sobota, 18 maja 2013

Rozdział dwudziesty szósty


Wrzesień 1942 r., Warszawa, getto
     Ida powoli przeciskała się przez otwór w ścianie, a potem, starając się nie hałasować, zjechała zsypem na żydowską stronę. To było łatwiejsze niż wspinanie się. Jednocześnie ten sposób był dużo bezpieczniejszy niż przechodzenie przez dziury w murze, z których ciągle jeszcze korzystały niedorostki. Rosenfarbówna zaś, oczywiście za odpowiednią opłatą na rzecz strony polskiej, korzystała z tej konkretnej kamiennicy: miejsce było specyficzne, bowiem to tutaj łączyły się piwnice domów z obu stron muru, dzięki czemu wydawało się również bezpieczne. W zamian za pieniądze dostawała worki z żywnością, głównie ziemniakami, czasem było w nich trochę mąki i ziarna. W workach zaś, w zależności od dostawy, ukryta była broń, naboje, lub inne drobiazgi, czasem listy, które teoretycznie powinny w jakiś sposób pomagać ich Organizacji. Czy rzeczywiście pomagały? Ida szczerze w to wątpiła. Ale czy na świecie pozostała choć jedna rzecz, jedna sprawa, jeden człowiek, w które Ida Rosenfarb by nie wątpiła?
     Długą chwilę poświęciła kasłaniu oraz otrzepywaniu ubrania, chociaż wiedziała, że to praca daremna. Wyprostowała się, poprawiła włosy. Co jak co, ale nic nie jest w stanie sprawić, by Ida prezentowała się choć odrobinę mniej godnie: w końcu była z  t y c h  Rosenfarbów. Usłyszała, że ktoś z drugiej strony właśnie posłał dwa worki. Nie, trzy. Dużo. Więcej, niż się przed chwilą dogadali. A zatem ten trzeci był dla kogo innego. Ida nie była ani trochę ciekawa, co się w nim znajduje. Wzięła to, za co zapłaciła i postawiła w odpowiednim miejscu: za nie więcej jak godzinę przyjdą tu ludzie i to zabiorą. W końcu Rosenfarbówna była tylko wizytówką Organizacji po tamtej stronie. Poza tym, głupio by wyglądała, taszcząc dwa wory kartofli, to było zbędne. Pochyliła się, by wyciągnąć z worków część broni, ale wtedy usłyszała czyjeś kroki. Znieruchomiała. Nieznajomy zakasłał, dając jej znać o swojej obecności. Odwróciła się powoli, zasłaniając worki własnym ciałem.
     Nieznajomym okazał się granatowy policjant. W słabym świetle, które dostawało się do piwnicy przez niewielkie okienka, umieszczone tuż nad poziomem trotuaru, nie widziała dobrze jego twarzy, ale zdawało jej się, że jest młody. Jedyne, co mogła stwierdzić na pewno, to jego wzrost: policjant był od niej wyższy co najmniej o głowę, a Ida przecież mogła się pochwalić niemałym, jak na kobietę, wzrostem.
     Mężczyzna podszedł bliżej, wchodząc w snop światła. Okazało się, że rzeczywiście jest młody, ale nie tak młody, jak myślała na początku: z pewnością miał więcej niż dwadzieścia pięć lat, ale jednocześnie nie więcej niż trzydzieści. Wąsaty, z krótkim, równo przyciętym, ciemnym wąsikiem, o dużych ciemnych oczach dziecka, twarzą pociągłą, przyjemną, o regularnych rysach. Ida mogłaby go nazwać przystojnym, gdyby nie to, że jego uroda była ostatnią rzeczą, o której teraz myślała. Naprędce, niemiło zaskoczona, starała się wymyślić jakąś wiarygodną legendę. Pierwszy raz dała się tak przyłapać. Miała tylko nadzieję, że chłopcy z AK dobrze ukryli tę cholerną broń.
     – Kradniemy? – zapytał, uśmiechając się zdawkowo, dziwnie, samymi ustami. Głos też miał dziwny, wciąż chłopięcy, chociaż z chłopięcego wieku wyrósł już dawno.
     Ida prychnęła, gwałtownym ruchem odrzucając włosy z twarzy. Z pewnością nie robiło to już takiego wrażenia jak kiedyś, ponieważ dziewczyna była wymizerowana, włosów też miała mniej, ale co efekt, to efekt. Starała się bardzo nadrabiać miną.
     – Gdzieżbym śmiała, panie mundurowy! To moje.
     – Pani… – mruknął policjant.
     Rosenfarb zauważyła, że jego wzrok błądzi po pomieszczeniu, na chwilę zatrzymując się na zsypie. Serce biło jej coraz szybciej, ale postanowiła, że nie da po sobie poznać zdenerwowania.
     – Moje – potwierdziła. – Zapłaciłam, więc mam. Cóż w tym dziwnego?
     – Widzi pani, pani… – Zawiesił głos, spodziewając się, że poda mu swoje nazwisko.
     – Rosenfarb Ida. I nie pani, a panna.
     – Zatem widzi panienka, panienko Rosenfarb. Ja obserwuję panienkę od jakiegoś czasu i zdaje się, że wiem, co panienka robi. A przynajmniej wiem to, że się panienka wymyka na drugą stronę. Przez piwnicę i zsyp. – Nieznacznym ruchem dłoni wskazał kąt piwnicy. – Sprytnie.
     Ida milczała przez długą chwilę. Ten policjant obserwował ją, a ona niczego nie zauważyła? Jakim cudem?! Starając się odzyskać rezon, wyprostowała się dumnie, uniosła jedną brew i zacmokała z dezaprobatą.
     – Zgaduję, że oto nadszedł moment, w którym pan mówi, że nie aresztuje mnie, oczywiście za opłatą, panie…?
     Policjant zachichotał.
     – Stein Jan, panienko.
     –… Panie Stein, w takim razie od razu mówię: ja się na te warunki zgadzam, a potem rozchodzimy się w przyjaźni i każdy jest zadowolony. Tak? – zapytała, już otwierając torebkę. Policjant podszedł do niej szybko, złapał ją za nadgarstek, w ten sposób unieruchamiając rękę.
     – Racja. To jest właśnie ten moment. Problem w tym, że zdaje mi się, że ma panienka za mało waluty, by mi zapłacić. Zgodzi się panienka na zamianę formy opłaty, prawda? Płacić będziem sobie regularnie: panienka mnie siebie, ja panience ochronę. Pomoc nawet. W granicach rozsądku, oczywiście.
     Kiedy Ida zdała sobie sprawę, że stoi z otwartymi ustami, natychmiast je zamknęła. Gdy zaś ochłonęła na tyle, by cokolwiek powiedzieć, przez zaciśnięte zęby wycedziła zimno:
     – Ty świnio!
     Mężczyzna uśmiechnął się samymi ustami, zupełnie tak, jakby nie pierwszy raz słyszał pod swoim adresem taką obelgę.
     – Obiecuję ochronę. Cena niewielka, a nie straci panienka swoich kontaktów ni możliwości. Panienki kontakty i możliwości są chyba ważne dla ruchu oporu, prawda?
     Ida wyszarpnęła rękę z jego uścisku. Miała ochotę kląć i pluć sobie w brodę. Za bardzo uwierzyła w bezpieczeństwo, jakie dawała jej ta piwnica, za bardzo uwierzyła również w swój spryt. Teraz musiała za to zapłacić. Ciągle zastanawiała się, jak się z tego wykaraskać, ale zdaje się, że nie miała absolutnie żadnego wyjścia. Odsapnęła, zaczęła kalkulować. Jedynym kryterium w tej kalkulacji była opłacalność: jeśli policjant jest takim skurwysynem, na jakiego wygląda, co by nie wybrała, będzie źle. Jeśli nie jest, może zgodzić się na układ, reszta nie musi o tym wiedzieć. Gówno ich to zresztą powinno obchodzić, tu chodzi o jej ciało: sprzeda się czy się nie sprzeda? I czy perspektywa sprzedania się naprawdę jest taka straszna?
     – No, dobrze – zgodziła się w końcu. – Przystaję i na taki układ.
      Zaczęła rozpinać bluzkę. Dziwną satysfakcję dawał jej wyraz zdziwienia na twarzy Steina. Zdaje się, że kompletnie nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Bóg jeden zresztą wie, czego się spodziewał. Na pewno nie wiedział, z kim tak naprawdę zaczął rozmowę. Ida zaliczała się do osób praktycznych i stwierdziła, że nic gorszego niż gwałt, który już przeżyła, jej się nie przytrafi. Z drugiej strony to nie tak, że jakoś niesamowicie poświęcała się idei, jaką wyznawał Anielewicz czy Edelman, czy ktokolwiek inny z Organizacji. Nie wierzyła w to, że trochę broni uzbroi te tysiące, które oni chcą porwać do walki. Do tego musieliby się jeszcze zbroić przez jakieś dziesięć albo i dwadzieścia lat, a Ida liczyła, że Rzesza tyle nie przetrwa.
     – Muszę przyznać, że nie spodziewałem się, że będzie panienka aż tak praktyczna – powiedział Jan. Ida zaśmiała się, dosyć nerwowo, niestety.
     – Nie pozwolę, to pan weźmie siłą, więc gdzie tu sens? Opór jest bez sensu. Ale przedtem – zrzuciła bluzkę z ramion i zaczęła ją składać – chcę mieć pana słowo, że dotrzyma pan swojej części umowy.
     Mężczyzna milczał przez chwilę.
     – Dotrzymam. Ma panienka moje słowo.
     Rosenfarbówna nie odpowiedziała, rzuciła tylko bluzkę na worki, a potem zaczęła męczyć się z zapięciem spódnicy. Przez długą chwilę nie mogła sobie poradzić z haftką. Z niejakim zdziwieniem zauważyła, że to z powodu trzęsących się dłoni. Głupie ciało ją zdradzało, pokazując, jak bardzo jest zdenerwowana. Jak tylko to sobie uświadomiła, zaczęła odczuwać nienaturalnie przyspieszone bicie serca, suchość w ustach i wielką gulę strachu, która utknęła jej w gardle i bardzo chciała się z niego wydostać. Ale Ida wiedziała, że nie może zwymiotować. Odchoruje to później, nie teraz, nie przed nim. Chcąc się opanować, spojrzała w stronę mężczyzny. Cóż, przynajmniej zdjął kurtkę mundurową, może nie będzie aż tak źle. W końcu udało jej się rozpiąć spódnicę. Stała przed nim w samej halce, a on się przyglądał. Ida nawet nie próbowała zakrywać się dłońmi, stała wyprostowana, opierając się lekko o ścianę. Zimny mur przynosił niejakie ukojenie.
     – Nie jesteś tak niewinna, na jaką wyglądasz – skomentował Stein, niespodziewanie przechodząc na „ty”. Ida prychnęła z pogardą. A przynajmniej miała nadzieję, że to było prychnięcie wyrażające pogardę.
     Kiedy poczuła jego dłoń na swoim udzie, miała ochotę ją strącić i czym prędzej uciec. Problem w tym, że Stein wyglądał na kogoś, kto mówi bardzo serio, a Rosenfarbówna nie miała ochoty skończyć w areszcie albo gdzieś na wschodzie, z powodu bardziej cudzych niż własnych przekonań. Miała przecież podupadłą na zdrowiu matkę, którą musiała się opiekować. W końcu miała też jakieś zobowiązania względem Mordechaja i innych. Gdyby kiedyś jeszcze miała spotkać się z Rachelą wolałaby nie musieć mówić jej o tym, że nie zrobiła wszystkiego, by pomóc Anielewiczowi i sprawie, w którą Blumówna autentycznie wierzyła. Nie chciała też, by ktokolwiek przez nią ginął, nawet przeklęty Mordka. A wyrzuty sumienia i poczucie obrzydzenia, które z pewnością przyjdzie później? Jakoś da sobie z tym radę. Wcześniej dała. Gorzej niż wtedy już być nie mogło.
     Chciał ją pocałować, ale odwróciła twarz. Nie próbował ponownie. Czując jego dłoń na swojej piersi, zdecydowała się wyłączyć myślenie. Tak będzie lepiej. Lepiej niczego nie analizować, nie zastanawiać się. Mimo całej jej rezerwy, Stein starał się nawet być czuły i delikatny. Na pewno nie był brutalny jak tamten Niemiec. Nie cuchnął ani potem, ani papierosami, ani alkoholem.
     Nie myśleć, nie analizować, nie czuć.
     Nie czuć?
***
     Październik 1942 r., Warszawa, getto
     Nie przychodził przez następne tygodnie. Głupio było przyznać, ale zaczęła się nawet o niego martwić, chociaż trudno było powiedzieć, że coś ich łączy. Oprócz dziwacznej umowy, oczywiście. Zresztą, zaczynała podejrzewać, że po prostu ją okłamał: nie miał władzy, nie mógł jej nic zrobić. Wykorzystał ją i zostawił. Dziwne, ale pomyślała, że właśnie tak, jak ona teraz, musieli czuć się mężczyźni, których lekkomyślnie porzucała. Co śmieszniejsze, ją i Steina naprawdę nie łączyło żadne uczucie. Może oprócz tego, że teraz z jego nazwiskiem łączyło się jeszcze większe obrzydzenie, które czuła względem samej siebie.
     Ale dlaczego on nie przychodził?!
     To było tak stresujące: załatwiać interesy z myślą, że w każdej chwili mogą cię zgarnąć, a mimo to pracę wciąż trzeba wykonać. To jakieś fatum, jak nic fatum: szczęście opuściło Idę Rosenfarb. To kiedyś musiało się stać, w tym miejscu i w tych czasach nikt chyba nie może być tak po prostu szczęśliwy. I chociaż Ida była w czepku urodzona, a przez całe dotychczasowe życie udało jej się przejść bez większych problemów, tak teraz przy każdym wyjściu z domu towarzyszył jej strach. Gdy mijała żołnierzy na ulicy, czuła strach. Nie chęć plunięcia któremuś z nich w twarz, jak to bywało kiedyś, ale strach właśnie.
     I nie wiadomo, czy była głupia kiedyś, czy głupia jest właśnie teraz. A wszystko to łączyło się w jedno, nowe przekleństwo: Stein!
***
     Listopad 1942 r., Warszawa, getto
     Jesień, zimne, listopadowe noce, wcześnie zapadające wieczory – to kradło Idzie cenny czas. Ale i przyniosło ukojenie. Do „swojej” kamiennicy wracała już bez strachu, do interesów przykładała się lepiej, a Edelman przestał zadawać głupie pytania. Nie rozpraszał ją już żaden przeklęty Stein, choć dałaby sobie rękę uciąć, że nie raz widywała go na ulicy, zupełnie tak, jakby ją śledził. Niemniej jednak, przestała się bać aresztowania.
     Oczywiście to też nie tak, że nie pluła sobie w brodę. Wiedziała, że dała się głupio wykorzystać, ale nie ona jedna rozsypała się ostatnio. Od tego lata było jeszcze gorzej niż zwykle. Nowy świat, skwapliwie budowany po to, by nie czuć strachu, zwalił się, gdy getto niemal się wyludniło. Teraz, wśród pustych kamienic i nienaturalnie cichych ulic, trzeba było raz jeszcze budować nowe życie, jeszcze uboższe niż poprzednie. Matka potrzebowała teraz jej ciągłej opieki, której Ida nie mogła zapewnić. Musiała zarabiać, by nie dać się wywieźć, i ukrywać matkę, aby jej nie zabrano. A poza tym, była Organizacja, a co za tym idzie, było też jej głupie, romantyczne, idiotyczne przyrzeczenie, że chce zasranej Organizacji pomóc. Całe szczęście, że Mira Fuchrerówna zajęła się niańczeniem Mordki, bo Ida naprawdę bała się, iż po ucieczce Racheli, to właśnie ona będzie musiała przejąć obowiązki Blumówny. Oczywiście, Rosenfarbówna twierdziła, że jeśli Mordechaj sam sobie nie zechce pomóc, to nikt mu nie pomoże, ale najwyraźniej Mira wierzyła w uzdrawiającą moc swojej smutnej, jednostronnej miłości, której Anielewicz nie dostrzegał lub dostrzec absolutnie nie chciał.
     Krztusząc się kurzem i smrodem na wpół zgniłych ziemniaków, wciskała rękę głębiej do worka w poszukiwaniu obiecanej amunicji. Tę wynosić było najłatwiej: zawsze można było ją schować nie tylko w torebce, ale również za paskiem spódnicy, a ostatecznie i w staniku.
     – No, do jasnej cholery! – mruknęła rozzłoszczona, nie mogąc namacać pakunku.
     Jednocześnie poczuła, że przesunęły jej się te, które już schowała za paskiem spódnicy. Uwierały ją nieznośnie w żebra, przypominając o tym, że powinna się pospieszyć.
     – Dzień dobry, Ido. – Usłyszała za swoimi plecami.
     Podskoczyła, odwracając się prędko. To był Stein. Wyglądał prawie dokładnie tak samo, jak za pierwszym razem. Miał na sobie mundur, ale tym razem, gdy podszedł bliżej, zauważyła, że nie jest ogolony: kilkudniowy zarost sprawiał, że jego policzki były niezdrowo sine. Wyglądał również na dużo bardziej zmęczonego, chociaż się uśmiechał. Kiedy nie odpowiedziała na pozdrowienie, zbliżył się jeszcze o dwa kroki, teraz już naprawdę niebezpiecznie skracając dystans. Rosenfarbówna nie zamierzała jednak tracić nic ze swojej pozy, ba, tłumiona od tygodni złość na widok Steina wybuchła w niej na nowo, więc to powinno ułatwić jej zadanie.
     – Myślałam, że już się nie spotkamy. Cóż, myliłam się. Nie jest mi miły twój widok, więc pozwól, że się nie przywitam i po prostu odejdę. – Spróbowała go wyminąć, lecz mężczyzna złapał ją za ramię. Zacmokał z niezadowoleniem i rzekł:
     – Nie tak szybko. Mieliśmy umowę.
     – Owszem, mieliśmy. Ale już nie mamy. Już wiem, że nic mi nie możesz zrobić, więc mogę odmówić. – Uniosła lekko podbródek, by dodać sobie animuszu i wyglądać na odważniejszą. Poczuła, jak dłoń policjanta zaciska się na jej ramieniu: tylko na kilka sekund, ale to wystarczyło, by wyczuła, iż jest zdenerwowany.
     – Powiedziałem: nie tak szybko, Ida – powtórzył.
     Nim zdążyła zareagować w jakikolwiek sposób, sięgnął do jej torebki, otworzył zatrzask jednym szarpnięciem, a potem wygrzebał stamtąd amunicję. Podniósł ją, by mogła zobaczyć, kręcąc głową z wyraźnym niezadowoleniem.
     – Chyba nie chcesz powiedzieć mi, że to nowa odmiana kartofli? – zapytał.
     Rudowłosa dziewczyna zacisnęła usta, nic nie odpowiadając. Stein pchnął ją na ścianę, tak mocno, że aż zabrakło jej tchu. Później poczuła na swoim ciele jego dłonie: przeszukiwał ją.
     Przez kilka upiornie długich chwili wstrzymywała oddech. Nie była w stanie nic powiedzieć, bo cała jej odwaga nagle wyparowała. Znalazł wszystko. Usłyszała brzęk metalu, kiedy rzucał jej to wszystko do stóp.
     – Jak to dobrze, że ciągle miałem cię na oku. Nawet nie wiesz, jaką krzywdę mogłabyś sobie zrobić, gdybym tego nie znalazł.
     – Krzywdę? Samej sobie? – wychrypiała, chociaż czuła, że wargi i język ma jak z drewna.
     – No, przecież ja ci krzywdy nie zrobię. Mieliśmy umowę, w umowie obiecałem cię kryć. Ale jak mi będziesz wycinać takie numery jak ten, to nic nie gwarantuję.
     – Nie wierzę ci. Nie wierzę w ani jedno twoje słowo.
     Mężczyzna zaśmiał się tylko. A potem, ku jej ogromnemu zaskoczeniu, zebrał z ziemi to, co wyrzucił i poupychał w kieszeniach munduru. To, co się nie zmieściło, oddał jej, więc schowała amunicję w torebce.
     – Chodźmy – powiedziała, po raz kolejny próbując go ominąć.
     Po cichu liczyła na to, że jeśli wyjdą z piwnicy, to albo uda jej się namówić go, by oddał jej amunicję, albo po prostu mu ucieknie. Trudno, będą mieli mniej pocisków, Anielewicz będzie musiał to przeboleć. Jednak nie zamierzała ryzykować i prowadzić Steina do komuny Anielewicza ani żadnego punktu, w którym zwykle Organizacja się spotykała. W końcu był policjantem, nie mogła mu ufać, choćby zapewniał, że należy do tych uczciwych.
     – Nie zapomniałaś o czymś? – zapytał, tym razem z rozbawieniem. – Nie pamiętam, żebym mówił, że twoja część umowy już dłużej nie obowiązuje. Aż tak szlachetny nie jestem.
     – Nie jesteś – sarknęła, ze złością rozpinając guziki bluzki. – Ani trochę nie jesteś, cholera jasna.
     Tym razem także chciał ją pocałować, a ona znów się odwróciła. W końcu to tylko umowa, nie żadne uczucie. Gdyby miała go pocałować, chybaby zwymiotowała. I tak już czuła zimno, które zaciskało się gdzieś na jej żołądku. Fala obrzydzenia do samej siebie uderzyła w nią, gdy tylko dotknął jej nagich ramion. Trzęsła się jak osika na wietrze: i z obrzydzenia, i z zimna.
     – Musimy robić to tutaj? – zapytała, próbując zyskać na czasie. – Nie dość, że zimno, to jeszcze ostatnio podrapałam sobie całe plecy – dodała zrzędliwie, tym razem próbując udawać głupią. Nie liczyła na to, że go oszuka, grała po prostu na czas.
     Ku jej ogromnemu zdziwieniu, Jan zaczął się śmiać: głośno, szczerze, więc i ona pozwoliła sobie na krótki, nerwowy uśmiech. Stein oplótł ją ramionami w taki sposób, że już nie czuła zimnej ściany za swoimi plecami.
     – Ile ja dla ciebie robię… – usłyszała.
***
     Ulice były opustoszałe, dosłownie wymiecione z ludzi, chociaż niedawno minęło południe. To nie było niczym dziwnym. Getto po prostu milczało, przygotowując się na drugą falę, biorąc oddech przez kolejnym skokiem, czekając aż fala w nie uderzy: fala obcych ludzi, którzy będą tu tylko przejazdem; może miesiąc, może dwa, a może nawet i tego nie. Getto milczało, ale żyło. Za zakrętem, w starej kamiennicy z tekturowymi kartonami zamiast okien, zbierali się właśnie ludzie. Ludzie, którzy czekali na nią. Za chwilę powinna tam być, oddać im to, co zabrała. A oni jak zwykle policzą kule, ponarzekają, Anielewicz znów pewnie przemówi, próbując ich pobudzić w tym idiotycznym, naiwnym, denerwującym kordianowskim stylu. Tak, na pewno tak będzie. Zawsze tak jest: jedyna stała rzecz w życiu to te konspiracyjne spotkania.
     Ida zatrzymała się gwałtownie, a idący za nią Jan omal na nią nie wpadł.
     – Dobrze – szepnęła, odwracając się w jego stronę. Zacisnęła dłonie, które trzymała w kieszeniach płaszcza, by nie zauważył, jak bardzo się denerwuje. – Oddaj mi, co zabrałeś i rozstajemy się w przyjaźni. Widzimy się w przyszłym tygodniu lub kiedyś w przyszłości, kiedy chcesz. – Wzruszyła ramionami.
     Stein, nie mówiąc ni słowa, posłusznie oddał jej zabraną wcześniej amunicję, a ona chowała ją, gdzie się dało. W tym tygodniu przesyłka naprawdę była spora, chociaż Rosenfarbówna wiedziała, że i tak nie zabrała wszystkiego. Albo Polacy nie dali tyle, co obiecali.
     Jan uśmiechał się. Dziwnie, samymi ustami.
     – Idź, bo spóźnisz się i twoi znajomi nie będą zadowoleni – powiedział, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł.
     Ida długo jeszcze stała w tamtym miejscu i patrzyła, jak znika za zakrętem.

Od razu na początku przepraszam za poślizg, ale ostatnio mam zwyczajnie aż za dużo na głowie i doba stała się za krótka, by to wszystko ogarnąć. 
Jak widzicie, skoczyliśmy sobie w tym rozdziale w czasie i przestrzeni, a zrobiliśmy to tylko dlatego, że ostatnio zapałałyście tak ogromną sympatią wobec Idy, sprawiłam wam więc prezent w postaci rozdziału poświęconemu tylko jej. Nie martwcie się jednak, już w następnym rozdziale znów cofniemy się do września 1942, do Racheli i Veita i wyjaśnimy sobie, dlaczego Faust wysłał ją do klasztoru. Getto zaś wróci, gdy wyrównam czas po stronie aryjskiej. 
Plus, przygotujcie się, że w następnym rozdziale Faust uda się w sentymentalną podróż w swoją tak niedaleką młodość chmurną i bzdurną. 
Jeśli następny rozdział nie pojawi się za dwa tygodnie, to będzie znaczyło, że znów zabrakło mi czasu i rozdział pojawi się w połowie czerwca. 
Wasza zaganiana i potwornie zmęczona,  

13 komentarzy:

  1. Noo, to był świetny rozdział, cieszę się, że zdecydowałaś się na coś takiego! :D
    Czy ja mam wrażenie, że pan Jan coś może jednak czuje do Idy? Czy tylko ja mam takie wrażenie? W kazdym razie nietypowy z niego niemiecki policjant, wydaje się być nawet miły (no, może pomijając fakt, że każe sobie płacić tak a nie inaczej). Pojawi się tu jeszcze?
    Ida to naprawdę silna kobieta, w pewien sposób ją podziwiam. Tylko rzeczywiście, trochę ją pewność siebie zawiodła z tą piwnicą...
    Pozdrawiam i oby doba wystarczała! ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ej, ej, hola, hola, od razu wyjaśnijmy: Janek Stein jest Żydem, granatowym policjantem, a więc nie Niemcem. To znaczy, jak już wrócę do tego wątku, to się wyjaśni, że raczej jest niemieckim Żydem, ale Żydem jakby nie patrzeć - to tak żeby było jasne, że nie lecę schematem i drugiej bohaterce nie podrzucam bohaterskiego Niemca do pomocy :)
      Pan Jan na razie nic nie czuje, pan Jan jest po prostu sprytny i wykorzystuje Idę. Jeszcze nie wiem, jak skończę ten wątek, ale on na pewno wróci.

      Usuń
    2. Wybacz, w sumie nie wiem co mnie zmyliło... ;p

      Usuń
    3. Nazwisko? ;) Nie no wiem, że to mogło zabrzmieć wszystko bardzo niejasno, to po prostu ja i moja ignorancja człowieka, który wie: wydawało mi się, że jak napiszę "granatowy policjant" to wszyscy skojarzą. Zapomniałam, że nie wszyscy są pasjonatami (chorobliwymi wręcz) historii :)

      Usuń
  2. rozdział jak najbardziej w porządku, ale szczerze mówiąc, po cichu liczyłam na więcej. czytając, czuję pewną stagnację opowiadania, to nie jest złe, ale... brakuje mi tego magicznego czynnika odpowiadającego za hmm.. nie-monotonność. ostatni rozdział mnie natchnął, pomyślałam sobie, że teraz pewnie będzie więcej akcji z veitem i rachelą, noaleno, nie każdego można zaspokoić :) w każdym razie, nie przejmuj się tym, co tu napisałam, bo to tylko ja, i zawsze narzekam, ale generalnie, to i tak piszesz najlepsze blogowe opowiadanie, więc jest git. pozdrawiam i życzę siedemdziesięciogodzinnej doby, żebyś spokojnie się poukładała i wróciła jak najszybciej =)

    OdpowiedzUsuń
  3. Rozdział pojawił się w moje urodziny. Dziękuję za taki prezencik! <3
    Lecę czytać!

    OdpowiedzUsuń
  4. Przyznam szczerze, ze czytałam wcześniej na telefonie (ale zwykle tam mi wrednie kasuje komentarze - bo niby za długie :P), a co do pisania z niego komentarzy to mam uraz, więc piszę teraz i zapewnie większość z tego, co mi po głowie chodziło już sobie gdzieś odeszło w siną dal... w końcu ja to ja :)
    Ida! Jest naprawdę prześwietną dziewczyną i takim wspaniałym przeciwieństwem dla marzycielskiej Racheli, która chyba sama by sobie nigdy nie poradziła (farta ma:P). Po tym rozdziale lubię ją jeszcze bardziej, bo na jej przykładzie ukazujesz kontrast między mieszkańcami getta w taki naprawdę bardzo przystępny sposób, nienachalny, ale dosadny i to jest zdecydowanie najlepsze. No i przemyciłaś stosunek do Polaków! Doobra wiem, że podejście Idy jest dość negatywne, ale co tu sie jej dziwić? W końcu takie czasy, a Polak w sumie to też się porzadnie już przygotowywałw tym okresie (o ile jeszcze nie był uzbrojony) - no mam na myśli tych odważnych, walczacych i sabotujących, wiesz o co mi chodzi.
    W ogóle Ida do wszystkiego podchodzi co najmniej z rezerwą i wszystko przelicza. W sumie to niemal zawsze ma rację ;)
    Zresztą poznanie tego policjanta (ja też wzięłam go za Niemca :P) było takim rachunkiem. Mimo to jestem pełna szacunku do Idy, bo ona podźwignęła sie po gwałcie i była gotowa handlować sobą dla sprawy, w którą nie wierzyła i bezpieczeństwa - tu naprawdę potrzebna jest ogromna odwaga. Ale ten fragment tak mi się podobał chyba ze względu na te wstrącenia o trzęsących sie dłoniach, dreszczach - bo to takie ludzkie, bo Ida nie do końca byłą w stanie przejść z czymś takim do porządku dziennego (z resztą gdyby tak było, to bym jej nie lubiła :P).
    Sam Stein jakiś taki zakręcony jest. Z jednej strony układ dla niego całkiem dobry (ma panienkę, a sam wiele sie nie naprawcuje, bo Ida sama zadba, żeby jej nie złapali), tylko że on tak marudzi, że sie stara i w ogóle... albo zwyczajnie coś mu sie przyśniło i głupoty opowiada. No i na upartego to żadna zgoda Idy potrzebna mu nie była, a nie sądzę, żeby właśnie ona z całego getta tak bardzo przypadła mu do gustu. Może rzeczywiście liczy, że Ida zaprowadzi go kiedyś na spotkanie przyszłych powstańców, a on dostanie nagrodę za donos? I czemu na tak długi czas zrezygnował z zapłaty? Hmmm... coś tu stanowczo nie gra, bo nie sądzę, by był aż tak zawalony robotą. w końcu ludnosci z getta ubywa, a nie przybywa.
    I jeszcze stosunek Idy do tego nieszczęsnego Janka... bardziej niż uczucie przypomina mi to zwyczjanie cheć zapłacenia rachunku w sklepie czy raczej przyzwyczajenie.
    Rozdział jak najbardziej na plus i chętnie poczytam coś jeszcze z Idą ;) Ale teraz jak najszybciej do Fausta i Racheli - no bo przeciez oni wreszcie muszą zacząć gadać tak naprawdę :D
    A tak w ogóle skoro to był prezent, to powinien być jako bonus i powinnaś wrzucać rozdział :P Wiem, zachłanna jestem ^^

    OdpowiedzUsuń
  5. Witam i spieszę już komentarzem. Dzięki temu rozdziałowi poznałam Idę tak, więc wszystko ma swoje dobre strony. Odważna dziewczyna z tej "panienki", jak ją nazywa Janek Stein. Akurat wiem, co znaczy funkcja, jaką pełnił. Cóż, hasło: "granatowy policjant" nie kojarzy się dobrze. Choć domyśliłam, że jest Żydem, a nie Niemcem. A Rachela i Faust na pewno powrócą i wszystko wyjaśnisz. Mam też prośbę dotyczącą Ireny.Skrobniesz może coś o jej losach? Obóz nie jet sielanką, ale mam nadzieję, że one będą mogły przeżyć obie, matka i córka. Chyba nie planujesz niczego okropnego, co? Pozdrawiam i czekam cierpliwe na kontynuację

    OdpowiedzUsuń
  6. Diablo fajny rozdział. Ostatnio trochę marudziłam, ale dzisiaj chwalę. Jedyne, na co mogę narzekać, to brak nutki erotyzmu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nono, nie wszystko na raz! Kto czeka, ten się doczeka :)

      Usuń
  7. Weszłam dzisiaj na twojego bloga po raz pierwszy i naprawdę chciałam przeczytać to opowiadanie, ale... Z tą czcionką jest to niemożliwe. Jest po prostu za ciemna i okropnie męczy oczy :/ Ja i moje okulary niestety nie dajemy rady :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czcionka czasem jest za ciemna czasem zbyt jasna - to wszystko zależy od rozdzielczości komputera - jedyne, co mogę poradzić, to przekopiowanie do Worda.
      Pozdrawiam,

      Usuń
  8. Świetne, świetne. Trochę mi brakuje jeszcze studium psychologicznego (nie twierdzę, że go nie ma, ale mi jest mało ;). Ida to dzielne dziewczę i, o dziwo, nie czuję obrzydzenia do Steina. Przecież to wojna, odwrócony dekalog. Porwałaś się na coś naprawdę trudnego, ale klimat opowieści jest do bólu szorstki i dlatego dobrze się ją czyta.

    Chociaż odcinek jest przyjemnie napisany, muszę się zgodzić z Nathalie; co prawda nie noszę okularów, ale jaskrawo czerwona czcionka na czarnym męczy wzrok. Szkoda. Podejrzewam, że parę osób zrezygnowało z czytania tylko z tego powodu (ja byłam bliska - gdyby nie postać Fausta, którą ubóstwiam...).

    OdpowiedzUsuń