby tylko pomarzyć: dzięki załatwionemu przez ojca stopniowi miał władzę. Połączona z inteligencją, zdolnościami aktorskimi, przyzwyczajeniem do cichego spełniania poleceń bardzo związanego z tłumionym oportunizmem, który próbował zagłuszać wrodzoną empatią, czyniła z niego szpiega niemal idealnego. Kontakt z polskim ruchem oporu nawiązał na początku roku i miał nadzieję przysłużyć im się w zwycięstwie.
Veit nigdy nie rozumiał swojego nieuzasadnionego szczęścia: ojciec nawet raz nie zapytał go o poglądy, w policyjnych strukturach z uwagi na układy Boelkeów z samą „górą” jakoś nie zwracali uwagi na jego niepełną aryjskość, a ta z kolei pomogła mu zyskać zaufanie wciąż niezorganizowanych Polaków. Czasem Faust popisywał się znajomością ich języka, chociaż częściej wstydził się go. Silny, twardy, niemiecki akcent psuł słowa, wszystko brzmiało niezbyt płynnie. Oczywiście, używał go kiedy musiał, ale nie lubił tego robić. Wychowanie w niemieckojęzycznym kraju, w niemieckojęzycznym domu sprawiało, że język matki był trudnym, obcym tworem. Joanna chciała, by go znał, więc dla świętego spokoju się uczył. Cieszył się, że matka nie widzi już tego, co się tu dzieje.
Wiedział, że byłaby z niego dumna. Ona nigdy nie popierała poglądów Heinricha, jednak nie mogła pomóc Veitowi. Nigdy. Była wszak tylko słabą kobietą, wychowaną według starej, dobrej zasady „mąż ma zawsze racje i najlepiej wie, co dobre, a co złe“.
Panujący wokół niego spokój i ciszę przerwało pukanie do drzwi. Veit westchnął i podszedł do drzwi. Nie spojrzał nawet przez wizjer, człowiek po drugiej stronie był z pewnością nerwowo wyczekiwanym gościem.
- Dzień dobry, ojcze - rzekł, odsuwając się od wejścia.
- Witaj, Veit. - Heinrich wszedł do mieszkania, nie troszcząc się o otarcie butów ze śniegu. Przez chwilę stał w przedpokoju, przyglądając się ścianom oraz półkom z książkami, które widział w salonie. Untersturmführer z uwagą przypatrywał się posiwiałym, sumiastym wąsiskom ojca, które wciąż się poruszały, tak jakby starszy mężczyzna nieustannie mówił do siebie.
Heinrich Boelke był wysokim, otyłym mężczyzną, który zestarzał się brzydko. Nieomal wyłysiał, a naga czaszka wiecznie świeciła się od potu. Szeroko rozstawione, ciemne, prawie czarne oczy nadawały mu wygląd drapieżnego ptaka. Czasami, w samotne noce, w przypływie odwagi Veit nazywał go w myślach „orłem Trzeciej Rzeszy“, ale teraz, patrząc mu prosto w oczy, wstydził się tego. Jak zawsze miał wrażenie, że ojciec potrafi czytać jego myśli, dlatego starał się nie myśleć o niczym konkretnym. A już z pewnością niechciał myśleć Polaku o imieniu trudnym do wymówienia, którego od ojca oddzielała jedynie ściana o niewiadomej grubości.
Faust modlił się, by chłopiec nie poruszył nawet palcem w bucie.
- Jak podróż? - zagadnął neutralnie, zapraszając go gestem do salonu. Heinrich posłał mu przeciągłe spojrzenie, zagryzł wąsa.
- Męcząca. Wolałbym, byś pracował w Berlinie. Wtedy nie musiałbym nigdzie jeździć.
Nie udawaj, że pragniemy się bezustannie spotykać, dziadygo.
O, znów ten wstyd. Nie, nie może tak o nim nawet myśleć! Jest dobrym synem!
- W Berlinie już nie ma przestępców, których mógłbym zamykać - odparł, gdy ojciec zasiadł na sofie. Veit z żalem przyglądał się mokrym, brudnym śladom, które starzec pozostawił na wypolerowanej podłodze i nowym dywanie. Sprzątaczka nie będzie zadowolona kiedy to zobaczy. - Tu się od nich aż roi. Wciąż spiskują, kradną i mordują. To zupełny upadek cywilizacji - ogłosił, siadając na krześle przy stole. Palcami prawej ręki bębnił w blat. Ta wizyta denerwowała go bardziej, niż jakakolwiek poprzednia. Heinrich prychnął, uśmiechnął się z politowaniem.
- Na pewno chodzi o pracę? - zapytał, biorąc do rąk „Wojnę i pokój“ leżącą na stoliku. Przekartkował ją powoli, po czym odłożył. Westchnął, zaplótł dłonie na brzuchu. Veit wciąż nie odpowiadał. - No? Na pewno chodzi tylko o pracę? – ponowił pytanie.
- A o cóż innego mogłoby chodzić? – odfuknął podporucznik, marszcząc gniewnie brew. Nieco nerwowym gestem poprawił mankiety koszuli, strzepnął z nich niewidzialne pyłki, kątem oka obserwując ojca, który znów dziwnie się uśmiechnął.
-W twoim mieszkaniu brakuje kobiecej ręki – powiedział zamiast odpowiedzieć na pytanie. Po raz kolejny jego wzrok prześlizgnął się po wszystkich sprzętach. - Nie myślałeś o tym, synu?
- Nie. Mam sprzątaczkę, jeśli o to ci chodzi, tato - odparł natychmiast. Rozmowa zmierzała w kierunku, którego nigdy by się nie spodziewał. A to wywoływało u niego jeszcze większy stres. Mokra kałuża wokół stóp Heinricha wciąż rosła. Veit zagryzał wargi i wysilał słuch. Zabytkowy zegar stojący na komodzie tykał głośno.
- Nie, chodzi mi o kobietę. Taką, która by tu zamieszkała. Mam nadzieję, że twoja niechęć względem powrotu do Berlina nie jest spowodowanatym, że wmieszałeś się w jakiś głupi romans z którąś z tych przeklętych Polek? - zapytał. Veit drgnął.
Twoja żona była Polką, hipokryto! Moja matka była Polką do jasnej cholery! Jak możesz nazywać je teraz „przeklętymi“?! Jak śmiesz?!
- Nie, ojcze. Nie mam czasu na żadne bzdurne romanse - odburknął, milczeniem zbywając uwagę o Polkach, chociaż wewnątrz wciąż się gotował.Tym razem się nie wstydził. Nie gdy chodziło o matkę.
- Cóż - wzruszył ramionami Obergruppenführer. - W takim razie pozostaje miliczyć na to, że przynajmniej odwiedzasz lupanary.
- Ojcze! - syknął Faust. Rozmowa stawała się coraz bardziej nieprawdopodobna. - Na to też nie mam czasu ani ochoty. - Młodzieniec uszczypnął się lekko chcąc sprawdzić czy aby na pewno nie śni.
Niestety, rzeczywistość, mój drogi.
- Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że jesteś... - starszy mężczyzna zawiesił głos. Veit szybko pokręcił głową.
-Nie, nie jestem. - Chciało mu się śmiać, ale wiedział, że byłoby to zupełnienie na miejscu. Jego własny ojciec posądził go właśnie o homoseksualizm tylko dlatego, że usłyszał, iż Veit nie ma ochoty na wizytę w domu uciech.
-Zatem pozostaje lupanar - stwierdził Heinrich z zaskakującą swobodą. - Może wybierzesz się tam dziś albo jutro? - zaproponował. Brwi esesmana powędrowały ku górze.
To absurdalne!
- Tato, wyprowadź mnie z błędu, ale czy ty... Czy ty przed chwilą zasugerowałeś, że powinienem iść do burdelu? - zapytał. Nadal nie był w stanie w to uwierzyć.
-Czemu to cię tak dziwi? Przecież jesteś dorosły... A poza tym, wypada mi o to pytać. Ojcowski obowiązek. - Uśmiechnął się, a był to uśmiech upiorny. Veit z pewnością wybuchnąłby teraz nerwowym śmiechem i poklepał staruszka po ramieniu, gratulując udanego żartu. Szkopuł w tym, że Heinrich nigdy nie żartował. I nigdy nie robił nic, co można by nazwać „typowo ojcowskim”.
- Nie mogę w to uwierzyć. - Nie wytrzymał podporucznik. - Rozmawiasz ze mną o lupanarach! Odwiedzasz mnie w rocznicę śmierci matki i bez skrępowania rozmawiamy o burdelach. To niedorzeczne! - Gwałtownie wstał ze swojego krzesła i począł spacerować wokół stołu. 
- Rozmawiam o tym, ponieważ mam dość tych pełnych sentymentu, smutnych wspominek o twojej matce. Nie rozumiem, po co tak kurczowo trzymasz się przeszłości? - Powiedział, jakby było to zupełnie oczywiste.
Bo to była moja matka?
Faust nie odpowiedział. Podszedł do niego, pochylił się w ten sposób, by ich twarze znalazły się na tym samym poziomie. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem bez słowa.
- Czy ty się dobrze czujesz? - zapytał. Nie zauważył jego ruchu. Poczuł tylko piekący ból.
To był znakomicie wymierzony policzek, ojcze.
Stał nieruchomo jeszcze przez chwilę. Mrugał szybko powiekami. Wzrok skupił na okuciu okładki książki Tołstoja. Potem znów spojrzał ojcu w oczy.
- Myślałem, że już nauczyłem cię, że powinieneś zwracać się to mnie z szacunkiem - powiedział Heinrich. Veit westchnął cicho, wyprostował się.
- Jeśli chcesz, bym darzył cię szacunkiem, nie rozmawiajmy więcej o takich sprawach. - Podwinął rękawy koszuli. Mężczyźni długą chwilę mierzyli się wzrokiem. Faust wiedział, że ojciec nie ustąpi. Przypominając sobie o swoich obowiązkach dobrego syna, oddał ojcu pole. - Napijesz się herbaty? - zapytał z udawaną swobodą. Nie chciał zostawiać go samego, ale nie miał innego wyjścia. Szacunek to jedno, zaś gościnność rządzi się swoimi prawami.
Musisz zachowywać się naturalnie, zdrajco. Całe szczęście, że trzymasz nerwy na wodzy. Powiedzmy, że trzymasz.
Heinrich Boelke skinął głową. Veit wyszedł z salonu, w myślach rzucając mu najwymyślniejsze klątwy, jakie tylko przyszły mu do głowy. Teraz też nie było mu wstyd, bo nie patrzył mu w oczy.

*Nazistowski twór filmowy mający prezentować tezy potwierdzające twierdzenie, że Żyd= zło.
**Partia nazistowska
***“Młodzież Hitlera“, przybudówka SA, organizacja paramilitarna zrzeszająca młodzież niemiecką w wieku 10-21 lat.
****Die Sturmabteilungen der NSDAP, pol. Oddziały Szturmowe NSDAP - bojówki partii nazistowskiej, tzw. „brunatne koszule“.
*****Die Schutzstaffel der NSDAP, pol. eskadra ochronna NSDAP - oddziały, które początkowo miały za zadanie chronić zebrania partii, szybko stały się jednak najważniejszą siłą w Rzeszy.
******Policja kryminalna
******* Policja polityczna
Powyższy rozdział przeszedł kilka operacji plastycznych, ale nadal nie jestem z niego do końca zadowolona. Czekam na wasze opinie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz