czwartek, 1 listopada 2012

Rozdział dziewiąty


Czerwiec 1941 r.,Warszawa, strona aryjska
Podporucznik Veit Boelke siedział za biurkiem. Podpierając głowę na zwiniętych w pięści, przyciśniętych do skroni dłoniach, wpatrywał się intensywnie w czystą, białą kartkę, która leżała przed nim. Tuż obok znajdowało się porzucone pióro, a na jego stalówce sechł atrament. W końcu mężczyzna westchnął, przerywając dojmującą ciszę. Z trudem wstał z krzesła, podszedł do okna, otworzył je na oścież. W twarz buchnęło mu duszne, nagrzane powietrze. Aleja Szucha zalana była słonecznym blaskiem. W dole co i rusz przejeżdżały samochody, omijając wojskowe ciężarówki przy hałaśliwym akompaniamencie klaksonów. Dzwoniły dzwonki rowerów, kiedy skrajem asfaltu przemykali rikszarze. Ludzie chodzili chodnikiem tylko pojednej stronie, jakby bali się przechodzić tuż przed wejściem do gmachu policji. Czerwone płachty niemieckich flag łopotały głośno, unoszone podmuchami letniego wiatru.
Tegoroczne lato było naprawdę gorące.
Faust przez chwilę stał w oknie, obserwując warszawiaków. Życie toczyło się na pozór normalnie: kobieta w jasnym kapeluszu i granatowej sukience właśnie składała pocałunek na upudrowanym policzku swojej przyjaciółki, może siostry, otyłej brunetki o włosach związanych w nieporządny kok, ustrojonej w cytrynowożółtą kieckę, rikszarz kłócił się ze starszym, brodatym, siwiejącym mężczyzną o swoją należność, a środkiem ulicy mknął czarny Volkswagen, hałasując klaksonem, chociaż nie było takiej potrzeby.
Zatrzasnął okno. Hałasy ustały, jak nożem uciął.
Usiadł z powrotem za biurkiem. Jego wzrok padł na porzucone pióro, które zamknął czym prędzej. Kartkę chwycił w dłoń i wachlował się nią przez chwilę. Potem przysunął sobie maszynę do pisania, wsadził weń kartkę i wystukał:
Warszawa, 16 czerwca 1941 roku
Palce prawej dłoni zawisły nad przyciskiem z literą „A“. Podporucznik westchnął raz jeszcze, tym razem głośniej, po czym odsunął od siebie maszynę. Znów oparł głowę na dłoniach, zapatrzył się na sęk w boazerii, którą wyłożony był gabinet. Dziś po prostu nie miał na nic siły, ponieważ poprzedni wieczór spędził przy powielaczu, starając się lekceważyć zaloty wpatrzonej w niego jak w obrazek Barbary, która do tej pory nie wycofała się z konspiracji, pomimo jego po wielekroć powtarzanych próśb.
 Gorzej, że nie wycofała się z adorowania ciebie, mój drogi.
Rozległo się głośne pukanie do drzwi gabinetu, które pod czaszką Veita było głośniejsze od wybuchu granatu. Wyprostował się i otworzył usta, lecz człowiek po drugiej stronie nie zaczekał na zaproszenie. Klamka drgnęła, a w progu stanął krępy esesman z wątłym, płowym wąsikiem, Georg Mentzke. Boelke zmarszczył gniewnie brew. Nie lubił, gdy ludzie nie okazywali należnego szacunku lub chociaż odrobiny dobrego wychowania.
– Czego chcesz?
– Herr Untersturmführer! – Kapral dziwnym trafem nie zapomniał o salucie. Faust odpowiedział nań niedbale.
– Czego? – powtórzył pytanie, nadal pozostając naburmuszonym. Mentzke musi znać swoje miejsce w szeregu, inaczej ich współpraca będzie niemożliwa. Bawarczyk zmieszał się nieco, ale szybko odzyskał rezon.
– Mamy morderstwo – odpowiedział takim tonem, jakby informował go, że właśnie z nieba zaczęła lecieć błogosławiona manna.
***
W bramie kamiennicy przy ulicy Mokrej na warszawskim Targówku panował półmrok. I potworny rozgardiasz. Ciemności co chwila rozświetlał błysk lampy aparatu trzymanego przez wysokiego mężczyznę w mundurze koloru feldgrau, ale głosy ludzkie były jednostajne oraz irytujące. Pod jedną ze ścian leżało ciało niskiego, chudego blondyna ubranego w ciemny garnitur. Biała koszula zbryzgana był krwią, podobnie jak cegły nad nim. Veit Boelke stał, z rękoma w kieszeniach, pod przeciwległą ścianą i przyglądał się ciału. Patrzył w twarz mężczyzny, w jego szeroko otwarte, szkliste oczy, które dostrzegał za każdym razem, kiedy błysnął flesz.
Dłonią dotknął ust, z obrzydzeniem starł z nich białawy nalot. Domyślał się, do czego tu doszło, ale formalnościom musi stać się zadość.
 Boże, jak gorąco. I jak śmierdzi krwią.
Metaliczny zapach krwi w nieruchomym, gorącym powietrzu był niemal nie do zniesienia. Veit miał wrażenie, że wręcz się w niej nurza, a nie stoi obok jednego trupa, którego ktoś podziurawił kilkoma kulami. Boelke czuł ją na języku, kiedy oblizywał wargi, w nosie i na swojej skórze. Nie był pewien, ile jeszcze wytrzyma, więc zdecydował się zacząć pytać.
– Miał przy sobie jakieś dokumenty?
Gruby Bawarczyk podskoczył do niego. Na jego wysokim czole krople potu były doskonale widoczne.
– Tak jest, panie podporuczniku. To Robert Wichowski, właściciel pobliskiej kawiarni.
– Jakiej znowu kawiarni? – fuknął.
– „Marleny“. – Mentzke machnął ręką w bliżej nieokreślonym kierunku.
Do jasnej cholery!
– Znamy go? Znamy tę kawiarnię? – zapytał Faust, nadal wypranym z emocji głosem.
– Znamy, znamy – potwierdził Georg. – Wichowski donosił nam, gdy tylko podsłuchał coś ciekawego. – Wyciągnął rękę w jego stronę. Veit chciał wziąć trzymany przed podkomendnego przedmiot do rąk, ale szybko zorientował się, że to upaprany krwią blankiet ofiary. Zdjęcie i dane były ledwo widoczne.
– Cholera, Mentzke, zabierz to! – syknął, po raz pierwszy objawiając poirytowanie. Podwładny skinął głową, absolutnie niezrażony jego niechęcią.
– Tak jest! – powiedział tylko, po czym odszedł.
Veit miał nadzieję, iż Bawarczyk wie, co robi. Zdjął czapkę, otarł pot z czoła. Rozejrzał się wokół. W podwórzu zauważył ciecia, wysokiego, rudego chudzielca, na oko dobiegającego pięćdziesiątki. Imponujące bokobrody niemal w całości pokrywały zapadnięte policzki. Mężczyzna zamiatał podwórze, choć podporucznik dałby sobie rękę uciąć, że raczej ich obserwuje. Ruszył w jego stronę, a wtedy Polak wystraszył się wyraźnie. Wykonał nagły ruch w stronę wejścia do kamienicy, ale Boelke zatrzymał go ruchem dłoni. Rudowłosy zamarł, opierając się na miotle.
– Mówisz po niemiecku? – zapytał. Cieć powoli pokręcił głową.
Kurwa.
– Robert Wichowski? Mówi ci coś to nazwisko? – Celowo popsuł swój, i bez tego nieidealny, akcent, by nikt nie miał wątpliwości, że jest stuprocentowym nazistą, który gardzi językiem podbitego narodu.
– Wichowski, szanowny panie? – Rudowłosy udał, że się zastanawia, po czym powiedział szybko: –  Mieszka tu taki. – Oczy Vieta zwęziły się, dłonie ciecia mocniej zacisnęły się na trzonku miotły. Esesman przyglądał się jego bielejącym knykciom.
– Taki? – zapytał powoli. – Taki jak ten, co tam leży? – Machnął ręką w kierunku trupa.
– Dokładnie, panie oficerze. To właściciel „Marleny“.
– To już wiem – mruknął do siebie pod nosem po niemiecku. Podniósł wzrok na Polaka. – Widziałeś coś? Słyszałeś? Ktoś.... Krzyczał? Strzały?
– Nie, panie oficerze. Nic nie widziałem.
Oczywiście. Dlaczego miałbyś coś widzieć, skoro niedawno zabili człowieka dosłownie pod twoimi oknami?
Veit, bez słowa podziękowania za rozmowę, odwrócił się na pięcie i ruszył z powrotem w kierunku ciemnej bramy. To pasowało do roli aroganckiego esesmana, którą dziś wybrał sobie do gry. Podejrzewał, że i tak nigdy więcej nie będzie musiał gadać z cieciem z Mokrej, który z pewnością był zbyt przerażony, by zapamiętać szczegóły jego fizjonomii.
Dobrze być potwornym, prawda?
– Nikt nic nie widział, nic nie słyszał – powiedział, napotkawszy pytające spojrzenie Mentzkego.
 Zauważył, że przestano fotografować. Przełamując wszystkie swoje opory, podszedł to cuchnącego krwią, sztywniejącego trupa i przykucnął obok. Przez chwilę przyglądał mu się z uwagą.
– Znaleziono łuski?
– Tak jest! Dwie – odpowiedział ktoś nad jego głową.
– Strzelano z bliska, oddano tylko dwa strzały... – wymruczał. –  Obierany są blisko siebie... – Pochylił się jeszcze niżej, choć miał wrażenie, że od fetoru za chwilę zwymiotuje.
Śmierć nie jest piękna. Człowiek zawsze umiera we własnej krwi i własnym gównie. Pamiętaj o tym, zdrajco. Bo kiedy przyjdzie ci umierać, to nawet tobie nie zagrają fanfary i nie padniesz jak Roland na wzgórzu. Umrzesz, cuchnąc.
Wyprostował się, pozwolił na triumfalny uśmieszek, po czym jakby nigdy nic skierował się ku zaparkowanemu przy chodniku samochodowi. Gruby Georg dreptał u jego boku, przebierając tłustymi, krótkimi nogami dwa razy szybciej niż zwykle, kiedy szedł sam.
– Panie podporuczniku...? – bąknął pytająco, gdy nie odzywał się słowem. –Pan wie, kto to zrobił? – Boelke prychnął, spojrzał na niego z politowaniem.
– Nie, Mentzke. Ale znam odpowiedź na pytanie „dlaczego“ – odparł.
– D-dlaczego? – zapytał posłusznie podwładny. Wiedział, że Veit tego od niego wymaga.
– To była egzekucja, Mentzke. Polskie podziemie zlikwidowało kolaboranta. Masz dowiedzieć się, jak ważny był i jakie wiadomości nam sprzedawał.
***
Czas – co za ciekawy mechanizm. Płynie nieprzerwanie, nieubłaganie, ciągle prze do przodu, a ty nawet tego nie zauważasz. Gdy jesteś młody masz wrażenie, że czas cię nie dotyczy. Ot, dopiero co stawiasz pierwsze kroki, by kilka chwil później świętować osiągnięcie pełnoletniości. Dokonujesz wyborów, mylisz się i błądzisz - nic nie ma znaczenia, na wszystko masz czas, ponieważ wciąż, niezmiennie, jesteś młody. Tylko od czasu do czasu łapiesz się na tym, iż zauważasz więcej zmarszczek wokół oczu i ust swojej matki, przyglądasz się pierwszym siwym włosom na skroniach ojca, zastanawiasz się, jak to się stało. Czyżby już minęło tyle lat, odkąd przyglądałeś się im po raz pierwszy? Potem czas zdaje się płynąć jeszcze szybciej, a ty w końcu orientujesz się, iż także mu podlegasz – coraz częściej musisz się golić, rysy twojej twarzy wyostrzają się, a ramiona robią się silniejsze. Przez jakiś czas się z tego cieszysz, później zdajesz sobie sprawę, że siła zaczyna przemijać. Wtedy stać cię tylko na to, by usiąść z książką w fotelu i usnąć, gdy ranek zmienia się w wieczór.
Czas – co za przerażający mechanizm. Nie zna litości ani równości. Jedni mają go więcej, inni mniej. Zgrzybiali starcy modlą się, by czas ich zabrał, młodzi marzą, by czas na nich nie zważał.
A czego chciał on? Co czas mógłby mu dać?
Możliwość znalezienia odpowiedzi na wszystkie pytania.
Veit Boelke westchnął. Za jego plecami toczyło się zwykłe, warszawskie życie: samochody mknęły ulicą, trąbiąc na powolnych rikszarzy, ktoś kogoś przypadkowo potrącał na chodniku, ktoś się z kimś kłócił, to znów inny spotykał dawno niewidzianego znajomego. Za jego plecami był czas, przed nim szarawa kartka papieru, na której czarnym tuszem wycisnął historię zabójstwa.
Historię o kimś, kim czas postanowił się zająć, wynajmując pistolety chłopców z podziemia.
Zacisnął powieki, czując łzy. Oczy szczypały, był zmęczony. Miał ochotę ziewnąć, ale powstrzymał się. Opuścił głowę, a wtedy poczuł smród, który towarzyszył mu od samego rana:  odór krwi, potu i uryny. Przesiąkł nim na Mokrej. Przesiąkł smrodem śmierci, tej groźnej manifestacji woli czasu.
Nie, nie Boga – czasu.
Podniósł głowę, otworzył oczy. Jego wzrok padł na portret Wodza, zawieszony tuż nad pociemniałą ze starości boazerią. Otoczka z zielonej farby, którą pomalowano ściany odłaziła, ukazując fragmenty pobielonych cegieł. Wyglądały niczym kości, z których opadło już zgniłe mięso.
Zachichotał, zdawszy sobie sprawę, jak idiotyczne to porównanie.
Ktoś zapukał do drzwi, więc Veit natychmiast przybrał poważną minę.
– Wejść – nakazał. Skrzypnęły zawiasy, w gabinecie pojawił się Mentzke. Bawarczyk był czerwony na twarzy, a pod jego pachami Boelke zauważył ciemne kręgi potu. – Masz coś? – zapytał, gdy mężczyzna nic nie powiedział. Podkomendny strzelił obcasami, podszedł do biurka. Podał mu cienką, tekturową teczuszkę.
– To donosy Wichowskiego, panie podporuczniku – rzekł, jakby uważał, że Faust jest zbyt głupi, by się tego domyślić.
Berlińczyk starał się nie krzywić, gdy do jego nozdrzy dotarł kwaśny odór potu. Przyjął teczkę i otworzył ją. Przez chwilę śledził wzrokiem raporty: Wichowski donosił o częstych spotkaniach młodych w „Marlenie“ o ich młodzieńczych przechwałkach oraz okrzykach. Kilka razy pojawiła się nawet informacja o toastach „Szwabom na pohybel“. Jednym słowem: nie było to nic wartego uwagi.
To wszystko mogę usłyszeć na ulicach, w parkach i tramwajach. Słyszę to w szpitalu. Piłem taki sam toast z Ewą i Kmicicem.
Zamknął teczkę. Georg posłusznie stał po drugiej stronie biurka z rękoma założonymi za plecy – nieprzepisowo, ale Veit nie miał czasu się tym zajmować.
– To stek bzdur – powiedział w końcu, ruchem podbródka wskazując teczkę. –To zbiór głupot, konfabulacji i podsłuchanych pierdół. Te donosy nie mają większego znaczenia: nie wskazują nikogo z imienia ani nazwiska, ani nie mówią o... – zawiesił na chwilę głos – o prawdziwych działaniach ruchu oporu – zakończył.
Mentzke wyglądał na wyraźnie zmieszanego. Zamykał i otwierał usta, jakby nie wiedział, co powinien powiedzieć. Boelke zakląłby, gdyby chciał urazić swego wolniej myślącego współpracownika. Nie chciał. Zamiast tego wstał z krzesła, podszedł do okna. Oparł się dłońmi o parapet, wyjrzał na ulicę. Warszawa się nie zmieniła, ale jego teoria owszem.
Po prostu przyznaj, że legła w gruzach.
– Pomyśl, Mentzke – wybawił Bawarczyka od kłopotu samodzielnego odpowiadania na pytanie. – Wichowski był nikim, nikogo nie wsypał ani nikomu nie mógł narobić problemów tymi bzdurnymi donosikami. Dlaczego go zabito?
– Nadal sądzi pan, że to była egzekucja? – W głosie Georga pojawił się wątpiący ton. Veit uśmiechnął się, chociaż towarzysz nie mógł tego zauważyć.
– Nie mam wątpliwości – skłamał.
– Śmierć Wichowskiego w tym świetle ma jeszcze mniej sensu...
Faust odwrócił się.
Przebłysk geniuszu, mój tłusty, zapocony kompanie?
– Właśnie – zgodził się.
– Może tym z podziemia wystarczyło, że zobaczyli go na Szucha? Kto wie, czy ci... konspiratorzy – wymówił to słowo z wyraźnym obrzydzeniem – sprawdzają cokolwiek. Może po prostu eliminują każdego podejrzanego?
Nie. Mamy systemy weryfikacji i sądy. Mamy sprawiedliwą strukturę. Jesteśmy sprawiedliwi...
I zabijamy tych, którzy składają idiotyczne, nic niewarte donosy?
– Tego będziemy musieli się dowiedzieć – odparł.
***
Ciemność wyciągała po nią swoje zimne, ohydne, długie ręce. Najpierw pojawiła się w kątach, nieśmiało biorąc w posiadanie zakurzone zakamarki pokoju. Potem zaczęła coraz śmielej rozlewać się po podłodze, osłaniać wybrzuszone klepki. Malowała cienie na ścianach, na których blask ulicznych latarni odcisnął wzór z firany.
Barbara potarła dłońmi ramiona. Plecy już ją bolały, jednak wytrwale siedziała na twardym krześle, wpatrując się w drzwi wejściowe, jakby w każdej chwili spodziewała się gościa.
Była potwornie samotna. Znów dopadło ją poczucie klęski. Była sama w pustym mieszkaniu, porzucona, pozostawiona na pastwę losu.
Z pewnością nie przyjdzie. Na pewno nie przyjdzie już nigdy. Zostawił mnie samą. Wszyscy mnie zostawili.
Barbara poczuła się naprawdę żałośnie. Z jednej strony chciała rozpaczać, z drugiej zaś próbowała się powstrzymać, gdyż wciąż łudziła się, iż za chwilę on przyjdzie.
Nie może zobaczyć mnie zapłakanej. Słabej. Nie chce, bym się wystawiała naniebezpieczeństwo, więc nie mogę dać mu żadnych pretekstów.
W pokoju robiło się coraz ciemniej. Już ledwo widziała powielacz, niemal nie dostrzegała drzwi. Zza nieco uchylonego okna dobiegało ją mniej dźwięków.
Niezaangażowana Warszawa zasypiała.
Nie chce, bym się wystawiała  na niebezpieczeństwo – lubiła powtarzać sobie to zdanie w takich chwilach jak ta. Rozkoszowała się nim, rozkładała je na części pierwsze, doszukiwała znaczeń. Z pewnością znalazła w nim tylko to, co chciała znaleźć, ale nie przeszkadzało jej to nawet w najmniejszym stopniu. Otulała się nim w najzimniejsze, samotne noce, rozgrzewałanim policzki, wyobrażając sobie, że wtedy rozmawiał z nią z czułością.
Oszukiwała się, lecz jakże piękne były to kłamstwa. Lubiła wyobrażać sobie czułość w jego jasnych, piwnych, niemal złotych oczach. Rozbrajała ją myśl, że mu na niej zależy, że cała jego oschłość oraz dystans to tylko poza, że taki ciepły, miły Faust jest prawdziwy. Chociaż zawsze jej umysł kontrował mrzonki wspomnieniem przesłuchania, jego postawę próbowała wytłumaczyć przybraną rolą.
Faust fascynował ją i pociągał. Nie wiedziała o nim kompletnie nic, lecz mimo to czuła, że się w nim zadurzyła – bezmyślnie, głupio, słodko i mdląco, tak, jak zwykle bywa przy pierwszym zakochaniu. Zakochała się bezwarunkowo i bezkrytycznie, jak zakochują się bohaterki powieści.
Faust był od niej starszy, bez lęku wystawiał się na niebezpieczeństwo, dając tym samym przykład swej rycerskiej fantazji, ale też niepojętej odwagi. Był inny niż chłopcy, których znała. A właściwie nie był chłopcem, był mężczyzną. Mężczyzną, który nie chciał, by stała jej się krzywda.
Nie przyszedł. Gdy zegar wybił dziesiątą wieczór, otarła łzy z twarzy i wyszła z pokoju, zamykając go na klucz. Nie chciała patrzeć na powielacz, jeśli on przy nim nie pracował. Podjęła decyzję – będzie pracować albo z nim, albo nie będzie pracować w ogóle.
W końcu tylko on mógł ją osłonić.
I z pewnością chciał to zrobić.
Nie chce, bym się wystawiała na niebezpieczeństwo...

Dobrze. Mam nadzieję, że pamiętacie Roberta, chłopca, któremu podobała się Rachela - właśnie po to mieliście go zapamiętać. Wiem, że przypadła mu jedynie rola wspomnienia oraz, w tym rozdziale, trupa, ale taki był plan. Bo to plan rozciągnięty w czasie, oczywiście. 
W najbliższych odcinkach nie uświadczycie za często Basi, Kuby i Czarnego, ale będę rozbudowywała wątek gettowy - mam nadzieję, że choć trochę wynagrodzę nim brak tego uroczego drugiego planu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz