piątek, 28 grudnia 2012

Rozdział dziewiętnasty


     Maj 1942 r., Warszawa, strona aryjska
     To nie był najlepszy dzień w życiu Franciszka Dąbrowskiego.
     Ba, powiedzieć, iż był to dzień niczym nie wyróżniający się także byłoby przekłamaniem.
     Franek obudził się dziś ze strasznym bólem głowy oraz poczuciem, że o czymś zapomniał. O ile fizyczną niedogodność udawało mu się jakoś ignorować, to złe przeczucie nie chciało go nijak opuścić. Nie wiedział, co go tak trapiło, ale wiedział, że było to coś ważnego. Z całych sił próbował sobie przypomnieć, kręcąc się niespokojnie po swoim niewielkim pokoiku. Za każdym razem, gdy stopa trafiała na obluzowaną deskę, pod którą trzymał broń i zapas lewych dokumentów, Czarny krzywił się niemiłosiernie.
     Można powiedzieć, że ten dzień dla Franciszka Dąbrowskiego zapowiadał się bardzo źle.
     Usłyszał głosy przy drzwiach wejściowych i już wiedział, że to do niego. Potarł twarz dłońmi, przed niewielkim lustrem na szybko przećwiczył zadowoloną minę. Gdy właścicielka mieszkania zapukała do jego drzwi, był przygotowany.
     W pokoju pojawił się Jakub Woyciechowski. Z równie nieszczęśliwą miną, co jego własna jeszcze przed paroma minutami. Dziękując Bogu w myślach, Czarny odrzucił maskę.
        Franek, ja mam złe przeczucia – poinformował go Kuba, zastępując tą informacją przywitanie.
     Ki czort?
     – Coś się stało?
     – Właśnie o to chodzi, że nic się nie dzieje! – Blondyn zamachał rękoma jak wiatrak.
     Czarny westchnął.
     – Tobie się to, oczywiście, dziwne nie wydaje wcale a wcale.
   – Nic a nic – potwierdził Czarny. – Mnie tak dobrze. Nic się nie dzieje, więc nikt nie może umrzeć. Przynajmniej teoretycznie. – Woyciechowski zrobił głupią minę. Franciszek zmarszczył brew. – Czy kto umarł?
     – Ano nie. Nikogo nawet nie aresztowali.
     – To w czym rzecz?
     – W tym, że jest za spokojnie.
     – Spokojnie jak na wojnie.
     Wzruszywszy ramionami Czarny usiadł na brzegu łóżka, gestem wskazując krzesło stojące przy biurku. Chłopak niechętnie usiadł. Przez chwilę przyglądał się Dąbrowskiemu, przygryzając dolną wargę.
     – Wiedziałem, że tobie będzie wszystko jedno – powiedział w końcu.
     Czarny żachnął się.
     – Ty chyba za dużo chcesz, Kuba. Wysadzanie torów to było za mało, zabrałem cię na akcję odbicia więźniów – i mówisz mi, że jest spokojnie! Wolałbyś żebyśmy się strzelali na ulicach, żeby ginęli przypadkowi ludzie?!
     Woyciechowski siedział ze wzrokiem wbitym w podłogę. Rudzielec wiedział jednak, że to nie dlatego, że czuje się zawstydzony: Kuba szykował się do powiedzenia czegoś, co mogło wzbudzić jeszcze większą złość w Czarnym.
     – Nie ma żadnych wiadomości o tym Niemcu, do którego chodziła moja matka? Bo już nie chodzi. A przynajmniej nie wtedy, gdy ja chodzę za nią.
     Dąbrowski zmełł przekleństwo w zębach. Przez głupie gadanie Jakuba ból głowy zaczął mu dokuczać jeszcze bardziej.
     – Dowódcy wyraźnie powiedzieli, że mamy się odpieprzyć od tej sprawy. Za wysokie progi na nasze nogi, Kuba. Ile razy mam ci to powtarzać?
     Chłopak milczał. Widać było po jego minie, iż wyraźnie bił się z myślami. Czarny czuł się w obowiązku zdusić w zarodku wszystkie jego głupie pomysły, więc szybko dodał:
     – Sam mówiłeś, że twoja matka już nie chodzi w tamto miejsce. Znaczy się, ktoś ważniejszy od nas się tym zajął. Miej spokojną głowę, jestem więcej niż pewny, tamci na górze umieją rozwiązać takie sprawy.
     Woyciechowski niechętnie pokiwał głową. To był argument, z którym trudno się było nie zgodzić. Szczególnie gdy było się szeregowcem, który pojęcia nie miał, jak się robi konspiracyjną politykę.
     Tylko dlaczego niepokój nie opuścił Franciszkowej głowy?
***
     Jakub wyszedł z mieszkania swojego dowódcy bardzo rozczarowany. Nie rozumiał, dlaczego Czarny się nie przejmuje, jego argumenty zupełnie nie trafiały, by nie powiedzieć – absolutnie nie zgadzały się z tym, co myślał Kuba.
     Nie miał pojęcia, co mógłby ze sobą robić przez resztę dnia, ale czuł, że potrzebuje kogoś, by porozmawiać. Mógłby z tej kawiarni na rogu zadzwonić do Baśki Jankowskiej, może miałaby czas? Och, nie przecież zna tylko numer do jej rodziców, a ona ponoć już tam nie mieszka! To było dobre usprawiedliwienie bierności, ponieważ Kuba czuł, że dziewczyna nie jest osobą, której bez wstydu może powiedzieć o swojej niepewności oraz rozczarowaniu. Pomyślał  o matce i nagle zdało mi się, że to nie jest wcale głupi pomysł: miałby z tego korzyść podwójną – zrzuciłby z serca ten przeklęty ciężar, ale jednocześnie mógłby ją wybadać – wiedziałby, czy dalej spotyka się z tym Niemcem, czy sprzedaje mu informacje.
     Pojechał na Nowogrodzką, do szpitala Dzieciątka Jezus, w którym Ewa pracowała od początku lat trzydziestych. Był to budynek wysoki, długi i niestety niezbyt zadbany. Kuba nigdy nie chciałby być tu pacjentem, dlatego też nigdy nie rozumiał matki, nie wiedział, dlaczego zdecydowała się pracować w t a k i m miejscu, skoro zawsze była estetką.
     Chociaż, z drugiej strony… Może to nie kwestia estetyki, może liczy się tylko to, by pomagać ludziom?
     Nie chcąc użerać się ze wścibskimi siostrami zakonnymi, postanowił wejść do szpitala tylnym wejściem, przez kotłownię. Znał tutejszego ciecia, pana Franciszka, z którym dobre układy jeszcze sprzed wojny umożliwiały mu niezapowiadane wizyty u matki.
     Obszedł budynek i ruszył w kierunku zagraconego podwórka: był to obszar jeszcze mniej zadbany niż front: kręciło się tu wiele bezpańskich kotów, bo kuchenne odpadki wabiły ptaki. Nawet w tej chwili dwa kocury prychały, walcząc pod kupą węgla, którego nikt jeszcze nie wrzucił do piwnicy.
     Zatrzymał się, a potem szybko cofnął. Miał nadzieję, że nikt go nie zobaczył. Wyjrzał zza załomu muru, próbując objąć wzrokiem całą scenę:
     Na podwórzu stał esesman w swoim nieskazitelnym, pełnym, czarnym mundurze. Nie dostrzegał dystynkcji, ale nie to było najważniejsze, gdyż człowiek ten wydał mu się być dziwnie znajomy. Pod pachą trzymał czapkę, w dłoni ściskał rączkę zniszczonej lekarskiej torby. Kuba nie miał bladego pojęcia, do czego mu ona potrzebna. Wiatr rozwiewał ciemne włosy Niemca, nawiewając je na twarz, więc nie mógł być pewny, czy to ten sam, którego widział w swojej kamiennicy, ale miał dziwne wrażenie, że to ten właśnie człowiek. Chcąc widzieć więcej, wychylił się nieco bardziej, gdyż wydawało mu się, że stojący do niego bokiem esesman nawet kątem oka nie będzie mógł uchwycić jego ruchu.
     Zaklął pod nosem.
     Niedaleko Niemca stała matka. Tłumaczyła coś gorączkowo, Jakub nie słyszał jednak ani słowa – musiała mówić półgłosem. Niemiec coś odpowiedział, zaśmiał się, jakby wyśmiewał przejęcie doktor Woyciechowskiej. Kobieta dreptała niespokojnie w miejscu, później stanęła blisko niego. Powiedziała coś, załamała ręce. Odparł, jak się Kubie wydawało, z uśmiechem. Zbywał ją, to było tak doskonale widoczne. Jakub zachowywał się tak samo, gdy chciał uspokoić matczyne złe przeczucia.
     Ewa przetarła twarz dłonią. Esesman wręczył jej torbę, poruszył się, jakby z zamiarem odejścia. Woyciechowski przeklął raz jeszcze, schował się. Nie w jego interesie było, by ten tajemniczy Niemiec go zauważył. Czekał tak kilka minut w napięciu, ale w ostateczności ciekawość zwyciężyła. Znów wyjrzał na podwórze.
     Nikogo nie było.
***
     Basia uśmiechała się, przyglądając się pracującemu przy powielaczu Majchrowi, który krążył wokół stołu, pogwizdując przez zęby. Czasem przerywał gwizdanie, by wymruczeć kilka słów. Zazwyczaj wtedy patrzył na nią i uśmiechał się półgębkiem. Dzięki temu uśmieszkowi wierzyła, że jest p r a w d z i w y m cwaniakiem z Pragi.
     – Wiesz, oddałbym życie, bo zrozumże mnie: tyle miłości znajdziesz w sercu mem, znajdziesz w sercu mem, dziewczyno* – zaśpiewał, jednocześnie mrugając do niej porozumiewawczo.
     Barbara parsknęła, odwróciła się, by raz jeszcze ułożyć dawno już poukładane bibuły. Jednocześnie jedną ręką zaczęła miętosić koniec swojego warkocza. Zawsze to robiła, gdy była zawstydzona lub zdenerwowana.
     Teraz była zawstydzona.
     Majcher… Marian zawstydzał ją swoją bezpośredniością, ale jednocześnie nieco bawił oraz troszeczkę onieśmielał. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że się do niej zaleca. I chociaż nie były to takie zaloty, o których marzyła nocami, gdy kończyła czytać kolejną romansową powieść, a raczej zaloty zwyczajne, takie, do jakich przyzwyczajeni są współcześni chłopcy oraz dziewczęta: bezpośrednie, śmiałe, niezbyt poetyckie, a otwarte i szczere, to przecież miłe. Cóż, jej uczucie do Fausta nie może sprawić, iż przestanie zwracać uwagę na otaczający ją świat. To byłoby straszne.
     A poza tym zalotów Mańka ani ona, ani on nie brali „na serio”. Majcher wypełniał sobie nimi nudny czas pracy. Przecież nie mogli rozmawiać. Powiedział jej: „w konspiracji, panienko, lepiej trzymać gębę zawartą”.
     Więc trzymała.
     Musiała jednak przyznać, że ją rozweselał. Wieczory, kiedy pracowała przy powielaczu, od początku były najjaśniejszą, najmilszą porą dnia. Z powodu Fausta, oczywiście, chociaż i Majcher czynił je przyjemnymi: potrafił ją zmotywować, miał w sobie wiele energii życiowej, był silny, zabawny i choć czasem plótł rzeczy zupełnie dla niej niezrozumiałe, to przecież niemożliwym było go nie słuchać: przykuwał jej uwagę. Z jego radości życia czerpała siłę do życia swojego, do kolejnego spotkania z Faustem, który teraz przychodził od biedy raz na dwa tygodnie.
     Musiała przyznać, iż pomimo wszystkich tych zalet, w Zawadzkim nie było nic, co by ją pociągało. W jego obecności jej serce biło zwykłym rytmem, umysł był jasny, myśli proste – tak proste, jak prostym człowiekiem był Majcher – jego zamiary mogła przejrzeć od razu. Niemiec był ponury oraz w pewien sposób skomplikowany, a to sprawiało, że był również atrakcyjny. Pociągały ją jego mrukliwość, tajemniczość, fascynowały ściągnięte brwi, zaciśnięte usta, zamglone mgiełką nieobecności oczy. Jego milczenie było czasem lepsze niż bezustanne trajkotanie Mariana. Faust był osobowością przytłaczającą, dominującą, narzucającą się, ale i magnetyczną, interesującą, podczas gdy Majcher dawał się poznawać łatwo przez swoją paplaninę. Mówił jedno, robił drugie – tak dowiedziała się szczegółów z życia Zawadzkich, ich przyjaciół i sąsiadów, choć zupełnie jej to nie obchodziło. A co wiedziała o Fauście? Zupełnie nic.
     Boże drogi, nie mam nawet pojęcia, jak mu na imię!
     Oczywiście, bywały krótkie chwile, gdy Faust był w dobrym nastroju: otwierał się wtedy, rzucał strzępami opowieści, choć niepodobna było z nich ułożyć jednej historii. Zdarzało mu się nawet żartować, śmiali się wtedy razem i Basia musiała przyznać, iż były to momenty jej największego szczęścia.
     Będąc z Majchrem czasem miała wrażenie, że odzyskała brata, radosnego chłopca, z którym można popołudniem wyjść na spacer i porozmawiać o rzeczach absolutnie nieistotnych. A gdy obok niej był Faust, Barbara czuła, że oto stoi przy niej mężczyzna – pociągający, prawdziwy mężczyzna ze swoimi demonami. Mężczyzna, który ją tym przerażał.
     Szkoda tylko, że  nie potrafiła zdecydować, za którym tęskni bardziej, gdy ogarniała ją ciemność kolejnych nieprzespanych nocy.
***
     Czerwiec 1942 r., Warszawa, getto
     Gorąco.
     Przejmujące, duszące gorąco.
     Profesor czuł, że nie może złapać tchu. Otwierał usta, lecz to niewiele pomagało. Sapnął ciężko, wreszcie sięgając dłonią klamki. Ukrył się na klatce schodowej, oparł plecami o ścianę. Zdjął zniszczony kapelusz, spróbował się wachlować. Po cóż go w ogóle brał, Irenka mówiła mu, że straszny gorąc na dworze.
     Wachlowanie niewiele pomogło, gdyż miał wrażenie, że ręce ma jak z ołowiu. Po kilku ospałych ruchach opuścił ręce. W boku dziwnie go kuło, jakby dostał kolki. Ból promieniował na klatkę piersiową, a po kilku minutach, gdy nie ustępował, nie wiedział już, gdzie tak naprawdę boli. Policzki paliły go, musiał być cały czerwony, jakby doznał poparzenia słonecznego. Westchnął ciężko. Lepiej nie będzie, trzeba iść do mieszkania, tam Irenka się nim zajmie, będzie wiedziała, co robić. Podniósł głowę i spojrzał na obskurny korytarz. Farba olejna, którą pomalowano ściany, odłaziła płatami, z sufitu sypał się tynk, zasypując białym proszkiem rozchwiane schody.
     Taka wspinaczka!
     Kurczowo zaciskając dłoń na poręczy, zaczął wspinać się po schodach. Nigdy wcześniej nie wydawały mu się być tak strome. Od rana czuł się źle, ale teraz ból przechodził wręcz ludzkie pojęcie. Jedyne, o czym myślał, to dojść do mieszkania, usiąść na swoim zwykłym miejscu przy kuchennym stole i poddać się zmęczeniu.
     Och, gdybyż już mógł odpocząć! Przysiąść może na chwileczkę na półpiętrze? Dać wytchnąć  płucom, otrzeć pot z czoła, rozmasować spuchnięte nogi, to mogłoby przynieść ulgę stopom, które wręcz rozsadzały mu buty.
     Przysiadł więc, chociaż sprawiło mu to spore trudności. Oddychało mu się znacznie gorzej, ale przynajmniej nogi już tak bardzo nie bolały. Do bólu w klatce piersiowej dołączył pulsacyjny ból nóg, jakby dopiero teraz krew mogła swobodnie krążyć w żyłach. Przychylił się, by rozwiązać sznurowadła.
     Och, ale czemuż nagle leży? Jak to się stało, że nic nie poczuł?
      Przez chwilę mrugał szybko powiekami, by pot nie leciał mu do oczu. Sufit nad jego głową był poznaczony burymi plamami wilgoci jeszcze gorzej, niż w mieszkaniu. Dziwne.
     Zamachał rękoma, lecz nie był w stanie się podnieść. Znieruchomiał więc, przerażony, iż nawet najmniejszy ruch gotów znów obudzić ten straszny ból.
     Ach, czemuż ból nagle? Czemuż on winien, wszak całe życie był wręcz okazem zdrowia.
     Zdenerwowany własnym niedołęstwem, spróbował podnieść się raz jeszcze. Zza jego zaciśniętych warg wydarł się jęk bólu.
     Zatoczył głową. Kątem oka widział drzwi swojego mieszkania. Więc może zawołać? Otworzył usta, lecz nie wydobył się z nich dźwięk głośniejszy od nieartykułowanego skrzeku. Zamknął oczy.
     Trzeba to przeczekać.
     Usłyszał trzaśnięcie drzwiami, a potem ciężkie i szybkie kroki, jakby kto zbiegał w dół. Wydawało mu się, że to mężczyzna. Chciał się upewnić, ale powieki były zbyt ciężkie, by móc je unieść.
     – Profesorze? Panie profesorze, co się panu stało? – Usłyszał.
     Rozpoznawał ten głos: to mówił Anielewicz.
     – Profesorze?
     Chciał odpowiedzieć, ale znów mógł tylko wycharczeć coś, czego on sam nie rozumiał. Anielewicz zaszamotał się, poczuł jego dłonie na ramionach. Chłopak nie zdołał go jednak unieść.
      Nachela! – krzyknął Mordechaj. – Nachela, chodź szybko! Pani profesorowo, pomocy!
     Znów kroki: prędkie, nerwowe. To jedna osoba, czy więcej?
     Głosy. Kilka. Jakby krzyk Anielewicza wywołał wszystkich z mieszkania.
