sobota, 23 lutego 2013

Rozdział dwudziesty trzeci


Nim zaczniecie czytać, chcę ostrzec, iż nasz bohater w pewnym momencie zaczyna bardzo źle myśleć o Polakach. Nie jest to jednak przytyk narodowy, a raczej rozważania dotyczące kondycji ludzkiej w ogólności. Chociaż może z drugiej strony liczę też na ciekawą dyskusję na ten temat.
     Sierpień 1942 r., Warszawa, getto
     – Możesz mi wytłumaczyć, dlaczego Rachela nie pojawiła się dziś w szpitalu? Ten numer, który jej dałem, mógłby ją uratować, a teraz nie wiadomo, co robić. – Marek pojawił się w pokoju nie wiadomo skąd. Usiadł przy stole naprzeciw Mordechaja.
     – Nie wiem – odpowiedział ten ze wzruszeniem ramion.
     – Bzdura! – burknął Edelman. – Przecież byłeś u niej.
     – Byłem, ale jej nie znalazłem.
     W polu widzenia Anielewicza pojawiła się też Mira. Stanęła za Markiem, zaplotła ręce na piersi, patrzyła wyczekująco.
     – Musiała tam być. Gdzie indziej mogłaby iść?
     – Jeśli mi nie wierzysz, idź tam. Sprawdź.
     – Sugerujesz, że uciekła? Jak? – zapytała Mira z zainteresowaniem, podchodząc do niego.
     Mordechaj podniósł wzrok. Mira była absolutnym przeciwieństwem Racheli. Bliżej jej było do Idy Rosenfarb, szkoda, że nie zdążyła jej poznać, na pewno by się dogadały. Chociaż cholera wie, co stało się z Idą. Jeśli pojechała z transportem, stracili łącznika. Jeśli nie, może jest jeszcze jakaś nadzieja. Może nawet mógłby wtedy zaryzykować i spróbować wysłać ją na przeszpiegi? Kto wie, może za parę miesięcy Rosenfarbówna spotka Rachelę na ulicy: nową, dobrze wyglądającą Rachelę z nowymi imieniem i nazwiskiem…
     – Mordechaju? – mruknęła kobieta.
     Anielewicz podniósł wzrok.
     – To nie ma znaczenia, jak. Racheli nie ma. I wątpię, bym miał ją jeszcze kiedyś zobaczyć.
***
     Sierpień 1942 r., Warszawa, strona aryjska
     Zapalił nowego papierosa od tego, którego właśnie kończył. Wcisnął peta w popielniczkę, z zadowoleniem zauważając, iż jego dłonie prawie się nie trzęsą. Zaciągnął się, wyobrażając sobie dym wypełniający jego płuca. Jak na zdjęciu rentgenowskim.
     W pokoju przesłuchań było cicho. Tymczasowo, ale chciałby rozciągnąć tę chwilę do w i e c z n e g o tymczasem. Najpierw ciszę przerwało brzęczenie muchy lub innego owada, który obijał się o małe, zakratowane okienko. Potem usłyszał trzask krat, ciężkie kroki w korytarzu. Westchnął.
     Drzwi pokoju przesłuchań otworzyły się. Dwóch żołnierzy wprowadziło więźnia. Nie, nie „wprowadziło”. Wciągnęło. Rzucili go jak szmacianą kukłę na zydel, z którego omal nie spadł. Podporucznik z niesmakiem przyglądał się bosym, obitym i krwawiącym stopom więźnia. W zasadzie bezkształtne kawały mięsa trudno było już nazwać stopami. Językiem przesunął  powoli dopalającego się papierosa do kącika ust, czując w ustach nieprzyjemny smak żółci oraz tytoniu. Otworzył tekturową  teczkę, przerzucił kilka kartek, protokołów poprzednich przesłuchań: wszystkie sprowadzały się do jednego wniosku: przesłuchiwany nie chciał współpracować.
     – Tak, tak, tak – powiedział bardziej do siebie niż do więźnia. – Mam nadzieję, że tym razem będzie pan bardziej skłonny rozmawiać, panie Wachowicz.
     Mężczyzna podniósł głowę. Veit przyglądał mu się przez chwilę. Wachowicz miał wąskie usta, kanciasty, mocno wysunięty podbródek, szeroki, złamany nos. Oczy miał jakieś rybie, wodniste. Brwi szerokie, zrośnięte ze sobą. Ciemne włosy wyglądały tak, jakby wyrastały mu wprost z niewysokiego czoła. Nie był zbyt wysoki, nie miał imponującej postury. Może dlatego, że siedział zgarbiony. Veit nie dawał mu więcej niż trzydzieści, może trzydzieści pięć lat. Trudno określić wiek kogoś, kto od niemal miesiąca siedzi w areszcie, kogoś, kto jest systematycznie… przesłuchiwany.
     Boelke wyjął papierosa z ust, zdusił żar na małej górce petów w popielniczce. Uśmiechnął się uprzejmie, a mimo to wciąż paskudnie. Złowrogo. Ćwiczył taki uśmiech.
     – Wolałbym nie narażać pana, Wachowicz, na kolejne tortury. Metody – tu przerwał i wstał, obszedł biurko, stając za plecami więźnia – choć barbarzyńskie, to z reguły są skuteczne. Nie podobają mi się, to prawda. Nie jestem sadystą – stwierdził słodkim głosem, który sugerował coś zupełnie innego. – Widzi pan przecież, panie Wachowicz, że nie jestem sadystą – ja z panem tylko rozmawiam, nic więcej. Ba, ja się brzydzę używać tortur. A mimo wszystko je doceniam. Pan sobie wyobrazi, że Inkwizycja stosowała tortury, dzięki czemu łapała heretyków oraz czarownice. My też w zasadzie urządzamy takie polowania na czarownice.
     Więzień nie zareagował, nie skomentował. Veit nie spodziewał się, że zareaguje.
     – Widzi pan, panie Wachowicz… Chcę powiedzieć, że cel uświęca środki.
     I tym razem więzień nie zareagował. Nie zadrżał nawet. Podporucznik zaczął podejrzewać, iż stracił przytomność. Nie chciał go też odsyłać z powrotem, to byłoby bezcelowe. Polak z pewnością wróciłby do niego w gorszym stanie od tego, w którym znajdował się obecnie.
     Gwałtownym ruchem chwycił go za włosy, pociągnął. Były mokre od potu.
     Ohyda. I ja jestem ohydny.
     – To jak będzie? – Błysnął zębami w uśmiechu.
     Polak tylko zacisnął usta w wąską linię. Veit puścił go, popychając przy tym na tyle mocno, że ten o mało nie uderzył twarzą o biurko. Nie zastanawiając się, podporucznik wykopał stołek spod więźnia. Mężczyzna upadł z jękiem. Boelke odszedł, stanął pod przeciwległą ścianą. Splunął, rozmazał plwocinę butem. Było mu niedobrze. Nie lubił tej roli, nie lubił być p r a w d z i w y m esesmanem.
     – Widzi pan, panie Wachowicz – rzekł, dalej wpatrując się w ścianę. – Mam jedną wadę. – Odwrócił się. Zaplótł dłonie za plecami, przez chwilę przyglądając się leżącemu na podłodze brunetowi. – Nie należę do cierpliwych.
     Podszedł do drzwi, kilkakrotnie uderzając w nie pięścią.
     – Zabrać więźnia! – wrzasnął.
     Wódź mówi: świat chce być oszukiwany, więc go oszukajmy*.
***
     – Dobrze ci idzie. Nie załamuj się, Fauście. Mam nadzieję, że to nie potrwa długo, ale sam ciągle powtarzasz, że gra jest warta świeczki. – Ewa Woyciechowska położyła mu dłoń na ramieniu. Matczynym, uspokajającym gestem. Veit nie znosił takich gestów.
     – Nie załamuję się – odparł. Przetarł twarz dłonią. – Ja muszę… Muszę się komuś wyżalić.
     – A ja powinnam wrócić do pracy. Zły czas, Fauście, zły czas. Nie chcę, by ktokolwiek nas tu zobaczył…
     Powiódł zmęczonym wzrokiem po podwórku na tyłach szpitala. Było małe i zagracone. Dwa czarne koty kręciły się obok kupy odpadków, która zastąpiła węgiel, widocznie wrzucony już do kotłowni. W powietrzu unosił się słodkawy zapach rozkładających się resztek. Veit podniósł nieco czapkę, ocierając mokre od potu czoło.
     – Przyjdziesz więc jutro wieczorem? Myślę, że będziesz mi potrzebna. Nie tylko po to, bym miał się komu wyżalić.
     Kobieta uśmiechnęła się. Było coś przepraszającego w tym uśmiechu, ale Boelke nie potrafił tego nazwać, ani poprawnie przyporządkować.
     – Postaram się.
     Pokiwał głową. Kiedy kobieta odwróciła się, by odejść, zatrzymał ją słowami:
     – Obiecaj mi jednak niczemu się nie dziwić.
     Przyglądała mu się z uwagą. Na jej czole pojawiła się lwia zmarszczka, ale niemal natychmiast zniknęła.
     – Obiecuję.
     W tym konkretnym zaś słowie było coś pytającego. Faust nie miał zamiaru odpowiadać na to zawoalowane pytanie.
     To długa historia.
***
     Inny pokój przesłuchań: nie na Szucha, na Pawiaku.
     Biuro.
     Trudno było nadać mu jakąkolwiek nazwę, ponieważ pomieszczenie było niemal równie puste i brudne, jak pokoje przesłuchań, do których przywykł Veit. Umeblowane, także skromnie, z biurkiem i dwoma krzesłami, z tą różnicą, że tutaj, pod ścianą przeciwległą do tej, pod którą stało biurko, stała żelazna szafa na dokumenty oraz umywalka, wypełniona wodą. Boelke nie miał pojęcia, czy napełniono ją celowo, czy stare rury były po prostu zatkane. Więzień, w wątpliwym stanie, nie nadawał się do transportu – a raczej Boelke zdecydował, że do transportu na Szucha się nie nadaje. Nie był przecież sadystą.
     – To jak będzie tym razem, panie Wachowicz? Porozmawiamy?
     Więzień nie odpowiedział. Boelke przyglądał mu się przez chwilę. Tym razem przyprowadzili mu go z podbitym okiem i rozciętym łukiem brwiowym, z którego sączyła się krew, zalewając to nieuszkodzone oko. Innych obrażeń nie widział, ale wcale nie oznaczało to, że nie powstały. Polak oddychał płytko, urywanie, chrapliwie, co mogło świadczyć o tym, że obito mu żebra. Chociaż przesłuchania trwały już tydzień, z ust Wachowicza nie padło jeszcze ani jedno słowo. To nie wróżyło dobrze. Veit bał się, że będzie musiał to znosić jeszcze kolejny tydzień. Kto wie, może więzień nie przetrwa tyle czasu?
     – Zacząć mówić – to jedyne roztropne posunięcie, panie Wachowicz. Po co to przeciągać? – Uśmiechnął się. Uprzejmie, oszczędnie. Nie uśmiechem chciał go straszyć. – Wszyscy w końcu mówią. Prędzej czy później, to nie ma znaczenia. Każdy człowiek przecież zna granicę swoich możliwości.
     Polak nie odpowiadał, siedział nieruchomo jak kukła. Podporucznik nie był nawet pewny, czy na niego patrzy.
     – Czy zna pan swoją granicę możliwości?
     Znów cisza. Faust westchnął, spojrzał na dwóch szeregowców, którym kazał zostać w pomieszczeniu. Potem jego wzrok prześlizgnął się po rurach kanalizacyjnych, aż dotarł do umywalki. Z kranu kapała woda, przelewając się przez brzeg. Podłoga pod umywalką była zupełnie mokra.
     – Nie odpowiada pan. Niegrzecznie. Ja nawet byłem tak miły, że nie f a t y g o w a ł e m pana na Szucha. Powinien pan to docenić – zawiesił głos, ale i tym razem niczego się nie doczekał.
     Niespiesznie sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki mundurowej, wyjął papierośnicę. Ostukał o nią papierosa, jak to miał w zwyczaju, i dopiero wtedy zapalił.
     – Cóż – mruknął niewyraźnie. Wyjął papierosa z ust, dmuchnął dymem wprost w twarz Wachowicza. – Sprawdzimy granicę pańskich możliwości. Ba, nie tylko sprawdzimy, ale być może nareszcie ją przekroczymy.
     Szybkim ruchem głowy wskazał szeregowcom więźnia, a potem umywalkę. Zrozumieli w lot, więc nie robili tego pierwszy raz. Veit zaczął skłaniać się ku tej wersji wydarzeń, w której umywalkę celowo wypełniono wodą. Wzięli Wachowicza pod pachy, zwlekli z krzesła, przeciągnęli po podłodze. Zrozumiał, co za chwilę się wydarzy, ponieważ zaczął gwałtownie im się wyrywać. Strażnicy jednak mieli wprawę, bo jeden z nich szybko położył mu dłoń na potylicy, a potem pchnął, wpychając głowę pod wodę. Krzyki Polaka zostały stłumione. Boelke w myślach liczył sekundy.
     – Wyciągnąć go – polecił.
     Więzień kasłał i pluł, spazmatycznie łapiąc powietrze.
     – Jeszcze raz.
     Podszedł niespiesznie i stanął w niejakim oddaleniu od strażników. Nie chciał, by przypadkowo woda zmoczyła mundur. Już nic nie mówił, rozkazywał jedynie ruchami dłoni. Powtórzono procedurę. Kilkakrotnie. W tym czasie Veit zdążył spokojnie wypalić papierosa, a nawet znudzić się.
     – Wystarczy – powiedział w końcu wyraźnie zmęczonym głosem.
     Szeregowcy wypuścili Wachowicza z uścisku, ten upadł, zwinął się na posadzce, charcząc i plując. Podporucznik podszedł do niego, przykucnął. Uśmiechnął się, najlepiej jak potrafił. Napięte mięśnie twarzy niezbyt mu na to pozwalały, ale był świetnym aktorem. P r a w d z i w y esesman to przecież nie on, to tylko jedna z wielu ról!
     Jestem profesjonalistą, do jasnej cholery!
     – To jak, panie Wachowicz? Porozmawiamy?
     Mężczyzna potwierdził, energicznie kiwając głową.
***
     – Świetnie, panie Wachowicz. Mądrze – powiedział, przeglądając raport z przesłuchania.
     Uniósł wzrok znad kartek, przez chwilę przyglądał się więźniowi. Na twarzy Polaka nie było widać żadnej głębszej emocji, oczy, a właściwie jedno zdrowe oko, także niczego nie zdradzały. Nieruchome spojrzenie wbił w jakiś punkt na ścianie za Veitem. Faust nie miał zamiaru tego komentować. Widział to już. Zdążył zobojętnieć.
     – Co nie zmienia faktu, że oskarżenie o zabójstwo to zupełnie inna sprawa. Zabił pan i za to zostanie pan skazany. Sprawa jest prosta, ponieważ został pan wskazany przez świadka. Zadenuncjowany rzekłbym. Czy to dobre słowo? Za-de-nun-cjo-wany – przesylabizował.  
     Żadnej reakcji. Machnął dłonią na strażników, by zabrano więźnia. Kiedy został sam, odprężył się. Przez chwilę bujał się na krześle, patrząc bezmyślnie w sufit. Oparł głowę o ścianę, przymknął powieki, ponieważ oczy piekły go nieznośnie. Nabrał powietrza w płuca, by po chwili wypuścić je powoli.
     Maszynopis z zeznaniami Wachowicza nie wystarczał. To była dopiero połowa pracy, którą musiał wykonać, a on już był potwornie zmęczony.
     Za stary na to jestem, za stary.
***
     – Siedem osób. W tym dwie kobiety: Ruda, czyli Krystyna Sienkiewicz i Skowronek, Anna Skowrońska.
     – A mężczyźni? – zapytał Kmicic wypranym z emocji głosem.
     Siedzieli na ławce w parku. Faust znów włożył swój szary, znoszony garnitur by nie rzucać się w oczy. Czego by nie mówić o mundurach SS, były dosyć charakterystyczne. Mówiąc półgłosem, przyglądał się chmurom, przesuwającym się leniwie po błękitnym niebie. Jankowski nie patrzył w niebo. Wlepiał wzrok w otwartą gazetę, ale jeśli ktokolwiek przyjrzałby mu się lepiej, zauważyłby, iż oczy mężczyzny nie śledzą tekstu.
     Szpieg uśmiechnął się, bardziej do siebie niż do swojego rozmówcy, a potem rzucił sucho:
     – Wszystko jest w notatce, jak zawsze. O kobietach mówię ci dlatego, że chciałbym, byś je oszczędził. Daj Gestapo mężczyzn, baby ukryjcie. Dobrze ukryjcie.
     – Nie musisz mi dawać rad. Wiem, co powinienem robić – rzekł chłodno Kmicic, szybko przerzucając stronę gazety i zerkając na ukrytą w niej, spisaną odręcznie notatkę.
     Faust ponownie spojrzał w niebo. Wiedział, że nie powinien o nic pytać. Nigdy nie powinien zadawać pytań. Dostawał polecenia, wykonywał je – posłusznie i bez szemrania. Był tylko narzędziem, choć cholernie użytecznym. Na początku uważał się za niezastąpionego oraz niezwykle przydatnego, ale szybko się okazało, że nikt go za cud nie uważa. Nawet raportów mu pisać zakazali, zawsze były to krótkie notatki: nazwiska, miejsca, strzępy informacji: słowem wszystko, co wydawało mu się przydatne. Czy rzeczywiście takie było? Nikt mu nie mówił.
     Faust wiedział, że to kwestia zaufania. Bo choć złożył przysięgę i wykazywał się zaangażowaniem, dla wysoko postawionych wciąż był Niemcem, który w każdej chwili może zdradzić. Boelke wiedział, iż Polacy myślą o nim jak o działającej na dwa fronty małej kurwie, gotowej sprzedać się za byle obietnicę, której nie trzeba tej obietnicy dotrzymywać, że myślą o nim jak o bombie z opóźnionym zapłonem i cały czas trwają w gotowości. Jeśli wybuchnie, nie będą chcieli się powalać. Nie liczył na ratunek, na porywy serca. Był narzędziem, znał zagrożenie, zaryzykował mimo wszystko. Nikt karku dla byle śledczego nadstawiał nie będzie. Gdyby był w Gestapo albo w Abwehrze, to kto wie, kto wie… A Kripo? Kripo to tylko jeden, mało ważny szczebel okupacyjnej administracji. W razie wygranej obiecali mu ułaskawienie, protekcję, nowe życie, gdziekolwiek je wybierze. Czy zamierzali tej obietnicy dotrzymać? Veit kiedyś w to wierzył, teraz łapał się na tym, że wątpił. W każdej chwili spodziewał się usłyszeć „w imieniu Polski podziemnej jesteś skazany na śmierć za…
     No właśnie, za co? Za bycie beznadziejnym frajerem? Za bycie balastem? Za bycie narzędziem? Przecież nie za zdradę ojczyzny, bo twoją ojczyzną są Niemcy. III Rzesza.
     Gdybyż tylko nie był cholerną legendą, mitycznym Faustem, Niemcem, który wyciągnie z kryminału, a i do Gestapo się wtrąci, jeśli tylko jesteś odpowiednio ważny. Nie sądził, by ktokolwiek z tych, którym rzeczywiście pomógł, mógł cokolwiek dla niego zrobić po… Po tym wszystkim. Nie złamią przysięgi. Przysięgali na krucyfiks. Byli Polakami. Kto wie, jacy będą, gdy tylko zamienią się miejscami z okupantem, gdy ich będzie na wierzchu i absolutnie nic nie będzie im zagrażać.
     Czy podporucznik Veit Boelke przesłuchiwał?
     Przesłuchiwał.
     Czy podporucznik Veit Boelke torturował?
     Torturował.
     Czy podporucznik Veit Boelke przekazywał sprawy prokuraturze?
     Przekazywał.
     Czy podporucznik Veit Boelke był pierwszym, który wydawał wyrok?
     Był.
     Czy w świetle tych dowodów, wysoki sądzie, można uznać podporucznika Veita Boelke niewinnym?
     Nie.
     Czy wysoki sąd uniewinni podporucznika Boelke tylko dlatego, że dał ruchowi oporu garść informacji i pomógł paru fałszerzom, paru rzezimieszkom, nie pierwszy raz odciętym od powroza?
     Nie.
     Czy na sali znajduje się jakikolwiek świadek, gotów złożyć świadectwo, iż ten tutaj podporucznik SS Veit Boelke jest legendarnym Faustem?
     Nie.
     Czy Faust w ogóle istniał, wysoki sądzie?
     Tak. Nie. Nie sposób powiedzieć.
     – Czy Wachowicz mógł znać kogokolwiek ważnego? – zapytał mimo to szpieg.
     Kmicic posłał mu krótkie spojrzenie.
     – To już nie jest twoje zmartwienie. Należącą do ciebie pracę wykonałeś i to wykonałeś dobrze. Resztą zajmiemy się my. Kripo i Gestapo dostanie, co powinno.
     SS-Untersturmführer Veit Boelke zaśmiał się. A był to śmiech dziwnie pozbawiony wesołości.
    
*cytat z Hitlera, autentyczny ponoć.
Kto tęsknił za Veitem przesłuchującym ten ma – aż do przesytu. W pewnym momencie postać mi zaczęła groteskowo skręcać w stronę wanna-be-Hans-Landa, więc ją utemperowałam odpowiednią dawką werteryzmu, ponieważ wiemy, że Hans Landa może być tylko jeden i wypada dobrze tylko w konwencji charakterystycznej dla Tarantino. A ja Tarantino nie jestem, chociaż czasem chciałabym.

17 komentarzy:

  1. Cztery rozdziały do przeczytania mam, ha!
    Nie będziesz zła jak będę komentować rozdział po rozdziale? I pod danym rozdziałem napiszę komentarz, by nie syfić Ci tutaj? Bo na raz nie będę miała jak przeczytać... :) Myślę, że już jutro możesz spodziewać się pierwszych dwóch komentarzy.
    Zaciekawiłaś mnie początkiem, że Veit będzie niefajnie myślał o Polakach. I chcę przeczytać juuuż! Ale system RP i samorząd lokalny mówią mi "NIEEEE" :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A poza tym, stęskniło mi się za rozmawianiem :D

      Usuń
    2. Nie będę miała absolutnie nic przeciwko :) System RP... Coś tam wiem o nauce, za tydzień mam wieeeeeeeeeeelki egzamin z kina Jugosławii do lat 60., a potem kolejny jeszcze więęęęęęększy z filozofii. A mam dopiero 1/4 rozdziału 24. Nie wiem, czy nie walnąć jakiegoś miesięcznego przestoju, bo wątpię, bym się wyrobiła z rozdziałem przez dwa tygodnie.

      Usuń
    3. Filozofię miałam na I semestrze. Było zabawnie, huehuehueheu.
      Kino Jugosławii do lat 60? Brzmi... ciekawie, serio. : d

      Usuń
    4. Taaa, a od tego semestru kino od lat 60. Można je nazwać kinem "moralnego niepokoju/rozliczenia z komunizmem", więc też powinno być ciekawie :)

      A na filozofii będzie cudnie, biorąc pod uwagę to, że NIENAWIDZĘ starożytnej filozofii to już w ogóle pięknie.

      Usuń
    5. Powiem Ci, że nie wiem, co mam sądzić o tym rozdziale. Faust jest zagubiony, ma mętlik w głowie i powoli się zatraca, takie odnoszę wrażenie. O Kmicicu jakoś nie mam zdania, dla mnie facet jest neutralny. :C
      To śmieszne, że potrafię sobie wyobrazić Fausta jako esesmana, który torturuje, jak i jako osobę, która pomaga wielu osobom. Genialnie go wykreowałaś.

      Cieszę się, że nadrobiłam u Ciebie rozdziały <333

      Usuń
  2. Lubię Veita w roli okrutnego esesmana. Lubię, kiedy przesłuchuje.
    Jestem ciekawa, do czego właściwie zmierza to całe opowiadanie, jaki będzie punkt kulminacyjny akcji (bo jakiś chyba musi być).
    Wydaje mi się, iż Veit popełni samobójstwo, to jego wiecznie pesymistyczne myślenie by na to wskazywało.
    Kmicica nie lubię i chyba nigdy nie polubię. Pan incognito, nic nie wyjaśni, bo w końcu on jest taaaki ważny.

    Pozdrawiam i jak zwykle czekam na więcej!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, opowiadanie zmierza do destrukcji głównego bohatera, to elementarne. Ale nie będzie miało żadnego punktu kulminacyjnego, nie lubię punktów kulminacyjnych, więc piszę opowiadania w taki sposób, że takiego punktu nie sposób znaleźć.
      Czy Veit popełni samobójstwo? Aż o to bym go nie podejrzewała. Ale pięć epilogów zobowiązuje, wciąż nie wybrałam tego właściwego.

      Usuń
  3. Naszumiałs, że strasznie, że źle bedzie, że pojedziesz po Polakach i boisz się zdania pewnych fanatyków... iii tam nic takiego. Przecież to tylko brutalna prawda i tyczy się nie tylko nas, ale i każdego innego narodu - ale jak tu się dziwić? Każdy dba o swoje i bronić nie będzie kogoś, kogo nie zna lub uważa za osobę dość wątpliwą (nawet mimo niegdysiejszej pomocy). Veit nie owija w bawełnę, wie jak jest i co w tym takiego dziwnego czy niesmacznego? Eee tam przesadziłaś :). A nawet jeżeli chodzi ci o to, że ten Wachowski zdradził to czy to także jest aż tak zaskakujące? Ja tam mu się nie dziwię... szczególnie, że te przesłuchania to raczej tortury niż cokolwiek innego, no ale.
    A Veita w tym rozdziale uwielbiam. Naprawdę dajesz setki powodów, by go lubić! Tu nie chodzi w żadnym wypadku o że jest jakiś wspaniały, mocarny czy coś, ale właśnie o tę ludzką stronę. Dobrze, że ma wątpliwości, że tak odbiera ówczesny świat i może patrzy na to pesymistycznie, ale czy da sie inaczej - nawet nasz świat nie jest idealny, nie jest jakoś przesadnie wesoły, więc jego postawa jest w pełni zrozumiała. Naprawdę ma w sobie coś takiego - coś jakby ścierały się w nim dwie osobowości. A tak poza tym to on nie jest tak do końca Niemcem, bo tylko (lub aż zależy jak na to patrzeć) w połowie, więc jakby miał dwie ojczyzny - szczególnie, że jakoś nie poczuwa sie do Rzeszy (jakoś się mu nie dziwię, zbytnio :D).
    Poczytałam sobie tak te komentarze na dole (rzadko to robię, nie wiem co mnie napadło) i jak skleisz drugiego Wertera - zwyczajnie chyba kogoś zabiję. Tego jednego wystarczy mi za wszystkie czasy, lepiej dziada nawet nie wspominać. W każdym razie od tej pory mój wstręt do samobójców wzrósł milionkrotnie, więc niech ten Veit tylko spróbuje... bedzie z tego zabójstwo, a nie samobójstwo. I czy naprawdę na koniec musisz skończyć to tak "niemiło"? Ugh pojechałby se do USA... jakoś nie mam ostatnio ochoty na dobijanie. A tak wogóle to ty nie mnóż epilogów, tylko zapodaj następny rozdział :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Raczej chodziło mi głównie o to, że od tego momentu będzie o Polakach często bardzo źle pisane, a nie o ten konkretny rozdział, może źle się wyraziłam.
      Co do Wertera - nie, raczej nie zrobię z niego drugiego Wertera, choć istnieje i taki epilog. Na razie wolę go, kiedy werteryzuje, a nie zupełnie wchodzi w rolę Wertera.
      Ha! Muszę przyznać, że istnieje wersja, w której Veit wyjeżdża do Ameryki, ale jakoś niechętnie na nią patrzę. Chyba budzi się we mnie George R.R. Marin/A. Sapkowski :D

      Usuń
    2. A no chyba, że tak! Ale mnie i tak raczej nie zrazisz ;).
      Ten epilog wywal, bo takie gorsze nastroje Veita to ja zniosę, ale jak pojedzie tak jak ten "coś" to ktoś padnie...
      hehehe a ja tak palnęłam! Tak czy siak jakoś tęskno by mi było, gdyby wyjechał. A w Martina to sie nie baw, bo już widze jak wybijasz pół bohaterów... bad idea.

      Usuń
    3. Niestety... *George R.R. Martin mode on*, właśnie układam plan rozdziałów o powstaniu w getcie i warszawskim :D

      Usuń
  4. Zaskoczyłaś mnie, dziewczyno i to niesamowicie! Ach, więc Veit jest podwójnym agentem? Ho, ho tak się domyślałam od dawna. Te przesłuchania opisane w tym rozdziale sprawiły, że mam dreszcze. Bardzo to autentyczne, wręcz przerażająco prawdzie. Boże, jak mi szkoda tych więźniów. Biedny Wachowicz, ależ go urządziły te świnie z gestapo! Takich to trzeba dusić gołymi rękami. Oj, obudziłaś we mnie jakieś niebezpieczne, mordercze instynkty! We mnie te myśli o Polakach nie wzbudziły oburzenia w końcu to swoista licencja poetica, takie prawa ma autor, kiedy tworzy świat przedstawiony i bohaterów. Przecież bohaterowie mogą mieć skrajnie różne poglądy, często niezgodne z tym, co myśli na dany temat osoba pisząca. Przed wszystkim nienależny zapominać o tym, że to fikcja literacka, prawda? Piszesz rewelacyjnie ta historia ma w sobie urok, choć opowiada o trudnych czasach, strasznych rzeczach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hm... Veit jest li i jedynie polskim agentem. To go nijak podwójnym nie czyni, on po prostu wykonuję prace tak, jak tego się po nim spodziewają. Nie może przecie odkryć kart, bo byłaby dupa wołowa, nie agent.

      Usuń
  5. Łaaa, ta mroczna strona Veita, lubię to ;D Po tym rozdziale chwilami mogłoby się wydawać że Faust ma dwie różne osobowości, ale w pewnym momencie zaczynałaś jakoś to 'usprawiedliwać' i skleiło się w całość ;) Plus bardzo autentyczne spotkanie z Kmicicem. Z jednej strony trudno dziwić się Polakom, że trzymają Veita na dystans, trudno też dziwić się Faustowi, że czuję się z lekka wyalienowany, ale co począć. W tym przypadku znalezienie złotego środka jest bardzo trudne.
    Oj, Faust musi się wyżalić? No to niech idzie do Racheli, ma ją pod nosem przesz! haha :D I chyba ta kobieta, u której był, pomoże mu ukryć Rachelę, prawda?
    Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W zasadzie Veit rzeczywiście ma dwie strony, obie łączy zamiłowanie do werteryzowania.
      Racheli zaufać nasz bohater nijak nie umie, a Ewa to dla niego prawie jak matka. Prawie.

      Usuń
  6. Szukałam opowiadania osadzonego w realiach wojennych, trafiłam do Ciebie, i jestem zachwycona! Piszesz niezwykle interesująco, płynnie, potrafisz świetnie zmieniać nastroje. Jestem pod wielkim wrażeniem, bo nie wiele można teraz spotkać TAKICH blogów. Stworzyłaś nieprawdopodobnie dobrego bohatera, mam nadzieję, że jesteś tego świadoma. Veit jest wspaniale wykreowany, lubię takie postaci. Jestem oczarowana - właśnie zdobyłaś wierną czytelniczkę.
    Pozdrawiam, i życzę jeszcze większych zasobów Weny ;)

    PS. Nie wiem, czy na to wpadłaś, ale jeśli chcesz poznać realia Warszawy w latach czterdziestych, to pomoże Tobie zasób filmów z Polskiej Kroniki Filmowej. Nie ma tego wiele, ale zawsze coś ;)

    OdpowiedzUsuń