czwartek, 1 listopada 2012

Rozdział pierwszy


           Październik 1940r., Warszawa, getto
           Rachela Blum nacisnęła lekko klamkę, pchnęła drzwi ramieniem. Otworzyły się z potępieńczym skrzypieniem. Westchnęła. Mieszkanie, które im przydzielono przedstawiało sobą obraz nędzy i rozpaczy: ściany były niemal obdarte z tapety, umeblowanie niepełne, a w szybach okiennych ziały dziury. Drzwi w przejściowych pokojach wisiały smętnie na jednym zawiasie lub w ogóle stały oparte obok o ścianę.
           - Dom, słodki dom - zakpiła. Matka palnęła ją w tył głowy.
           - To nie moment do żartów - fuknęła. Dziewczyna obejrzała się. Irena wciąż miała czerwone, zapuchnięte od płaczu oczy. Dzisiejszego ranka rodzina Blumów musiała pożegnać się ze swoim starym mieszkaniem i przeprowadzić tu, na teren„specjalnie wyznaczony do zamieszkania przez żydowską część ludności miasta Warszawy”*.
           - Każdy moment jest dobry - stwierdziła Rachela, po czym przekroczyła próg. Chaim, jej ojciec, westchnął tylko ciężko. Otoczył żonę ramieniem i niemal siłą wprowadził do ich nowego lokum.
           - Nie rozumiem, skąd masz jeszcze siłę na żartowanie - rzekł. W jego głosie było coś karcącego, co zmusiło młodą kobietę do wykrzywienia się. Nie lubiła tego słyszeć, lecz ostatnio zdarzało się to coraz częściej. Zupełnie nie rozumiał, że ironia to jej sposób na to, by nie postradać zmysłów. Odkąd wyrzucili ją z Akademii Sztuk Pięknych, zakazali chodzić do kawiarni, jeździć tramwajami oraz nakazali nosić rzucające się w oczy znaki jej przynależności do określonej społeczności, nie pozostało jej nic innego. A teraz jeszcze to - zamknięcie w getcie, wśród ludzi, z których nie znała niemal nikogo. Panna Blum nie miała złudzeń. To miejsce nie będzie wiecznie przeznaczone tylko dla warszawskich Żydów. Stawiała wszystkie ich oszczędności na to, że już niedługo Niemcy ściągną tu dziesiątki, a być może nawet setki tałatajstwa ze wszystkich czterech stron świata.
           Rachela Blum była jedyną córką Chaima i Ireny. Miała kiedyś podobno brata, ale zmarł w dziecięctwie na długo przed jej narodzinami. Była niską, ciemnowłosą, niebieskooką dziewczyną. Miała dwadzieścia lat, a jej jedynymi słabościami były sztuka i literatura. Nim zaczęło się całe to wariactwo, które większość świata nazywała wojną, studiowała rysunek na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Jej ojciec był germanistą, wykładał na Uniwersytecie, ale wyrzucono go z pracy, matka zaś nie skalała się nigdy żadną pracą. Mieli piękne, kilkupokojowe mieszkanie niemal w centrum miasta, lecz musieli je oddać razem ze wszystkimi meblami. Każde z nich mogło zabrać jedynie jedną walizkę najpotrzebniejszych rzeczy. Tym oto sposobem Rachela znalazła się w tym mieszkaniu z walizką pełną ubrań i kilkoma dobrze ukrytymi książkami. Nie zdążyła co prawda zabrać cennego dla niej „Fausta”, ale cieszyła się, że nie poobijano jej zbytnio przy przymusowej przeprowadzce. Obeszła pierwszy pokój, zajrzała do drugiego, na kuchnię nawet nie zerkając. Zatrzymała się w holu. Rodzice wciąż stali w wejściu. Po korytarzu przemykały w tę i z powrotem ludzkie figury, zewsząd słychać było jidysz oraz polski. Nie byli jedynymi, którym kazano wynosić się z ich dotychczasowych domów.
           - Nie ma łazienki - stwierdziła oczywisty fakt, wzruszając przy tym ramionami. Matka nie zwróciła na nią najmniejszej uwagi. Wciąż rozglądała się po wnętrzu, jakby nie mogła uwierzyć w to, co się stało. Być może miała nadzieję, że to tylko zły sen, z którego już niedługo się przebudzi. Rachela chciała, żeby tak było, jednak jednocześnie wiedziała, że koszmar dopiero się zaczyna. Z każdym dniem będzie jeszcze gorzej. Nie spodziewała się bowiem, by ktokolwiek tutaj chciał uczyć się niemieckiego albo niemieckiej historii. Wszyscy wokół nienawidzili „Szwabów”, uważając ich za swych jedynych oprawców. Osobiście uważała, że Polacy nie zasługują na wiele więcej, ale znała też takich, którzy byli warci zaufania. Nie była jednak pewna, czy tutaj także jej pomogą. Najprawdopodobniej będzie zdana sama na siebie. No, chyba że odnajdzie swoich żydowskich znajomych. Oni też powinni tu być, lecz nie wiedziała, jaki dostali przydział. Stanowczo za rzadko się z nimi kontaktowała, pluła sobie w brodę, iż nie dowiedziała się tego wcześniej.
           - Jest w korytarzu - powiedział ojciec. Irena zaczęła chlipać. Rachela miała wyżej uszu jej szlochów. Wydawało jej się, iż matka płacze nieustannie od września zeszłego roku. Doprawdy, nie wiedziała w czym byłby im potrzeby płacz. Jedynym, czego potrzebowali, była praca. Natychmiastowa, w miarę dochodowa. Dziewczyna nie miała zamiaru umierać z głodu, o nie. Miała zamiar przeżyć, nawet w takim miejscu jak to. Jak słusznie podejrzewała, to ona będzie tą, na którą spadnie obowiązek znalezienia pracy, ojciec będzie próbował zająć się czymś, co choć trochę będzie przypominać pracę naukową, a matka być może wcale o szukaniu pracy nie pomyśli. Zresztą, ona nie umiała robić nic innego prócz gotowania, chociaż to także nie wychodziło jej najlepiej.
           Nikt jej nie zmusi do tego, by wegetować jako Untermensch.
           - Pięknie. Pięknie. Cudownie - mruknęła do siebie, a potem odwróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku pokoju bez drzwi. Rzuciła walizkę na siennik, po czym przesunęła oparte o ścianę drzwi tak, by mniej więcej wpasowały się we framugę. Pisnęła z przerażenia, kiedy upadły z hukiem na podłogę. Popatrzyła na rodziców. - Wrośliście w podłogę czy co?! - fuknęła.
****
           Listopad 1940r., Warszawa, strona aryjska
           Budzik obudził Veita Boelke o szóstej rano. Przetarł zmęczone oczy, wyłączył denerwujące go urządzenie. Przez chwilę leżał, bezmyślnie wpatrując się w sufit. Zaczynał tak każdy dzień. Dzień, który zawsze mógł być tym ostatnim.
           Cóż to za fatalistyczne myśli od samego rana?
           Przeciągnął się, wstał. Nie kłopocząc się o zasłanie łóżka, podążył w kierunku łazienki. Kiedy w końcu zmusił się, by spojrzeć w lustro, zaklął szpetnie. Wyglądał okropnie. Jego ciemne, przypominające szczotkę włosy były niemiłosiernie potargane, nadając mu wygląd wyjątkowo rozwścieczonego puchacza. Choćby nie wiadomo jak często używał grzebienia oraz brylantyny, one zawsze wracały do swego pierwotnego stanu.
           Veit Boelke był dwudziestopięcioletnim Untersturmführerem SS, zajmującym się głównie nudną, papierkową robotą związaną ze stanem okupacji Polski. Do jego zadań należało zwykle porządkowanie zeznań, zbieranie raportów, kontrola podległych mu ludzi, czasem konieczne było uczestnictwo w przesłuchaniach. Swoją wysoką pozycję zawdzięczał nikomu innemu jak swemu ojcu, Obergruppenführerowi Heinrichowi Boelke oraz powiązaniem z bohaterem poprzedniej wojny, znanym pilotem Oswaldem Boelke**. Między Bogiem a prawdą, Veit nigdy nie chciał być wojskowym, nie chciał należeć do SS ani w ogóle mieć cokolwiek wspólnego z obecną w Niemczech sytuacją polityczną, ale jego ojciec był na tyle silnym autorytetem, że wymógł na nim szereg decyzji. W ich wyniku Veit wylądował w Warszawie, cudownym sposobem od razu ze stopniem podporucznika. Jego matka, zmarła pięć lat temu Joanna, była z pochodzenia Polką, szlachcianką, więc wiedział to i owo o kraju, w którym przyszło mu żyć. Z drugiej strony Veit był wdzięczny niebiosom, że nie musi robić nic więcej, bowiem słowa na papierze i liczby, które mu przedstawiano, wyglądały lepiej niż zeznania wykrzykiwane w wyniku tortur. Cieszył się, że nie każdego dnia musi oglądać skatowanych, rozbitych psychicznie aresztantów. Przy tej okazji nikt z wyżej postawionych oficerów nie interesował się Vaitem, który miał okazję spełniać się na innym polu.
           Wreszcie zapiął ostatni guzik munduru i, jak zwykle bez śniadania, wyszedł z mieszkania. Stanął na chodniku, spojrzał w górę. Tak samo jak każdego poprzedniego dnia z okna obserwowała go sąsiadka, czterdziestoletnia pani Hirsch, która dziwne upodobanie znajdowała w kłopotliwym adorowaniu go. Czasem przeszkadzała mu również w pracy, dlatego też niepewnie spojrzał w jedno ze swoich okien. Na całe szczęście zasłony były szczelnie zaciągnięte. 
           Przed siódmą dotarł wreszcie na Szucha. Budynek był ponury, bynajmniej nie zachęcający do wejścia. Zresztą, Boelke nie wierzył, by ktokolwiek prócz jego współpracowników wchodził doń z własnej woli.
           - Heil Hitler! - wykrzyknął jeden z adiutantów wyżej postawionych od Veita oficerów, natychmiast stając na baczność i przepisowo wyciągając przed siebie prawicę. Nie poprawił mu tym humoru.
           - Tak, tak. - Machnął nań lekceważąco. Nim zdążył zaszyć się w swoim gabinecie, zauważył, że korytarzem prowadzą kogoś z porannego przesłuchania. Cóż, jego współpracownicy nie mieli leniuchowania w zwyczaju. Kiedy podeszli bliżej, rozpoznał w aresztancie człowieka, który aktualnie był dla niego bardzo ważny: Antoni Rylski, działacz podziemia, który nie przekroczył jeszcze dwudziestego roku życia. Podobno znakomity fałszerz.
           Głupi dzieciak!
           Postarał się, by podeszli do niego jak najbliżej. Półprzytomny z przerażenia Rylski potknął się tuż przed nim. Veit wiedział, że być może to jego jedyna szansa.
           - Jak leziesz, świnio! - warknął, łapiąc go za nadgarstki. Jednocześnie wcisnął mu w garść gryps od matki. Tak przynajmniej powiedziała mu doktor Ewa, która trzy dni temu przekazała mu ten karteluszek. Chłopiec spojrzał na niego bez zrozumienia. Jeden ze strażników kopnął go brutalnie. - Faust- wyszeptał najciszej jak umiał. Tym razem Antoni spojrzał na niego z zainteresowaniem. Zrozumiał. Zacisnął dłonie w pięści. Strażnicy poprowadzili go na niższe piętro. Boelke odetchnął. Cieszył się, że prowadząca więźnia dwójka okazała się mało rozgarniętą parą ignorantów. - Uwielbiam tę robotę - powiedział do wciąż stojącego przy biurku adiutanta. Ten prychnął złośliwym, durnowatym śmiechem. Veit uśmiechnął się.
           Dobrze, że ten biedny młodzik nie wiedział, że nie o oficjalną pracę na Szucha mu chodziło.
***
           Ktoś zapukał do drzwi gabinetu. Veit oderwał się od pracy, nadstawił ucha. Pukanie powtórzyło się, bardziej natarczywe niż poprzednio. Westchnął.
           - Wejść - rozkazał niechętnie. W drzwiach pojawiła się postać Heinza Krankla, znajomego, który od pewnego czasu pracował w sekcji zajmującej się konfiskatą oraz opisem dóbr warszawskich Żydów, których przeniesiono do niedawno powstałego getta. Mężczyzna był uśmiechnięty. Najwyraźniej jego ta praca, w przeciwieństwie do Boelke, uszczęśliwiała jak nic innego na świecie.
           - Witaj! - rzekł przyjaźnie Heinz. Veit był mu wdzięczny za to, że darował sobie te wszystkie kłopotliwe saluty, które tylko go denerwowały.
           - Co cię do mnie sprowadza? - zapytał bez ogródek Untersturmführer. Co prawda spotykali się czasem, ale nie łączyła ich przesadnie zażyła znajomość.
           - Chciałem ci coś pokazać - odrzekł tamten. Veit uniósł brew do góry.
           - Mianowice? - mruknął. Heinz bez zaproszenia zajął miejsce po przeciwnej stronie biurka, poprawił kurtkę munduru. Zerknął w kierunku papierośnicy, ale Boelke niczego munie zaproponował. Chciał się najpierw dowiedzieć, cóż było na tyle zajmujące, by przerywać mu pracę.
           - Popatrz tylko, co oni mają w tych swoich domach! - Zza pazuchy wyciągnął książkę i rzucił ją na stół. Podporucznik nawet nie spojrzał na okładkę.
           - Książki? - prychnął lekceważąco. - To jest takie niesamowite?
           - Przyjrzyj się dobrze - polecił mu Heinz z uprzejmym uśmiechem. Był od Veita siedem lat starszy i zawsze traktował go z pewną dozą pobłażania, jak młodszego brata, który nie ma tak lotnego umysłu albo doświadczenia. Jako się rzekło, swój stopień Boelke zawdzięczał tylko swemu ojcu, a wszyscy wokół to wiedzieli. Krankl poprawił swą blond czuprynę, dając mu tym samym do zrozumienia, że się niecierpliwi. Szatyn wziął książkę do ręki. Zmartwiał, gdy tylko spojrzał na tytuł. „Faust” Goethego. Czyżby ktoś jednak odkrył…?
           - To ma być jakaś sugestia? - chlapnął, zanim zdążył ugryźć się w język. Heinz spojrzał na niego zdziwionym wzrokiem.
           - Obawiam się, że cię nie rozumiem, przyjacielu.
           - Po co mi to przyniosłeś? - Chłopak odrzucił książkę, jakby była czymś śmierdzącym.
           - Chciałem ci tylko pokazać, że ci parszywi podludzie ośmielają się trzymać w domach dzieła niemieckich twórców - wyjaśnił Krankl. Boelke odetchnął z ulgą.
           Chyba popadam w paranoję. Jak każdy zdrajca.
           - To doprawdy oburzające. - Zrobił minę, która miała świadczyć o tym, jak bardzo jest tym poruszony.
           - Prawda? - Heinz znów się uśmiechnął. - No, nic tu po mnie. Wracam do pracy, może przyniosę ci tego więcej, wtedy się pośmiejemy. Nie jesteś dziś w najlepszej formie, przyjacielu.
           - Dużo pracy - wymruczał Untersturmführer, jakby to miało cokolwiek wyjaśniać. Blondyn pokiwał głową, a potem odwrócił się na pięcie i ruszył ku drzwiom. - Heinz! - zatrzymał go.
           - Tak?
           - Nie zabierasz jej z powrotem? - machnął książką.- Nie będzie ci potrzebna? - Mężczyzna parsknął śmiechem.
           - Nie. Możesz ją wziąć. Mamy tego tyle, że można wynosić na kilogramy. Któż zauważyłby brak jednej książki pośród setek innych?
           - Cóż… Dzięki - odrzekł Veit. Kiedy Krankl wyszedł, chłopak otarł pot z czoła. Naprawdę, zaczynało być z nim źle. Czemu nagle w niewinnej książce zobaczył groźbę demaskacji? Czy ktoś mógł w czasie przesłuchania wywrzeszczeć coś o niemieckojęzycznym agencie o pseudonimie „Faust”? Czy mógł użyć fragmentu tekstu, który cyklicznie bywał jego hasłem? To wszystko mogło kiedyś się wydarzyć, Boelke nie miał złudzeń. Chociaż bardzo starał się, by ludzie, którym pomógł, nigdy więcej nie musieli z tej pomocy korzystać, nie miał tej pewności. Oni byli nieprzewidywalni. Widział raz czy dwa te same twarze, czytał o nich, wzeszłym miesiącu zdarzyło mu się nawet być na przesłuchaniu Janka Domańskiego, którego z wielkim trudem wyciągnął z ciupy w lipcu. Na całe szczęście chłopak był świetnym aktorem. Widząc go w pokoju przesłuchań nie dał po sobie poznać, że spotkali się wcześniej w zupełnie innych okolicznościach. Veit za to musiał ponownie wystawiać się na niebezpieczeństwo, ponieważ nie umiał darować sobie, że ten idiota mógłby źle skończyć. Nie wiedział jednak, jak długo jeszcze uda mu się lawirować pomiędzy jedną, a drugą stroną bez najmniejszego potknięcia.
           Untersturmführer Veit Boelke nie miał złudzeń. Jeśli ta wojna nie skończy się szybko, to on umrze młodo.
           Chłopak przekartkował książkę. Zauważył, że jedna ze stron jest zaznaczona zakładką. Otworzył ją szybko, ciekaw, co też poprzedni autor uznał za ciekawe zapamiętania. Czarnym atramentem zaznaczono słowa:
„Jam częścią tej siły,
Która wiecznie zła pragnąc,
Wiecznie czyni dobro”
           Parsknął śmiechem, zamknął dramat i odłożył go na bok. Czuł się jakby ktoś gdzieś wiedział o nim więcej, niż on sam o sobie. Chociaż łatwiej było mu uwierzyć w to, że ów ktoś po prostu lubi ten fragment nie wiedząc, że jest to hasło Untersturmführera SS Veita Boelke, tajnego agenta ZWZ*** w strukturach SS o  pseudonimie „Faust”.
***
           Janek Domański ponownie rozejrzał się po pokoju, który stał się jego więzieniem. Białe ściany, komoda, stolik, łóżko, obraz na ścianie, świece, poustawiane wszędzie tam, gdzie się tylko da, zaciągnięte zasłony. Ani odrobiny dziennego światła. Było to zdecydowanie lepsze, niż pokoje na Szucha lub zimne, wieloosobowe cele na Pawiaku, ale wciąż było to więzienie.
           Trzasnęły drzwi wejściowe. Domański zastygł bez ruchu, ścisnął kolbę pistoletu w dłoni. Słyszał kroki za ścianą, potem trzask. Drzwi pokoju otworzyły się. Stojący w nich mężczyzna uśmiechnął się drwiąco.
           - Znowu chciałeś mnie zastrzelić? - zapytał.
           - Daj spokój - prychnął Janek, odwracając wzrok. Niemiec przeczesał palcami swoje, i bez tego potargane, włosy. - Masz dla mnie jakieś dobre wiadomości? - Esesman uśmiechnął się lekko.
           - Antoni Rylski. Znasz go? - rzucił, jakby ignorując jego pytanie.
           - Znam - potwierdził i zaraz potem zapytał: - A po co ci to wiedzieć?
           - Muszę go wyciągnąć. Być może niedługo będziesz miał towarzystwo - odparł mężczyzna. Domański prychnął po raz drugi.
           -Towarzystwo? Ja nie chcę towarzystwa, Faust, ja chcę móc stąd wyjść!
           - Załatwiam ci kenkartę, szukam mieszkania. Nie jestem małą wróżką, nie dam ci nic na zawołanie - odwarknął poirytowany agent.
           - Myślałem, że twoje mieszkanie będzie tylko punktem przeładunkowym…
           - Wierz mi, ja też na początku tak sądziłem. - Uśmiechnął się ponownie, tym razem złośliwie.
           - Faust, siedzę tu już od miesiąca! 
           - A ja od miesiąca jak kto głupi włażę do swojej szafy, siłuję się z fałszywą ścianką, tylko po to by na nowo odkrywać ten pełen dąsów i żądań tajemniczy ogród****! Miej trochę cierpliwości, człowieku!
           - Mam bardzo dużo cierpliwości - sarknął. - Poprzednim razem załatwiłeś wszystko dużo szybciej.
           - Za to ty bardzo szybko złożyłeś na Szucha ponowną wizytę. Tym razem muszę cię lepiej ukryć. Najlepszym rozwiązaniem byłoby umieszczenie cię gdzieś poza granicami miasta, ale muszę to wszystko zorganizować sam. Ja nie mam współpracowników, ja mam tylko znajomych, którzy mogą za mnie poświadczyć tu i tam. Muszę to ustalić z twoim dowództwem, Janek.
           - Jasne. Złamałem warunki, więc muszę za to płacić. Rozumiem. Będę tu siedział jak mysz pod miotłą ile będzie trzeba, tylko nie dekuj mnie gdzieś na prowincji - poprosił. Faust wzruszył ramionami.
           - Nie mogę ci tego obiecać. - Niemiec uśmiechnął się złośliwie. - Tymczasem… Masz, poczytaj sobie. - Wyjął coś z kieszeni płaszcza i rzucił na stół. Prezentem okazała się być książka. Mężczyzna skierował się ku wyjściu. Gdy już niemal zamykał drzwi, Janek sięgnął po nią i przeczytał tytuł: „Faust” Goethego.
           - Naprawdę? Faust, naprawdę?! Co to, do diabła, jest? Jakiś twój szwabski, czarny humor? -  zapytał.
           Odpowiedział mu tylko cichy śmiech.

      *Cytat zmyślony,ale brzmi wiarygodnie, prawda?
      **Link
      ***Związek Walki Zbrojnej, w ’42 zmienia nazwę na AK.
      **** Nie byliście w błędzie, jeśli skojarzyło się wam to z pewną książką pod tym tytułem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz