piątek, 14 grudnia 2012

Rozdział osiemnasty


        Kwiecień 1942 r., Warszawa, getto
     Nie pojawiał się. Nie przychodził, nie pomagał. Nie miała pojęcia, dlaczego wciąż łudzi się, że ten Niemiec miałby jej pomóc. Przecież na samym początku uznała go za szkodliwego dla społeczeństwa wariata, dlatego też nie rozumiała własnych oczekiwań.
     Faust na nowo obudził w nią wiarę w innych. Jego szalona deklaracja pozwalała jej wierzyć w to, że już nie musi liczyć tylko na siebie, że jest na świecie ktoś, kto się o nią zatroszczy, że znów może być słabą kobietą, nie mając przy tym żadnych wyrzutów sumienia.
     Za każdym razem, gdy pomoc oferował jej Mordka lub ktoś z jego najbliższych znajomych, odrzucała ją – jakże mogłaby przyjąć cokolwiek od kogoś, kto żył w tak samo beznadziejnych warunkach, co ona? To byłoby zwyczajnie niemoralne. Tym bardziej niemoralne, im lepiej znała Anielewicza – zdawała sobie sprawę, iż chłopak zrezygnowałby bez wahania ze wszystkiego, co dawała mu praca poza granicami getta, by wszystkie profity oddać w jej ręce, w ręce Racheli, jego najlepszej przyjaciółki. Jego siostry.
     Z drugiej strony był młody Weber – poważnie zazdrosny i rzeczywiście odejmujący sobie od ust, by jego młodsze siostry nie umarły z głodu. Jednocześnie deklarował pomoc im, Blumom, na co Rachela nie miała serca się zgodzić. Kto wie, czy przyjęcie tej pomocy nie doprowadziłoby do śmierci samego Dawida? Dziewczyna była przekonana, iż tak właśnie by się stało.
     Kolejnym chętnym do niesienia pomocy był gburowaty Marek Edelman, ale od niego Rachela nie chciała niczego, nie tylko ze względu na moralność. Miała wrażenie, że wszystkie oferty Marka są wymuszone przez Anielewicza, tak jakby Mordka dręczył swoich przyjaciół ciągłymi prośbami. Gdyby na cokolwiek się zgodziła, nie czułaby się dłużna, lecz winna – w końcu Marek zmuszał się do robienia czegoś, co uważał za zbędne, jeśli nie upokarzające. A czego jak czego, ale pogardliwe rzuconej jałmużny panna Blum nie zniesie. Jeszcze nie są na samym dnie, jeszcze jakoś sobie radzą.
     Dlaczego więc oczekiwała pomocy od esesmana? Musiała przyznać, że jej oczekiwania wynikały z wrażenia, jakie na niej zrobił: deklaracja brzmiała poważnie, wydawała się być przemyślana. Niemiec zachowywał się tak, jakby pomoc tym, których powinien uciskać była jego chlebem powszednim, jakby nie widział w tym niczego dziwnego, a tym bardziej niebezpiecznego. Poza tym wyobrażała sobie, że nawet jeśli nie był wysoko postawiony w hierarchii, to na pewno niczego mu nie brakowało. A jeśli mógłby dać jej to, co dla niego było zupełnie zbędne, czuła się moralnie usprawiedliwiona. Poza tym, cały czas miała wrażenie, że jej się to zwyczajnie, po ludzku, należy: chociaż namiastka zadośćuczynienia za to, co zrobili z nią, rodziną i przyjaciółmi jego pobratymcy. Wymyśliła sobie nawet, iż przy ponownym spotkaniu zapyta go wprost, czy nie mógłby zabrać z getta jej bliskich. To był kolejny powód, który uspokajał jej sumienie – w końcu przyjęłaby pomoc teoretycznego wroga po to, by pomóc rodzinie. Nie czułaby się zakłopotana, wykorzystując jego dobroć. W jego zachowaniu nie wyczuwała żadnego podstępu, bo spojrzenie miał jasne i szczere, a wszelkie emocje wypisane na twarzy – jak ktoś taki mógłby kłamać?
     Wśród Niemców też przecież muszą istnieć tacy, którzy poczuwają się do zadośćuczynienia za winy tych, którzy za nich zadecydowali.
***
     Kwiecień 1942 r., Warszawa, strona aryjska
     Było mu potwornie wstyd. Pewnie dlatego nie skorzystał z adresu Racheli Blum. Bałby się teraz spojrzeć jej w oczy. Mogłaby mu powiedzieć zbyt dużo szczerych słów. W końcu to on o niej zapomniał. A przynajmniej tak ona mogłaby sobie pomyśleć.
     Co za wstyd. Nie dość, że zdrajca, to jeszcze tchórz. Wstyd mi za ciebie.
     Swoją zwłokę tłumaczył też sobie tym, iż teraz potrzebowałby przebrania i lewych papierów, by wejść do getta. Sprawdził na wszelki wypadek strażników przy wejściach, by nie natknąć się na tych, którzy widzieli go w niemieckim mundurze i tym próbował wyjaśnić sobie swoją bezczynność – przynajmniej coś zrobił. Jedną głupią, nic niewartą rzecz, a jednak wystarczającą do uspokojenia sumienia.
     Rylski.
     Uporczywa myśl o fałszerzu nie dawała mu spokoju od kilku dobrych dni. Antoni miał wobec niego dług wdzięczności, więc mógłby tę wdzięczność wykorzystać do własnych celów. Z drugiej strony musiałby powiedzieć, że chce iść za mur. Wtedy z pewnością padłyby niewygodne pytania.
     Veit biedził się nad sobą przez całą sobotę, a w niedzielę zdecydował, iż nie ma innego wyjścia. Przyzwoitość nakazywała, by coś dla tej dziewczyny zrobił.
     Jadąc kolejką do podwarszawskiego Piaseczna, miał serce w gardle. Wydawało mu się, iż jego współpasażerowie przyglądają mu się dziwnie, jakby rozpoznawali w nim esesmana. Dlatego też ciągle odwracał wzrok, przez co wyglądał na jeszcze bardziej podejrzanego niż wcześniej.
     Piaseczno było niewielkim, nieco obskurnym miastem. Składało się głównie z robotniczych dzielnic, wąskich ulic ściśniętych między niewysokimi czynszówkami. Boelke zwrócił uwagę na to, że niektóre szyldy wyglądają jak nowe, co mogło świadczyć o tym, iż część sklepów lub punktów usługowych mogła jeszcze niedawno należeć do Żydów. Wcale się temu nie dziwił. Niedaleko stąd leżały takie miejscowości jak Góra Kalwaria lub Tarczyn, zdominowane przez wyznawców religii Mojżeszowej.
     Odnalazł odpowiednią ulicę, tę, którą wskazał mu Kmicic. Za każdym razem, gdy o tym myślał, nie mógł odsunąć od siebie myśli, że spojrzenie zwierzchnika było nad wyraz podejrzliwe. Stary Jankowski musiał zastanawiać się, po co Faustowi adres Rylskiego. Agent bowiem nie miał w zwyczaju kontaktować się z wyciągniętymi przez siebie ludźmi. To nie było bezpieczne i Faust o tym wiedział. Teraz jednak potrzebował fałszywych papierów, a Antoni był jedynym zaufanym człowiekiem, który mógł je dla niego zrobić.
     To jedyny fałszerz jakiego znasz, zdrajco.
     Budynek przed którym stanął miał jedynie dwa piętra. Znajdował się u wylotu ulicy Chyliczkowskiej, tuż obok szkoły, której nazwy Faust znać nie musiał. Drzwi otworzyła mu korpulentna kobieta w średnim wieku, z perkatym nosem i siateczką drobnych zmarszczek wokół małych, szarych oczu oraz wąskich, ściśniętych w jedną linię ust. 
     – Dzień  dobry.
   – Czego pan chce? – zapytała kobieta. 
   Miała dziwny, gruby i chrapliwy głos. Veit raczej kojarzył takie głosy z mężczyznami niż z kobietami.
     – Jestem starym przyjacielem Janusza… ee... – przez chwilę próbował sobie przypomnieć fałszywe nazwisko chłopaka – Fronczewskiego. Jest w domu?
     Gruba, niesympatyczna kobieta była „ciotką” Rylskiego. „Ciotki” zajmowały się tymi członkami polskiego podziemia, którzy albo dopiero przybyli do stolicy albo potrzebowali czyjejś pomocy, by się ukryć na jakiś czas. Zwykle „ciotki” trzymały ich pod fałszywymi nazwiskami jako fałszywych krewnych, stąd też ta specyficzna zbiorowa nazwa dla tej grupy kobiet.
     – Jest.
     – Wspaniale. – Klasnął w dłonie. – To doprawdy wspaniała wiadomość.
     Kobieta zmierzyła go niechętnym spojrzeniem. Musiała usłyszeć akcent.
     Niech będzie ci wstyd, że nigdy się nie nauczysz tego języka. Niech ci będzie wstyd, zdrajco.
     Przez krótką chwilę stali, mierząc się wzrokiem. Cisza stawała się wręcz irytująca.
     – Może go pani poprosić? – zapytał w końcu Faust, niepewny, co powinien dalej zrobić.
    – M o g ę – fuknęła, jakby czymś nagle obrażona. – Chłopcze! – zawołała zaraz potem w głąb mieszkania.
     Veit usłyszał trzaśnięcie drzwi. W holu stanął Antoni Rylski alias Janusz Fronczewski. Jego oczy na widok agenta powiększyły się nagle, źrenice rozszerzyły się do dziwnych rozmiarów, zakrywając niemal całą tęczówkę. Przeszkolony pod tym względem Boelke, rozpoznał w tym oznakę strachu.
     – To ty – powiedział chłopiec, sprytnie uciekając od konieczności użycia pseudonimu Niemca.
     – Owszem. Jesteś mi potrzebny – rzekł podporucznik, uznając, że nie ma sensu owijać niczego w bawełnę.
     „Ciotka” przeskakiwała wzrokiem od jednego do drugiego mężczyzny niczym widz na meczu tenisowym. Faust pomyślał, że głupio tak sterczeć w korytarzu. Rylski też to musiał zrozumieć, ponieważ mruknął:
     – Wejdź. Może wejść, prawda, pani Steczkowska? – Spojrzał na kobietę. Ta tylko wzruszyła ramionami.
     – Nie wiem, jakie możesz mieć z nim interesy, ale niech wejdzie. Tylko żeby mi to żadnego nieszczęścia na głowę nie sprowadził! – ostrzegła Antoniego.
     – Nie będzie żadnego nieszczęścia, ciotuchna. – Rylski uśmiechnął się nieszczerze.
***
     – O co chodzi? – zapytał Antoni zaraz po tym, jak zamknął drzwi za plecami Veita.
     Niemiec rozejrzał się po pokoju, by nie musieć zbyt szybko odpowiadać. Pomieszczenie było ze wszech miar bezosobowe: brązowe zasłony z taniego materiału zasłaniały niewielkie okno, pod którym stało niemożliwie wręcz czyste, niemal puste biurko. Na podłodze ze starej klepki leżał wypłowiały dywan w tureckie wzory, a pod przeciwległą do okna ścianą stało wąskie łóżko, na którym leżała rozkopana pościel. Boelke wyraźnie przerwał Rylskiemu chwilę odpoczynku. Tuż przy drzwiach stała jeszcze stara szafa z ciemnego drewna na rzeźbionych nóżkach.
     – Potrzebne mi są fałszywe dokumenty – rzekł w końcu.
     – Dla kogo?
     – Dla mnie.
     Rylski zamrugał szybko. Był wyraźnie zdziwiony faktem, iż esesman mógłby potrzebować fałszywek.
     – Jakie to mają być dokumenty?
     – Takie, w których będę mógł udawać polskiego lekarza z pozwoleniem na wejście do getta.
     Mruganie powtórzyło się. Szybsze, bardziej nerwowe niż poprzednio.
     – Oczywiście. Ale będziesz potrzebował pielęgniarki. Bez niej nie będziesz wyglądał wiarygodnie.
     Veit był wdzięczny, że Antek nie zadawał żadnych pytań. Z pewnością pojawiły się one w jego głowie, ale nie wypowiedział ich na głos. Miał dług wobec Veita, więc spłacał go wykonaniem zadania. Nie on był osobą, która miała prawo do zadawania pytań.
     – Jest jedna dziewczyna, która się na to zgodzi – odparł szpieg.
***
     Maj 1942 r., Warszawa, getto
    – Okropne miejsce – mruknęła Basia Jankowska rozglądając się po zanieczyszczonej ulicy.
   Boelke w duchu przyznał jej rację, ale był zbyt przerażony, by móc wypowiedzieć choć słowo. Usta miał spierzchnięte, w gardle sucho, a ślina nagle nabrała nieprzyjemnego smaku, od którego zbierało mu się na wymioty.
    – Taa – mruknął jednak, co jego samego zaskoczyło.
     Rozglądał się nerwowo, czy ktoś na niego nie patrzy podejrzliwe, czy nie zwracają na siebie zbyt dużej uwagi: on w szarym, eleganckim, choć nieco znoszonym garniturze, na który zarzucił sprany, sztywny od krochmalu kitel i ona, w skromnej czarnej sukience i z opaską z czerwonym krzyżem na ramieniu. Skórzana torba, którą niósł w dłoni, była wypełniona narzędziami chirurgicznymi oraz opatrunkami, wyniesionymi przez Ewę ze szpitala.
     Woyciechowska pytała, ale on nie odpowiadał. Lekarka była poirytowana jego nietypową prośbą, ale spełniła ją, przynosząc to, co teraz mieli na sobie on i Basia. Mimo wszystko Woyciechowska ciągle przepowiadała mu jakieś nieszczęście. Stojąc na skrzyżowaniu obcych, gettowych ulic, był jej skłonny uwierzyć. To się nie mogło udać. To było strasznie głupie. Zbyt wariackie. Nie umiał przeprowadzać wariackich akcji.
     Wciągnął ją w jedną z bocznych uliczek, gdzie pospiesznie zrzucił z siebie fartuch.
     – Ściągaj to. – Szarpnął opaskę na jej ramieniu.
     Wykonała jego rozkaz bez szemrania, chociaż w jej oczach widział pytanie. Tak, Basia musiała mieć wiele pytań, na które on nie mógł odpowiedzieć.
     Powiedział jej, że ma plan. Do momentu uzyskania fałszywek wydawało mu się, że rzeczywiście go ma, ale zaczął go modyfikować, w efekcie uzyskując absolutne nieporozumienie. Kolejne punkty jego planu były ze sobą zupełnie sprzeczne, więc całe przedsięwzięcie nie miało prawa powodzenia.
– Zostawiłbym cię tu – dodał, podnosząc głowę i wodząc wzrokiem po oknach kamienic wokół nich. – Ale to nie jest odpowiednie miejsce dla młodych dziewcząt. Nie masz opaski z gwiazdą Dawida, nie wytłumaczyłabyś się, gdyby znalazł cię tu niemiecki patrol.
Jego głos był szorstki i rzeczowy, jakby opowiadał jej o jakiś technicznych sprawach, ale Basi i bez tego zrobiło się gorąco. Czyż to nie był przejaw troski? A przecież… Przecież jego dłoń na jej ramieniu nie może się aż tak boleśnie zaciskać, to raczej przyjacielski uścisk, kogoś komu na niej zależy… Czyż nie?
Otrząsnęła się czym prędzej z tych rozmyślań. Oczyściła gardło, po czym powiedziała:
     – Miałam nie pytać, ale właściwie po co my tu przyszliśmy? Czy tu jest ktoś ważny?
     Veit zmierzył ją przeciągłym spojrzeniem. Zastanawiał się, co powinien odpowiedzieć.
     – Jest tu ktoś, komu obiecałem pomóc – odparł. – Kiedyś – dodał już nieco ciszej.
     Nie był pewien, czy w ogóle to usłyszała.
     Stanęli na rogu ulic. Boelke dłuższą chwilę przyglądał się starej kamiennicy z figurami nad zniszczonymi, dwuskrzydłowymi drzwiami. A przynajmniej z pewnością kiedyś były to figury, ponieważ teraz przypominały raczej bezkształtne, ohydne bałwany.
     – Czekamy na coś?
     – Tak, czekamy – warknął. Z dużo większą agresją, niż zamierzał.
     Basia schowała głowę w ramionach. Miał ją przeprosić, ale z tego zrezygnował. Nie było za co. Nie było potrzeby.
     Było za to zdenerwowanie i oczekiwanie na niemożliwe.
***
     Mordka wyszedł pierwszy i przytrzymał drzwi, kiedy przechodziła przez próg. Uśmiechnęła się do niego. Doceniała jego uprzejmość, gdyż przypominała jej o czasach, kiedy jeszcze wszystko było normalne. Anielewicz odwzajemnił uśmiech, a potem podał jej ramię, więc zwróciła się w stronę chłopaka. Wtedy właśnie go zauważyła: wysokiego mężczyznę w szarym garniturze. Stał po drugiej stronie ulicy, tuż przy skrzyżowaniu. Obok niego stała młoda dziewczyna, rozglądając się niepewnie. Natomiast mężczyzna ów patrzył dokładnie na nią, na Rachelę, tylko na nią. Poznała go. Jakże mogłaby nie poznać?
     Czyżby przyszedł jej pomóc? Jeśli tak, to dlaczego stoi tam wciąż, jakby wrósł w chodnik? I kim jest ta blondynka obok?
     – Nachela?
     – Tak? – Spojrzała w twarz przyjaciela.
     – Zbladłaś okropnie. Co się stało,  zobaczyłaś ducha czy jak?
     Chłopak obejrzał się za siebie, więc natychmiast chwyciła jego dłoń, by z powrotem zwrócił całą swoją uwagę na nią. Nie widziała dlaczego, ale nie chciała, by Mordechaj zobaczył „obłąkanego esesmana” – tak właśnie nazywała swojego potencjalnego wybawiciela w myślach.
      Podziałało. Mężczyzna natychmiast skupił całą swoją uwagę na niej. Uśmiechnęła się lekko.
     – Nic się nie stało. Myślałam, że widziałam kogoś znajomego, ale się pomyliłam.
     Chłopak zmarszczył brwi, które niemal zbiegły się w jedną, grubą linię nad jego oczami. Patrzył na nią uważnie, a wzrok miał irytująco przenikliwy. Rachela zacisnęła usta. Właśnie z powodu tego wzroku nie lubiła go okłamywać. Zawsze miała wtedy wrażenie, że on jest w stanie przejrzeć jej kłamstwa.
     – To chyba nie był żaden stary przyjaciel, bo wyglądasz na przerażoną – burknął.
     Rachela mruknęła tylko coś niezrozumiale w odpowiedzi. Nie mogła znaleźć słów, którymi mogłaby to skomentować. Czuła krew pulsującą w skroniach. Naprawdę była przerażona. Gdyby Mordka dowiedział się o esesmanie, mógłby nie zrozumieć. A najpewniej węszyłby w tym podstęp, tak jak ona na samym początku.
     Miała nadzieję, że Niemiec jeszcze wróci. Musi z nim przecież porozmawiać o tym, żeby pomógł nie tylko jej, ale całej jej rodzinie. I przyjaciołom, jeśli nie będzie to tak niemożliwe, jak jej się w tej chwili wydawało. A potem będzie musiała ich wszystkich przekonać, by przyjęli tę niespodziewaną pomoc.
     Nie miała pojęcia, co będzie trudniejsze.
Wiem, wiem, znów niewiele się dzieje, ale to jakaś strategia - usypiam was przez nawałem wydarzeń w rozdziałach 20-22 (yay, tak, ruszyłam z miejsca i mam prawie cały 22 rozdział za sobą). 
Rozdział 19 pojawi się po świętach. Na początku miałam plan, by dodać go w czasie świąt, ale zrezygnowałam, bo musielibyście zbyt długo czekać na kolejny. No chyba że bardzo chcecie. 
Czekam na komentarze.

7 komentarzy:

  1. Aaaaa! Jak mogłaś teraz zakończyć! Veit w końcu dostał się do getta i zakończyłaś, no wiesz co. I Rachela go ujrzała, no wiesz co. Ech ten Mordka! Gdyby go nie było może spotkanie byłoby jeszcze w tym rozdziale, a tak trzeba czekać. I to do po-świąt. Umrę z niecierpliwości, kochana!
    Ogólnie podobało mi się. Szybko przeczytałam. Mam wrażenie, że Veit naprawdę się gubi sam w sobie i niedługo popadnie w paranoje. Jakby na czole miał napisane "JESTEM ESESMANEM". Ciekawe, czy Faust popadnie w jakąś chorobę psychiczną. Nie powiem, byłoby to ciekawe zagranie.
    Gdy Antonii powiedział o pielęgniarce - od razu powiedziałam sobie "Basia". Miałam rację, ha! :)

    Całuję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano jestem złośliwym stworzeniem i zakończyłam w tym miejscu własnie. A spotkanie - co gorsza - nie będzie miało miejsca w poświątecznym rozdziale, a dopiero następnym, 20.
      Co do choroby psychicznej - aż tak daleko się nie posunęłam, Veit przez całe opowiadanie balansuje na granicy (bo już napisałam zakończenie, ale nie powiem jakie, bo popsułoby to zabawę)

      Usuń
    2. Och! TY NIEDOBRA! : ( I będę tyle czekać, ale dobrze, co zrobić.
      O, więc widzę, że historia całkowicie już zamknięta jest. Chciałabym zamknąć swojego puhdistusa, powoli nawet przymierzam się do napisania epilogu/rozdziału ostatniego. Zawsze wtedy lepiej mi idzie pisanie kolejnych rozdziałów. Wiem, co mam napisać, by nie zawalić końca :). Chociaż ciągle zastanawiam się nad dwiema wersjami, ech. A tak w ogóle to jak Ci się podoba nowy szablon? ^^

      Usuń
    3. Nowy szablon jest piękny.
      Ale nie jest tak, że historia jest zamknięta - do 22 mam ciągłą akcję, a potem to jakieś fragmenty, które dopiero będę ze sobą sklejać.

      Usuń
  2. Rachela ma wielkie nadzieje, a Boelke ciągle o niej myśli, normalnie telepatia jakaś :D Chociaż wydaje mi się, że marzenie uratowania nie tylko jej samej ale także jej przyjaciół i rodziny okaże się niemożliwe. No, może max 2 osoby, ale na pewno nie więcej.
    Z jednej strony trochę mi żal Baśki, bo pozwala siebie wykorzystywać, ale przecież ona nie ma nic przeciwko, zatem problemu jakby nie ma. A Faust się zaplątuje pomiędzy Basią a Rachelą xD Coś mi się wydaje, że pod koniec może niezły bigos z tego wyjść (a tak w ogóle to bigos to niebawem temat jak najbardziej na czasie ehehehehe).
    I co, to wszystko, koniec wizyty Fausta w getcie? :C No nic, trzeba poczekać na następny rozdział! :P
    Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do Baśki, to na pewno masz trochę racji. I co do bigosu - we wszelkim znaczeniu - również.

      :)

      Usuń
    2. Anonymo uważam, że rozdział jest bardzo ciekawy. Nie wiem, dlaczego twierdzisz, że jest nudno? Irygująca sytuacja z Faustem i panną Blum. Do tego jeszcze Basia, no, no i to ma być mało ciekawe. Oj, wypraszam to sobie! Mylisz się, moja droga! Jest ciekawie!

      Usuń