niedziela, 22 września 2013

Rozdział trzydziesty trzeci

Listopad 1942 r., Warszawa, strona aryjska
     Nigdy by nie pomyślała, że będzie tak podekscytowana zwykłym wyjściem do pracy. Idąc, oczywiście w asyście siostry zakonnej, do prowadzonego przez nie przytułku, miała wrażenie, że oto w jej życiu rozpoczyna się nowy etap. Coś nowego, coś niespotykanego, coś uwalniającego od piętna bycia podczłowiekiem.  
     Co więcej, Rachela liczyła, iż przy nienachlanym zwiększaniu zaangażowania w tę nową pracę, będzie mogła odzyskać pełną wolność. Mieszkanie, immunitet wynikający z posiadania papierów volksdeutschki oraz pomoc Fausta gwarantowałyby jej bezpieczeństwo. Być może, już po uśpieniu ewentualnej podejrzliwości niemieckiego agenta, mogłaby z powrotem zaangażować się w powstaniowy ruch w getcie. Przecież nie mogła zostawić Mordki samego, był dla niej jak brat. I kochał ją, tego była pewna, dlatego nie mogła przestać o nim myśleć. O nim, o Idzie, o Marku. Musiała im wszystkim jakoś pomóc, a liczył się czas.
     Być może, jeśli nic się nie stanie i przeżyją wojnę, to oni pomogą jej odnaleźć matkę. Próbowała o to pytać Fausta podczas jego ostatniej wizyty, ale był dziwnie nerwowy i zupełnie nieobecny duchem. Na jej pytanie o transporty z getta udzielił opryskliwej odpowiedzi, iż gettami nie zajmuje się Kripo. Nie miała mu tego za złe, chyba nawet rozumiała, pomimo tej irytacji, którą słyszała w jego głosie. Nie rozumiała natomiast jednego, tego, że nie chciał jej powiedzieć, co go trapi, sądziła, iż łączą ich stosunki cokolwiek cieplejsze, by nie rzec: przyjacielskie. Nie drążyła tematu, nie chciała go denerwować, nie miała ochoty na to, by zniknął i zostawił ją samą z tymi trochę przerażającymi, chorobliwie uprzejmymi zakonnicami, które same nie zadają pytań, ale jej też zakazują je zadawać. Chyba nigdy nie przyzwyczai się do tego, że Faust niczego jej nie mówi i nie uważa za osobę godną zaufania, jakkolwiek on nazywał to po prostu ostrożnością oraz kwestiami bezpieczeństwa.
     Jej usilne próby zrozumienia agenta nie zmieniały faktu, że bolała ją jego niechęć, choć przecież doskonale umiała ją sobie wytłumaczyć jego wychowaniem: Faust nie wyglądał na więcej niż lat trzydzieści, musiał być zatem wychowany w nazistowskiej ideologii, a ludzie mówią, że czym skorupka za młodu nasiąknie… Tego nie sposób się pozbyć, nie sposób wpłynąć przecież na wychowanie i wartości przez nie przekazywane. Faust był na swój sposób prawy, ale dobrze wiedziała, że nigdy wcześniej nie zajmowały go sprawy Żydów i getta, sam to przyznał. Nie czuła się w żaden sposób specjalna, co to, to nie. Po prostu jeszcze nie mogła zrozumieć, czemu jej pomógł. A zresztą, być może nie ma w jego działaniach żadnych ukrytych znaczeń?
     Potarła czoło, czując, że zbliża się migrena. I to by było na tyle, jeśli chodzi o radość z wyjścia na zewnątrz.
***
     Okazało się, że praca w przytułku zupełnie nie przypomina tego, co sobie wyobrażała. Budynek był stary, ogromny i zaniedbany, ale przede wszystkim zimny. Z pewnością był kiedyś jakimś szpitalem albo lecznicą, ale lata świetności miał już dawno za sobą, więc olejna farba, którą pomalowano ściany, odłaziła wielkimi płatami, w niektórych pokojach tynk sypał się za ścian, zaś okna wszędzie były tak samo nieszczelne i wypaczone, tak, że w większości pomieszczeń hulał zimny, wczesnozimowy wiatr. Siostra Marta, z którą tu przyszła, mówiła, że to dlatego, iż sióstr nie stać na opał. Rachela była skłonna w to wierzyć, ale i tak nie miała zamiaru ukrywać, że szczęka zębami.
     Jedynym miejscem, w którym było ciepło, była stołówka, zagracona niewielkimi czteroosobowymi stołami, oraz przylegająca do niej kuchnia. Zakonnica stwierdziła, że na początku planowała Blumównę zabrać do piwnic, do sortowni ubrań, ale zrezygnowała z tego zamiaru i postawiła ją przy kuchni.
     Rachela, ocierając pot z czoła, stwierdziła, że chyba wolałaby kostnieć z zimna w piwnicach niż stać przy kuchni, pocić się niemiłosiernie i mieszać nieporęczną łyżką w wielkim kotle z lichą, wodnistą zupą. Ciągle musiała odgarniać z czoła i oczu mokre od unoszącej się w powietrzu wilgoci włosy, co ją strasznie irytowało. Nie chciała, by jakikolwiek włos trafił do zupy, ale nie miała pewności, czy oby czegoś tam już nie nawrzucała. Czuła też, jak pot spływa jej do plecach, jak żorżetowa bluzka przylepia się do jej ciała. Następnym razem ubierze się w coś wygodniejszego, zdecydowanie.
     Zauważyła, że na stołówkę nie przychodzą tylko ludzie, którzy przebywają w przytulisku na stałe, lecz także ludzie z ulicy. Bała się, że przypadkiem mogłaby spotkać kogoś, kto ją rozpozna, dlatego nie wychylała się i nieczęsto pokazywała twarz. Faust zresztą ostrzegał ją przed szpiclami, skutecznie trując jej radość z odzyskanej, choć na razie tylko częściowo, wolności. Czasem kompletnie nie rozumiała tego człowieka. I nie spodziewała się, że kiedykolwiek zrozumie.
***
     Faust nie miał pojęcia, co mógłby zrobić dla Ewy. Przez tydzień, który minął od jej niespodziewanej wizyty, wywiedział się tylko tyle, iż jej syn, Jakub, przebywa wciąż na Pawiaku. Z niewiadomych przyczyn nie jest przywożony na Szucha. Można podejrzewać, że przesłuchania odbywają się w areszcie. Jeśli chodzi zaś o przestępstwo, które popełnił, to nikt nie miał żadnych wątpliwości, co do winy. Jakub i jego dwóch pomocników zostało złapanych na gorącym uczynku, w trakcie próby zabójstwa informatora Gestapo, co automatycznie czyniło sprawę czysto polityczną. Jako pracownik Kripo Veit nie miał więc w tej sprawie nic do gadania. Perspektywa przyznania się do tego, że nie jest w stanie pomóc młodemu Woyciechowskiemu przerażała go jednak na tyle, że wciąż szukał jakiegoś rozwiązania. Żebyż go jeszcze wozili na Szucha! W takim przypadku sprawę rozwiązałoby samo podziemie, odbijając więźnia. Przekupstwo bowiem nie wchodziło w grę, to było poważne przestępstwo przeciwko władzy okupacyjnej, z takimi zarzutami rzadko się wychodzi. Ale przecież tego Ewie nie powie, złamałby jej serce.  
     Nie lubił czuć się bezsilny.
     Siedząc przy swoim zagraconym biurku w swoim zimnym i zagraconym, niewielkim gabinecie, gdzie jedynym, a w dzień tak ponury jak ten niezwykle potrzebnym, źródłem światła była pochylona nisko nad blatem lampa, tak, iż światło odbijało się w błyszczącej powierzchni czarno-białych zdjęć. Przerzucał kolejne strony akt trupów z Armatniej i Roberta Wichowskiego, szukając podobieństw. Miał nadzieję połączyć obie niewyjaśnione sprawy.
     Z pewnością by je połączył, gdyby miał do tego głowę. Z pewnością wymyśliłby również dobre rozwiązanie sprawy Woyciechowskiego, gdyby nie to, że znów zaczynał tonąć w dobrze znanym sobie pesymizmie i bólu istnienia, znów zaczynał użalać się nad sobą.
     – Dość, dość! – mruknął poirytowany.
     Odchylił się na oparcie krzesła, przetarł twarz dłonią. Zbyt długo siedział zgarbiony, plecy bolały go niemiłosiernie. Nie powinien się przemęczać. Pod powiekami czuł piasek, serce pracowało ciężko i nierówno. Chociaż to drugie mógł sobie ubzdurać, zdarzało mu się to.
     Gdzieś tu przed nim, na tym biurku, jest rozwiązanie wszystkich jego problemów, problemów, które nie pozwalają mu spokojnie spać. Wydawało mu się, że dostrzega je kątem oka, ma je na końcu języka, ale nie potrafi do końca dostrzec ani nazwać. To było tak frustrujące, tak cholernie frustrujące!
     Warcząc i mamrocząc klątwy raz jeszcze pochylił się nad aktami, raz jeszcze przerzucił zdjęcia z jednej kupki na drugą, kilka rozciągając przed sobą.
     – Dość – powtórzył raz jeszcze, przeciągając zgłoski.
     Dotknął palcem jednego ze zdjęć, tego przedstawiającego ofiarę z Armatniej. To tu. To gdzieś tu kryje się rozwiązanie. Raz jeszcze zaczął analizować te strzępki informacji dotyczących Woyciechowskiego, które uzyskał od swojego znajomka:
     Złapany na gorącym uczynku. Z bronią w ręku. Boże, co ja mam z tym zrobić, jak pomóc?!
     I wtedy właśnie wymyślił, co powinien zrobić.
***
     Kuba wpatrywał się w szary, nisko zawieszony sufit. Nie wiedział, ile czasu spędził tak bezmyślnie, ale czas nie miał przecież znaczenia. Zresztą, roztłuczony w czasie pierwszego przesłuchania zegarek teraz już zupełnie przestał działać. Woyciechowski cieszył się, że w przeludnionej celi ma w ogóle miejsce na to, by móc się położyć i przynajmniej częściowo ulżyć sobie w bólu. Nie miał pojęcia, jak bardzo jest poturbowany i jak źle wygląda, bolało go dosłownie wszystko. W ciągu kilku ostatnich dni współwięźniowie nastawiali mu nos już co najmniej trzy razy, podobnie obojczyk, więc Jakub nie czuł szczególnie bólu. Żałował, że nie mogą zrobić nic z żebrami i piętami, które i tak zdaje się miał już odbite. Powinien odciąć się od bólu, tak mu radzono.
     Odciąć się, łatwo powiedzieć!
     Gdyby miał siłę, z pewnością parsknąłby i machnął ręką. Ale nie miał. Nie było w nim już odrobiny siły. To trochę wstyd, wytrzymać ledwie tydzień. Dłużej nie może, nie da rady.
     Wstyd!
     Przez kilka pierwszych dni zastanawiał się, co mogło pójść nie tak. Według jego oceny akcja była przygotowana w najdrobniejszych szczegółach i zwyczajnie nie miała prawa się nie udać…
     Obserwowali tego faceta od kilku dni. Chodzili za nim dyskretnie, wystając pod urzędem, w którym pracował, dokładnie licząc czas, jaki zajmowała mu droga do pracy i z powrotem. Zawsze chodził tą samą drogą, jeździł tym samym tramwajem o tej samej porze. Ba! Nawet siadał na dokładnie tym samym siedzeniu. Był człowiekiem do bólu nudnym i zwyczajnym. Tak zwyczajnym, że Woyciechowski zaczął rozważać, czy oby na pewno jest on niemieckim informatorem. Cóż groźnego mogło być w tym niskim grubasie o nalanej twarzy, z kaprawymi oczkami ukrytymi za szkłami okrągłych okularów w drucianych oprawkach?
     Kuba nudził się śmiertelnie, obserwując jego kamienicę. Mężczyzna po powrocie z pracy nie wychodził z mieszkania, zupełnie tak, jakby wiedział, że jest obserwowany.
     Kiedy jego dowódca, na oko trzydziestoletni i trzymający się po wojskowemu Zbyszek (z pewnością nie było to jego prawdziwe imię) powiedział, że jest zgoda na akcję, Jakub nareszcie poczuł, że dzieje się coś istotnego. Jego entuzjazm nieco osłabł, gdy okazało się, że zostanie wystawiony na czujkę, ale nie dał po sobie poznać, iż doznał zawodu. Tamtego popołudnia szli za nim, kiedy wyszedł z pracy. Kuba nerwowo zaciskał dłoń na schowanej w kieszeni kurtki broni i rozglądał się niespokojnie. Gdy jego towarzysze wepchnęli grubasa do bocznej uliczki, stanął na czatach, ale również wyciągnął broń. Zdawało mu się, iż Zbyszek mówił, że ma tego nie robić, ale Kubie krew szumiała w uszach i górę wzięła bohaterszczyzna. Chciał chociaż udawać, że bierze czynny udział w egzekucji. To pewnie dlatego zupełnie się nie rozglądał. Nie wywiązał się ze swojego zadania, dlatego zostali złapani przez policyjny patrol. Głupia sprawa. Nawet nie miał pojęcia, skąd tu o tej porze trafił się patrol. Ale miał wrażenie, że ich cel coś podejrzewał, dlatego uprzedził kogoś o ewentualnej akcji. Byli po prostu młodzi, głupi i nieostrożni, nie zorientowali się, że również są obserwowani.
     A najgłupszy i najmniej ostrożny z nich wszystkich był właśnie on, Kuba…
     Drzwi do celi skrzypnęły i otworzyły się, na progu pojawił się strażnik. Wszyscy wstali, ktoś pomógł się unieść również jemu. Stojący najbliżej drzwi brodaty mężczyzna, otworzył usta, by zameldować stan, ale strażnik machnął ręką. Rozejrzał się po wnętrzu i rzucił:
     – Woyciechowski Jakub!
     Nie dam rady. Nie dam. Nie zniosę.
***
     Siostra Marta nie wyglądała na zmęczoną. Rachela była zmęczona i znów trzęsła się z zimna: wyjście na zewnątrz prosto z parnej kuchni nie było najlepszym pomysłem. Oczyma wyobraźni już widziała siebie chorą, z zapaleniem płuc najpewniej, a przecież wciąż jeszcze nie odzyskała pełni sił po getcie. Taka choroba mogłaby ją skutecznie unieruchomić na długie tygodnie, albo nawet zabić. Wzdrygnęła się na samą myśl.
     – Tak, też sądzę, iż mamy dziś wyjątkowo ładny, lecz chłody dzień – powiedziała siostra Marta.
     Rachela posłała jej zdziwione spojrzenie, ponieważ dziś był szpetny, zimny, a przez bure chmury nie przebijał się nawet skrawek nieba, więc wypowiedź tę zrozumiała jako przytyk, chociaż zakonnica, młoda i ładna dziewczyna, uśmiechała się do niej przyjaźnie. Uśmiech też miała ładny, to trzeba przyznać.
     – Owszem – mruknęła, czując się zmuszana do konwersacji.
     Nie lubiła rozmawiać po polsku w miejscach publicznych, ponieważ zdawała sobie sprawę ze swojego niedoskonałego akcentu. Zawsze myślala, że jako rodzina są kompletnie zasymilowani z Polakami, jednak Faust uświadomił jej, że nawet przy ogromnej ilości dobrej woli nikt nigdy Racheli za Polkę nie weźmie, szczególnie słysząc, w jaki sposób mówi. Zachowanie zakonnicy uznała zatem również za lekkomyślne.
     – Rozumiem, że nie chcesz ze mną rozmawiać? – Nie wiedziała, czy tylko jej się wydawało, czy rzeczywiście Marta była urażona.
     Gdyby Żydówka nie szczękała zębami, z pewnością prychnęłaby z irytacją.
     – Nie, nie chcę – odparła. – Przynajmniej nie na ulicy. Ale będę wdzięczna, jeśli porozmawiamy potem. Nie mam tu do kogo gęby otworzyć, a Fa… a on przychodzi tak rzadko, że szkoda jego inspekcje nazywać wizytami. – Uśmiechnęła się do zakonnicy, czując, że powinna jej jakoś zadośćuczynić. Siostra Marta odwzajemniła uśmiech.
     – Tylko obiecaj, że nie będziesz zadawać pytań, na które nie mogę odpowiedzieć – zastrzegła.
     Rachela miała wielką ochotę zakląć.
     – Mhm – mruknęła jednak tylko.
     Resztę trasy pokonały w milczeniu.
***
     Tego dnia jednak nie było jej dane porozmawiać z siostrą Martą. Gdy tylko weszły za klasztorne mury, do jej opiekunki podeszła inna zakonnica i powiedziała jej coś na ucho. Kobieta posłała Racheli zagadkowe spojrzenie, po czym zostawiła, mówiąc, że będą miały jeszcze niejedną okazję, by porozmawiać. Blumówna miała niejasne wrażenie, że szepczącej siostrze zakonnej chodziło o coś z nią związanego. Ale przecież niczego nie przeskrobała. Idąc do swojej celi, w myślach analizowała przebieg dzisiejszego dnia. Nie, z pewnością nie chodziło o przytułek, wszystko robiła tak, jak jej siostry kazały.
     Otworzyła drzwi i omal nie wrzasnęła ze strachu. Ograniczyła się jednak do westchnienia i złapania za bluzkę w okolicach serca. Siedzący na jej łóżku Faust podniósł się prędko.
     – Mógłbyś ostrzegać, że zjawisz się z wizytą – powiedziała, kiedy już była zdolna wypowiedzieć chociażby jedno słowo.
     Niemiec uśmiechnął się, na poły przepraszająco, na poły z rozbawieniem. Dopiero teraz zauważyła, że ma na sobie mundur. Musiał tu przyjść albo w wielkim pośpiechu, gdyż coś się stało, albo nie planował tej wizyty.
     – Byłem ciekaw, jak sobie poradziłaś i czy nie sprowadziłaś na nas kłopotów – wyjaśnił.
     Teraz to Rachela się uśmiechnęła, ale złośliwie.
     – Nie masz do mnie zaufania, w porządku, chyba będę się musiała do tego przyzwyczaić. A co do kłopotów to nie musisz się martwić, przydzielono mi opiekunkę. Siostra Marta przez cały dzień nie spuszczała mnie z oka – powiedziała. Mężczyzna pokiwał głową.
     Zauważyła, że dziś też jest zdenerwowany i jakby nie do końca obecny duchem. Gestem kazała mu ponownie usiąść na łóżku, a potem, po krótkiej chwili wahania, usiadła obok niego.
     – No, po co przyszedłeś? – zapytała.
     Faust nabrał powietrza w płuca i odrzekł z wyraźnym ociąganiem:
     – Przyszedłem, bo mam wrażenie, że nie zajmowałem się tobą ostatnio dostatecznie dobrze. I tak, to prawda, nie mam do ciebie zaufania. Jest w tobie coś, co każe mi się zastanawiać, czy oby nie planujesz wywinąć mi jakiegoś dziwnego numeru. Dlatego też uważam, że wypuszczanie cię gdziekolwiek bez opiekuna nie ma sensu, podobnie twierdzi przeorysza. Nie miej nam tego za złe, że zawsze będzie ktoś, kto nie będzie spuszczać cię z oka.
     Rachela zupełnie nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć. Nie spodziewała się, że Faust powie coś takiego, potwierdzając jednocześnie jej przypuszczenia. Musiała jednak zachować się godnie, a nie jak rozhisteryzowana nastolatka.
     – Nie mam – skłamała.
***
     Listopad 1942 r., lasy w okolicy Żytomierza
     Władysław Kalina Jankowski wpatrywał się w niebo. Księżyc świecił jeszcze jasno, ale niebo już powoli szarzało. Zbliżał się świt, kolejny dzień, zupełnie nowy, kiedy to będzie musiał zmagać się z niedogodnościami leśnej partyzantki, takimi jak niestałe dostawy pożywienia czy drobne kłótnie między podkomendnymi. O ile to pierwsze uznawał za prawdziwy problem, o tyle drugie było uciążliwe, ale nie nieznośne. Poniekąd to rozumiał, przebywanie wciąż w otoczeniu tych samych osób i to przy tak ogromnym i nieustannym stresie musiało generować konflikty.
     Gwiżdżąc jakąś nieskładną melodyjkę, fałszując przy tym okropnie, zapiął rozporek. Odwrócił się na pięcie i już miał wrócić do obozu, gdy w ciszy rozległ się jeden, pojedynczy strzał. Bardzo blisko zresztą, tak, jakby strzelał partyzant, którego wystawił na czatach…
     Nie, to słuch go myli, to na pewno dalej, tylko echo poniosło dźwięk. Niemniej jednak Kalina nauczył się już nie ignorować takich spraw. Strzały nad ranem i tak były więcej niż niepokojące, po tych lasach, w obawie przed partyzantką i obławami, nie kręcili się już myśliwi. A przynajmniej nie w najbliższej okolicy.
     Starając się nie potknąć o korzenie, przeklinając szarówkę, popędził do obozu i na wszelki wypadek kazał obudzić ludzi. Już z karabinem powrócił na miejsce, z którego strzał usłyszał, a ze sobą zabrał dwóch chłopaków. Zaczynał się kolejny, tak zwykły dla niego dzień.
     W oddali  ktoś strzelił po raz drugi.


Wiem, że rozdział według planu powinien pojawić się w zeszły weekend, ale niestety, nie wyrobiłam się, gdyż musiałam pozałatwiać kilka raczej ważnych spraw. W związku z tym, że zbliża się październik, a z nim studia, lojalnie ostrzegam, że może pojawiać się jedynie jeden rozdział w miesiącu. 

7 komentarzy:

  1. Jak mam być szczera, to ja tam opóźnień żadnych nie zauważam ^^ Jak dla mnie wszędzie wszystko pojawia się za szybko, wszedzie jestem do tyłu i nigdy nie mogę wyjść na prostą (znaczy w teorii mogę, ale praktyka pokazuje coś zupełnie innego). Także ten... przepraszam za spóźnienie (znowu, lepiej nie liczyć na poprawę).
    Ale ta Rachela jest wybredna i jeszcze wymagająca. U siostrzyczek źle, bo gadać nie chcą (wprost przerażające), Faust niedobry, bo pojawia się rzadko i jeszcze z zaskoczenia (normalnie skandal, na pewno załe dnie się obija...), w getcie też było nie fajnie, bo... akurat tu długo by wymieniać :P Ta Blumówna ma same problemy, mam nawet wrażenie, że wcześniej lepiej się jej żyło niż teraz, bo nagle okazało się, że tak w sumie jest sama i nie ma do kogo ust otworzyć, wygadać się etc. No co za typ!
    A Veit też nie lepszy... co mu ostatnio odwala, że zaczyna się tak usilnie zastanawiać nad cokolwiek wyższymi sprawami? Temu to chyba serio zaczyna sie nudzić... za dużo czasu wolnego albo co. No dobra, działa mi na nerwy - jeszcze żeby to jakoś tak ładniej było ujęte, a nie tak prosto z mostu...
    Trochę mam wrażenie, że ostatnio Faust wszystkich zawodzi. Racheli się nie podoba, bo nie otrzymała takiej wolności, jakiej by chciała; Ewie (czy moze raczej Kubie) nie jest w stanie pomóc, bo nie leży to w jego mocy; kurczę no rzeczywiście strasznie to frustrujące - szczególnie, że kiedyś to Faust był tym najlepiej poinformowanym (no na takiego wyglądał na poczatku... chyba).
    A nasz cudowny, narwany Woyciechowski może wreszcie nabierze nieco pokory, co? Jakoś nigdy za nim nie przepadałam (może dlatego, że on nie przepadał za Veitem?^^)... No, ale żeby tak użalać sie nad sobą, marudzić o poddawaniu (on ma na myśli wygadanie się?)... Przyznam, że jego obecna sytuacja przypomina mi trochę Rudego z Kamieni na szaniec (tyle, że postać zupełnie inna, chyba nie bierze pewnej opcji pod uwagę, co w pewien spoób też swiadczy o sile Kuby).
    Co do kolejnej wizyty Veita (co mu odbiło, żeby włazić tam w mundurze?), to znów, cholewka jasna, wychodzi na to, że jest zupełnie sam. Nikomu nie może w pełni zaufać, nikomu nie może sie zwierzyć, każdy cos chce, a gdy to dostanie to albo chce więcej albo marudzi, że nie pasuje albo jeszcze jakieś coś tam... Skoro przyszło mu żyć z takimi ludźmi, to już nawet nie dziwię się, że i sam Veit nie chce (czy raczej nie może sobie pozwolić) zaufać Racheli (tym bardziej, że ona nic nie robi, żeby w ogóle móc jej ufać; no może poza psioczeniem, że to czy tamto jej sie nie podoba).
    A końcówka? Hej no ja naprawdę lubię tego młodego Jankowskiego - może jest trochę za bardzo zżyty z wojną, może za codzienność przyjmuje cokolwiek niezbyt dobre rzeczy, ale ma w sobie takie coś. Dobra, końcówka jest naprawdę świetna!
    Pozdrawiam i czekam na Cahira (ale pełnego, pamiętaj!)

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytanie na raty mnie kiedyś wykończy. Mam zamiar dzisiaj przeczytać wszystkie (aż sześć) zaległe blogi i napisać coś u siebie. I jeszcze korektę zrobić. EHE, dam radę.
    Najbardziej podobała mi się końcówka, bo zaintrygowała i z niecierpliwością czekam na kolejną część. Jestem bardzo ciekawa.
    Rachela w końcu dostała pracę, ale jak widać, niezbyt spełniła jej oczekiwania. I ja bym tam wolała siedzieć przy kuchni, gdzie i nawet gorąco jest niż szczekać zębami w piwnicy jakiejś. Dziwna jest :D.
    Kuba, Kuba, Kuba. W tarapatach biedaczek, a Faust znowu musi główkować, jak wyciągnąć dzieciaka, który tak bardzo chce być bohaterem. Czytając fragment o tym, jak zepsuł całą akcję, to miałam ochotę powiedzieć "i dobrze ci tak". W sumie tak powiedziałam. Dostał w kość, bo chciał być tak bardzo bohaterski. Może trochę przystopuje przez to.

    Buziaki.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. Muszę się zgodzić z moimi poprzedniczkami! Faust zaczął mi ostatnimi czasy imponować. To facet z charakterem! Natomiast Kubie współczuję. Bycie bohaterem podczas wojny, to nadzwyczajne poświęcenie! On chce walczyć z okupantem przez wzgląd na dobro ojczyzny. Tylko mu nie wychodzi. No i trafia do miejsca, które bynajmniej nie jest krainą Oz. Rachela wydaje się bardziej zniewolona, aniżeli będąc piekle getta. Pozornie ma pracę, ale męczy ją ta zależność od zakonnic. Ogólnie rozdział zbudowany z takich kilku warstw, niczym przepyszny tort. Oby tak dalej! PS. Oczywiście znowu nadrobiłam zaległości, lecz twój blog śledzę pilnie. Sama piszę taką miniopowieść wojenną. Uwzględniam, że masz obowiązki studenckie, ale gdybyś miała chwilę czasu to zapraszam do mnie na początku listopada! Ocenisz czy umiem pisać o wojnie. A jako specjalistka na pewno ucieszysz się z paru niespodzianek!

    OdpowiedzUsuń
  5. Psst żyjesz?
    Bo dwa miesiące nic to troche dziwne, nie sądzisz?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żyję, żyję, właśnie jutro miałam ciapnąć notkę, w której się tłumaczę z tych dwóch miesięcy milczenia (mam dopiero pół rozdziału, czasu mam tak koszmarnie mało, że to aż smutne)
      Także żyję, historia się tworzy, blog nie jest porzucony :)

      Usuń
  6. Witaj Anonymo! Chciałam cię poinformować, że udało mi się dodać na swoim blogu coś do czytania! Pamiętasz, jak kiedyś pisałam ci o pewnej miniaturce wojennej? Właśnie dzisaj wstawiłam pierwszy epizod tej miniopowieści. Pseudonim Faust był poniekąd inspiracją, więc jeśli znajdziesz chwilę czasu zapraszam serdecznie do czytania i oceny! Nie umywa się to do twojej twórczości, ale jest. I czekam cierpliwie na kolejny rozdzał.

    OdpowiedzUsuń