Kwiecień 1942 r., Warszawa, getto
Nie
pojawiał się. Nie przychodził, nie pomagał. Nie miała pojęcia, dlaczego wciąż
łudzi się, że ten Niemiec miałby jej pomóc. Przecież na samym początku uznała go
za szkodliwego dla społeczeństwa wariata, dlatego też nie rozumiała własnych
oczekiwań.
Faust na
nowo obudził w nią wiarę w innych. Jego szalona deklaracja pozwalała jej
wierzyć w to, że już nie musi liczyć tylko na siebie, że jest na świecie ktoś,
kto się o nią zatroszczy, że znów może być słabą kobietą, nie mając przy tym
żadnych wyrzutów sumienia.
Za każdym
razem, gdy pomoc oferował jej Mordka lub ktoś z jego najbliższych znajomych,
odrzucała ją – jakże mogłaby przyjąć cokolwiek od kogoś, kto żył w tak samo
beznadziejnych warunkach, co ona? To byłoby zwyczajnie niemoralne. Tym bardziej
niemoralne, im lepiej znała Anielewicza – zdawała sobie sprawę, iż chłopak
zrezygnowałby bez wahania ze wszystkiego, co dawała mu praca poza granicami
getta, by wszystkie profity oddać w jej ręce, w ręce Racheli, jego najlepszej
przyjaciółki. Jego siostry.
Z drugiej
strony był młody Weber – poważnie zazdrosny i rzeczywiście odejmujący sobie od
ust, by jego młodsze siostry nie umarły z głodu. Jednocześnie deklarował pomoc
im, Blumom, na co Rachela nie miała serca się zgodzić. Kto wie, czy przyjęcie
tej pomocy nie doprowadziłoby do śmierci samego Dawida? Dziewczyna była
przekonana, iż tak właśnie by się stało.
Kolejnym
chętnym do niesienia pomocy był gburowaty Marek Edelman, ale od niego Rachela
nie chciała niczego, nie tylko ze względu na moralność. Miała wrażenie, że
wszystkie oferty Marka są wymuszone przez Anielewicza, tak jakby Mordka dręczył
swoich przyjaciół ciągłymi prośbami. Gdyby na cokolwiek się zgodziła, nie
czułaby się dłużna, lecz winna – w końcu Marek zmuszał się do robienia czegoś,
co uważał za zbędne, jeśli nie upokarzające. A czego jak czego, ale pogardliwe
rzuconej jałmużny panna Blum nie zniesie. Jeszcze nie są na samym dnie, jeszcze
jakoś sobie radzą.
Dlaczego
więc oczekiwała pomocy od esesmana? Musiała przyznać, że jej oczekiwania
wynikały z wrażenia, jakie na niej zrobił: deklaracja brzmiała poważnie,
wydawała się być przemyślana. Niemiec zachowywał się tak, jakby pomoc tym,
których powinien uciskać była jego chlebem powszednim, jakby nie widział w tym
niczego dziwnego, a tym bardziej niebezpiecznego. Poza tym wyobrażała sobie, że
nawet jeśli nie był wysoko postawiony w hierarchii, to na pewno niczego mu nie
brakowało. A jeśli mógłby dać jej to, co dla niego było zupełnie zbędne, czuła
się moralnie usprawiedliwiona. Poza tym, cały czas miała wrażenie, że jej się
to zwyczajnie, po ludzku, należy: chociaż namiastka zadośćuczynienia za to, co
zrobili z nią, rodziną i przyjaciółmi jego pobratymcy. Wymyśliła sobie nawet,
iż przy ponownym spotkaniu zapyta go wprost, czy nie mógłby zabrać z getta jej
bliskich. To był kolejny powód, który uspokajał jej sumienie – w końcu
przyjęłaby pomoc teoretycznego wroga po to, by pomóc rodzinie. Nie czułaby się
zakłopotana, wykorzystując jego dobroć. W jego zachowaniu nie wyczuwała żadnego
podstępu, bo spojrzenie miał jasne i szczere, a wszelkie emocje wypisane na
twarzy – jak ktoś taki mógłby kłamać?
Wśród Niemców też przecież muszą istnieć
tacy, którzy poczuwają się do zadośćuczynienia za winy tych, którzy za nich
zadecydowali.
***
Kwiecień
1942 r., Warszawa, strona aryjska
Było mu potwornie wstyd. Pewnie dlatego nie
skorzystał z adresu Racheli Blum. Bałby się teraz spojrzeć jej w oczy. Mogłaby
mu powiedzieć zbyt dużo szczerych słów. W końcu to on o niej zapomniał. A
przynajmniej tak ona mogłaby sobie pomyśleć.
Co za wstyd. Nie dość, że zdrajca, to
jeszcze tchórz. Wstyd mi za ciebie.
Swoją zwłokę tłumaczył też sobie tym, iż teraz potrzebowałby
przebrania i lewych papierów, by wejść do getta. Sprawdził na wszelki wypadek
strażników przy wejściach, by nie natknąć się na tych, którzy widzieli go w
niemieckim mundurze i tym próbował wyjaśnić sobie swoją bezczynność –
przynajmniej coś zrobił. Jedną głupią, nic niewartą rzecz, a jednak
wystarczającą do uspokojenia sumienia.
Rylski.
Uporczywa myśl o fałszerzu nie dawała mu spokoju od
kilku dobrych dni. Antoni miał wobec niego dług wdzięczności, więc mógłby tę
wdzięczność wykorzystać do własnych celów. Z drugiej strony musiałby
powiedzieć, że chce iść za mur. Wtedy z pewnością padłyby niewygodne pytania.
Veit
biedził się nad sobą przez całą sobotę, a w niedzielę zdecydował, iż nie ma
innego wyjścia. Przyzwoitość nakazywała, by coś dla tej dziewczyny zrobił.
Jadąc
kolejką do podwarszawskiego Piaseczna, miał serce w gardle. Wydawało mu się, iż
jego współpasażerowie przyglądają mu się dziwnie, jakby rozpoznawali w nim
esesmana. Dlatego też ciągle odwracał wzrok, przez co wyglądał na jeszcze bardziej
podejrzanego niż wcześniej.
Piaseczno
było niewielkim, nieco obskurnym miastem. Składało się głównie z robotniczych
dzielnic, wąskich ulic ściśniętych między niewysokimi czynszówkami. Boelke
zwrócił uwagę na to, że niektóre szyldy wyglądają jak nowe, co mogło świadczyć
o tym, iż część sklepów lub punktów usługowych mogła jeszcze niedawno należeć
do Żydów. Wcale się temu nie dziwił. Niedaleko stąd leżały takie miejscowości
jak Góra Kalwaria lub Tarczyn, zdominowane przez wyznawców religii Mojżeszowej.
Odnalazł
odpowiednią ulicę, tę, którą wskazał mu Kmicic. Za każdym razem, gdy o tym
myślał, nie mógł odsunąć od siebie myśli, że spojrzenie zwierzchnika było nad
wyraz podejrzliwe. Stary Jankowski musiał zastanawiać się, po co Faustowi adres
Rylskiego. Agent bowiem nie miał w zwyczaju kontaktować się z wyciągniętymi
przez siebie ludźmi. To nie było bezpieczne i Faust o tym wiedział. Teraz
jednak potrzebował fałszywych papierów, a Antoni był jedynym zaufanym
człowiekiem, który mógł je dla niego zrobić.
To jedyny fałszerz jakiego znasz, zdrajco.
Budynek przed którym stanął miał jedynie dwa piętra.
Znajdował się u wylotu ulicy Chyliczkowskiej, tuż obok szkoły, której nazwy
Faust znać nie musiał. Drzwi otworzyła mu korpulentna kobieta w średnim wieku, z
perkatym nosem i siateczką drobnych zmarszczek wokół małych, szarych oczu oraz
wąskich, ściśniętych w jedną linię ust.
–
Dzień dobry.
– Czego pan chce? – zapytała kobieta.
Miała
dziwny, gruby i chrapliwy głos. Veit raczej kojarzył takie głosy z mężczyznami
niż z kobietami.
– Jestem starym przyjacielem Janusza… ee...
– przez chwilę próbował sobie przypomnieć fałszywe nazwisko chłopaka –
Fronczewskiego. Jest w domu?
Gruba,
niesympatyczna kobieta była „ciotką” Rylskiego. „Ciotki” zajmowały się tymi członkami
polskiego podziemia, którzy albo dopiero przybyli do stolicy albo potrzebowali
czyjejś pomocy, by się ukryć na jakiś czas. Zwykle „ciotki” trzymały ich pod
fałszywymi nazwiskami jako fałszywych krewnych, stąd też ta specyficzna
zbiorowa nazwa dla tej grupy kobiet.
– Jest.
– Wspaniale. – Klasnął
w dłonie. – To doprawdy wspaniała wiadomość.
Kobieta zmierzyła go niechętnym
spojrzeniem. Musiała usłyszeć akcent.
Niech
będzie ci wstyd, że nigdy się nie nauczysz tego języka. Niech ci będzie wstyd,
zdrajco.
Przez
krótką chwilę stali, mierząc się wzrokiem. Cisza stawała się wręcz irytująca.
– Może go pani poprosić? – zapytał w końcu
Faust, niepewny, co powinien dalej zrobić.
– M o g ę – fuknęła, jakby czymś nagle
obrażona. – Chłopcze! – zawołała zaraz potem w głąb mieszkania.
Veit usłyszał trzaśnięcie drzwi. W holu
stanął Antoni Rylski alias Janusz Fronczewski. Jego oczy na widok agenta
powiększyły się nagle, źrenice rozszerzyły się do dziwnych rozmiarów,
zakrywając niemal całą tęczówkę. Przeszkolony pod tym względem Boelke, rozpoznał
w tym oznakę strachu.
– To ty – powiedział chłopiec, sprytnie
uciekając od konieczności użycia pseudonimu Niemca.
– Owszem. Jesteś mi potrzebny – rzekł
podporucznik, uznając, że nie ma sensu owijać niczego w bawełnę.
„Ciotka” przeskakiwała wzrokiem od jednego
do drugiego mężczyzny niczym widz na meczu tenisowym. Faust pomyślał, że głupio
tak sterczeć w korytarzu. Rylski też to musiał zrozumieć, ponieważ mruknął:
– Wejdź. Może wejść, prawda, pani Steczkowska?
– Spojrzał na kobietę. Ta tylko wzruszyła ramionami.
– Nie wiem, jakie możesz mieć z nim
interesy, ale niech wejdzie. Tylko żeby mi to żadnego nieszczęścia na głowę nie
sprowadził! – ostrzegła Antoniego.
– Nie będzie żadnego
nieszczęścia, ciotuchna. – Rylski uśmiechnął się nieszczerze.
***
– O co chodzi? –
zapytał Antoni zaraz po tym, jak zamknął drzwi za plecami Veita.
Niemiec rozejrzał się po pokoju, by nie
musieć zbyt szybko odpowiadać. Pomieszczenie było ze wszech miar bezosobowe:
brązowe zasłony z taniego materiału zasłaniały niewielkie okno, pod którym
stało niemożliwie wręcz czyste, niemal puste biurko. Na podłodze ze starej
klepki leżał wypłowiały dywan w tureckie wzory, a pod przeciwległą do okna
ścianą stało wąskie łóżko, na którym leżała rozkopana pościel. Boelke wyraźnie
przerwał Rylskiemu chwilę odpoczynku. Tuż przy drzwiach stała jeszcze stara
szafa z ciemnego drewna na rzeźbionych nóżkach.
– Potrzebne mi są
fałszywe dokumenty – rzekł w końcu.
– Dla kogo?
– Dla mnie.
Rylski zamrugał szybko. Był wyraźnie
zdziwiony faktem, iż esesman mógłby potrzebować fałszywek.
– Jakie to mają być
dokumenty?
– Takie, w których
będę mógł udawać polskiego lekarza z pozwoleniem na wejście do getta.
Mruganie powtórzyło się. Szybsze, bardziej
nerwowe niż poprzednio.
– Oczywiście. Ale
będziesz potrzebował pielęgniarki. Bez niej nie będziesz wyglądał wiarygodnie.
Veit był wdzięczny, że Antek nie zadawał
żadnych pytań. Z pewnością pojawiły się one w jego głowie, ale nie wypowiedział
ich na głos. Miał dług wobec Veita, więc spłacał go wykonaniem zadania. Nie on
był osobą, która miała prawo do zadawania pytań.
– Jest jedna
dziewczyna, która się na to zgodzi – odparł szpieg.
***
Maj 1942 r., Warszawa, getto
– Okropne miejsce –
mruknęła Basia Jankowska rozglądając się po zanieczyszczonej ulicy.
Boelke w
duchu przyznał jej rację, ale był zbyt przerażony, by móc wypowiedzieć choć
słowo. Usta miał spierzchnięte, w gardle sucho, a ślina nagle nabrała
nieprzyjemnego smaku, od którego zbierało mu się na wymioty.
– Taa – mruknął
jednak, co jego samego zaskoczyło.
Rozglądał się nerwowo, czy ktoś na niego
nie patrzy podejrzliwe, czy nie zwracają na siebie zbyt dużej uwagi: on w
szarym, eleganckim, choć nieco znoszonym garniturze, na który zarzucił sprany,
sztywny od krochmalu kitel i ona, w skromnej czarnej sukience i z opaską z
czerwonym krzyżem na ramieniu. Skórzana torba, którą niósł w dłoni, była
wypełniona narzędziami chirurgicznymi oraz opatrunkami, wyniesionymi przez Ewę
ze szpitala.
Woyciechowska pytała, ale on nie
odpowiadał. Lekarka była poirytowana jego nietypową prośbą, ale spełniła ją,
przynosząc to, co teraz mieli na sobie on i Basia. Mimo wszystko Woyciechowska
ciągle przepowiadała mu jakieś nieszczęście. Stojąc na skrzyżowaniu obcych,
gettowych ulic, był jej skłonny uwierzyć. To się nie mogło udać. To było
strasznie głupie. Zbyt wariackie. Nie umiał przeprowadzać wariackich akcji.
Wciągnął ją w jedną z bocznych uliczek,
gdzie pospiesznie zrzucił z siebie fartuch.
– Ściągaj to. –
Szarpnął opaskę na jej ramieniu.
Wykonała jego rozkaz bez szemrania, chociaż
w jej oczach widział pytanie. Tak, Basia musiała mieć wiele pytań, na które on
nie mógł odpowiedzieć.
Powiedział jej, że ma plan. Do momentu
uzyskania fałszywek wydawało mu się, że rzeczywiście go ma, ale zaczął go
modyfikować, w efekcie uzyskując absolutne nieporozumienie. Kolejne punkty jego
planu były ze sobą zupełnie sprzeczne, więc całe przedsięwzięcie nie miało
prawa powodzenia.
– Zostawiłbym cię tu –
dodał, podnosząc głowę i wodząc wzrokiem po oknach kamienic wokół nich. – Ale
to nie jest odpowiednie miejsce dla młodych dziewcząt. Nie masz opaski z
gwiazdą Dawida, nie wytłumaczyłabyś się, gdyby znalazł cię tu niemiecki patrol.
Jego
głos był szorstki i rzeczowy, jakby opowiadał jej o jakiś technicznych
sprawach, ale Basi i bez tego zrobiło się gorąco. Czyż to nie był przejaw
troski? A przecież… Przecież jego dłoń na jej ramieniu nie może się aż tak
boleśnie zaciskać, to raczej przyjacielski uścisk, kogoś komu na niej zależy…
Czyż nie?
Otrząsnęła
się czym prędzej z tych rozmyślań. Oczyściła gardło, po czym powiedziała:
– Miałam nie pytać,
ale właściwie po co my tu przyszliśmy? Czy tu jest ktoś ważny?
Veit zmierzył ją przeciągłym spojrzeniem.
Zastanawiał się, co powinien odpowiedzieć.
– Jest tu ktoś, komu
obiecałem pomóc – odparł. – Kiedyś – dodał już nieco ciszej.
Nie był pewien, czy w ogóle to usłyszała.
Stanęli na rogu ulic. Boelke dłuższą chwilę
przyglądał się starej kamiennicy z figurami nad zniszczonymi, dwuskrzydłowymi
drzwiami. A przynajmniej z pewnością kiedyś były to figury, ponieważ teraz
przypominały raczej bezkształtne, ohydne bałwany.
– Czekamy na coś?
– Tak, czekamy –
warknął. Z dużo większą agresją, niż zamierzał.
Basia schowała głowę w ramionach. Miał ją
przeprosić, ale z tego zrezygnował. Nie było za co. Nie było potrzeby.
Było za to zdenerwowanie i oczekiwanie na
niemożliwe.
***
Mordka wyszedł pierwszy i przytrzymał
drzwi, kiedy przechodziła przez próg. Uśmiechnęła się do niego. Doceniała jego
uprzejmość, gdyż przypominała jej o czasach, kiedy jeszcze wszystko było
normalne. Anielewicz odwzajemnił uśmiech, a potem podał jej ramię, więc
zwróciła się w stronę chłopaka. Wtedy właśnie go zauważyła: wysokiego mężczyznę
w szarym garniturze. Stał po drugiej stronie ulicy, tuż przy skrzyżowaniu. Obok
niego stała młoda dziewczyna, rozglądając się niepewnie. Natomiast mężczyzna ów
patrzył dokładnie na nią, na Rachelę, tylko na nią. Poznała go. Jakże mogłaby
nie poznać?
Czyżby przyszedł jej pomóc? Jeśli tak, to
dlaczego stoi tam wciąż, jakby wrósł w chodnik? I kim jest ta blondynka obok?
– Nachela?
– Tak? – Spojrzała w
twarz przyjaciela.
– Zbladłaś okropnie.
Co się stało, zobaczyłaś ducha czy jak?
Chłopak obejrzał się za siebie, więc natychmiast
chwyciła jego dłoń, by z powrotem zwrócił całą swoją uwagę na nią. Nie widziała
dlaczego, ale nie chciała, by Mordechaj zobaczył „obłąkanego esesmana” – tak
właśnie nazywała swojego potencjalnego wybawiciela w myślach.
Podziałało. Mężczyzna natychmiast skupił całą
swoją uwagę na niej. Uśmiechnęła się lekko.
– Nic się nie stało.
Myślałam, że widziałam kogoś znajomego, ale się pomyliłam.
Chłopak zmarszczył brwi, które niemal
zbiegły się w jedną, grubą linię nad jego oczami. Patrzył na nią uważnie, a
wzrok miał irytująco przenikliwy. Rachela zacisnęła usta. Właśnie z powodu tego
wzroku nie lubiła go okłamywać. Zawsze miała wtedy wrażenie, że on jest w
stanie przejrzeć jej kłamstwa.
– To chyba nie był
żaden stary przyjaciel, bo wyglądasz na przerażoną – burknął.
Rachela mruknęła tylko coś niezrozumiale w
odpowiedzi. Nie mogła znaleźć słów, którymi mogłaby to skomentować. Czuła krew
pulsującą w skroniach. Naprawdę była przerażona. Gdyby Mordka dowiedział się o
esesmanie, mógłby nie zrozumieć. A najpewniej węszyłby w tym podstęp, tak jak
ona na samym początku.
Miała nadzieję, że Niemiec jeszcze wróci.
Musi z nim przecież porozmawiać o tym, żeby pomógł nie tylko jej, ale całej jej
rodzinie. I przyjaciołom, jeśli nie będzie to tak niemożliwe, jak jej się w tej
chwili wydawało. A potem będzie musiała ich wszystkich przekonać, by przyjęli
tę niespodziewaną pomoc.
Nie miała pojęcia, co będzie trudniejsze.
Wiem, wiem, znów niewiele się dzieje, ale to jakaś strategia - usypiam was przez nawałem wydarzeń w rozdziałach 20-22 (yay, tak, ruszyłam z miejsca i mam prawie cały 22 rozdział za sobą).
Rozdział 19 pojawi się po świętach. Na początku miałam plan, by dodać go w czasie świąt, ale zrezygnowałam, bo musielibyście zbyt długo czekać na kolejny. No chyba że bardzo chcecie.
Czekam na komentarze.
Aaaaa! Jak mogłaś teraz zakończyć! Veit w końcu dostał się do getta i zakończyłaś, no wiesz co. I Rachela go ujrzała, no wiesz co. Ech ten Mordka! Gdyby go nie było może spotkanie byłoby jeszcze w tym rozdziale, a tak trzeba czekać. I to do po-świąt. Umrę z niecierpliwości, kochana!
OdpowiedzUsuńOgólnie podobało mi się. Szybko przeczytałam. Mam wrażenie, że Veit naprawdę się gubi sam w sobie i niedługo popadnie w paranoje. Jakby na czole miał napisane "JESTEM ESESMANEM". Ciekawe, czy Faust popadnie w jakąś chorobę psychiczną. Nie powiem, byłoby to ciekawe zagranie.
Gdy Antonii powiedział o pielęgniarce - od razu powiedziałam sobie "Basia". Miałam rację, ha! :)
Całuję.
Ano jestem złośliwym stworzeniem i zakończyłam w tym miejscu własnie. A spotkanie - co gorsza - nie będzie miało miejsca w poświątecznym rozdziale, a dopiero następnym, 20.
UsuńCo do choroby psychicznej - aż tak daleko się nie posunęłam, Veit przez całe opowiadanie balansuje na granicy (bo już napisałam zakończenie, ale nie powiem jakie, bo popsułoby to zabawę)
Och! TY NIEDOBRA! : ( I będę tyle czekać, ale dobrze, co zrobić.
UsuńO, więc widzę, że historia całkowicie już zamknięta jest. Chciałabym zamknąć swojego puhdistusa, powoli nawet przymierzam się do napisania epilogu/rozdziału ostatniego. Zawsze wtedy lepiej mi idzie pisanie kolejnych rozdziałów. Wiem, co mam napisać, by nie zawalić końca :). Chociaż ciągle zastanawiam się nad dwiema wersjami, ech. A tak w ogóle to jak Ci się podoba nowy szablon? ^^
Nowy szablon jest piękny.
UsuńAle nie jest tak, że historia jest zamknięta - do 22 mam ciągłą akcję, a potem to jakieś fragmenty, które dopiero będę ze sobą sklejać.
Rachela ma wielkie nadzieje, a Boelke ciągle o niej myśli, normalnie telepatia jakaś :D Chociaż wydaje mi się, że marzenie uratowania nie tylko jej samej ale także jej przyjaciół i rodziny okaże się niemożliwe. No, może max 2 osoby, ale na pewno nie więcej.
OdpowiedzUsuńZ jednej strony trochę mi żal Baśki, bo pozwala siebie wykorzystywać, ale przecież ona nie ma nic przeciwko, zatem problemu jakby nie ma. A Faust się zaplątuje pomiędzy Basią a Rachelą xD Coś mi się wydaje, że pod koniec może niezły bigos z tego wyjść (a tak w ogóle to bigos to niebawem temat jak najbardziej na czasie ehehehehe).
I co, to wszystko, koniec wizyty Fausta w getcie? :C No nic, trzeba poczekać na następny rozdział! :P
Pozdrawiam ;)
Co do Baśki, to na pewno masz trochę racji. I co do bigosu - we wszelkim znaczeniu - również.
Usuń:)
Anonymo uważam, że rozdział jest bardzo ciekawy. Nie wiem, dlaczego twierdzisz, że jest nudno? Irygująca sytuacja z Faustem i panną Blum. Do tego jeszcze Basia, no, no i to ma być mało ciekawe. Oj, wypraszam to sobie! Mylisz się, moja droga! Jest ciekawie!
Usuń