      Profesorze!
     – Tato!
      Chaim, na miłość Boga, Chaim, co ci jest?!
     Chciał odpowiedzieć, ale wiedział już, że wysiłek jest daremny. Otworzył jedynie usta, by nabrać powietrza. W uszach szumiało mu dziwnie, jakby tonął.
     A więc tonie? Niemożliwe, jeszcze przed chwilą leżał przecież na cuchnących uryną schodach!
     A jeśli rzeczywiście jest pod wodą, to skąd te głosy wokół niego?
      Tato? Tato!
***
     Lipiec 1942 r., Warszawa, getto
     Mieszkanie było ciche. Otworzyła mu Weberowa i wpuściła bez słowa, rozpoznając twarz. Profesorowa siedziała przy stole w otoczeniu współlokatorów. Stary Szlenkier trzymał dłoń na jej ramieniu, jakby ją pocieszał. Mordechaj przez chwilę poczuł się jak intruz, ale gdy tylko Irena Blum uśmiechnęła się do niego, wiedział, iż decyzja o przyjściu tutaj była słuszna. Przyjrzał się lepiej matce Racheli. Przez tych kilkanaście dni, które minęły od nagłej i niespodziewanej śmierci profesora, kobieta postarzała się okropnie – była blada, pod oczami miała sińce, a dłonie trzęsły się jej jak w febrze. Śmierć męża z pewnością ją przybiła. Nie chciał nawet myśleć o tym, że na Rachelę wpłynęło to tym bardziej, wiedział przecież, jak była zżyta z ojcem. Wszystko to, czego się bał już od poranka, wróciło do niego w tej chwili – to miała być jego pierwsza wizyta od czerwca. Wcześniej nie chciał przeszkadzać rodzinie w żałobie, uważał, iż byłoby to wysoce niestosowne. Jednak sytuacja się zmieniła, dowiedział się o czymś, co wymagało przyjścia tutaj – musiał ostrzec Blumów, Weberów i Szlenkierów o niebezpieczeństwie. A przede wszystkim powinien spróbować raz jeszcze uratować Nachelę.
     Tylko jak?
      Wymienił kilka najnowszych plotek z Weberem, a mimo to nie dowiedział się niczego konkretnego. Rozejrzał się po kuchni.
      Rachela jest w pokoju. – Usłyszał głos profesorowej.
      Czy mógłbym…
        Oczywiście – przerwała mu, po czym rozkaszlała się okropnie.
     Wiedziała, o co chciał zapytać – miał wrażenie, że wszyscy wiedzieli, ale nie sprawiło to, iż się zawstydził. W końcu czy można wstydzić się szczerego uczucia?
     Skinął głową, a potem niepewnym krokiem ruszył ku zamkniętym drzwiom. Położył dłoń na klamce, westchnął głęboko, a potem wszedł do pokoju.
     Brunetka siedziała na materacu, ramionami obejmując kolana. Wydała mu się jeszcze bardziej krucha i drobna niż zwykle. Kiedy zamknął za sobą drzwi, podniosła wzrok. Nie uśmiechnęła się, nie wykonała żadnego gestu, a mimo to czuł, iż aprobuje jego obecność.
     Podszedł bliżej, ukląkł dokładnie naprzeciwko niej. Odwróciła wzrok. Miał ochotę powiedzieć jej wiele rzeczy, zadać kilka ważnych pytań i… Nie, nie zrobił nic. Zamiast tego ujął jej drobne dłonie w swoje. Były zupełnie zimne, chociaż za oknem lato w pełni, a żar lał się z nieba.
     – Nachelo  powiedział cicho. – Marek przyniósł dziś kilka niepokojących wiadomości.
     Spojrzała na niego. W jej oczach dostrzegł cień zainteresowania.
      Ludzie mówią, że będą wywozić na roboty do Niemiec. Wiem, wiem, takie plotki pojawiają się raz na jakiś czas, ale tym razem wygląda to wszystko bardzo serio. Kiedym tu szedł, widziałem pierwsze plakaty – zachęcają do zgłaszania się do wyjazdów. Ale Marek mówi, że będą wywozić wszystkich tych, co nie mają arbeitskart. Twoja matka musi coś wykombinować, spróbuję pomóc. Ciebie nie wezmą, bo przecież masz tę cholerną arbeitskartę. – Uśmiechnął się pokrzepiająco.
     Dziewczyna pokiwała głową, ale nie odpowiedziała. Zacisnął usta. Gorączkowo zastanawiał się, co powinien powiedzieć. Że mu przykro? Że współczuje jej straty? Wszystko to już powiedział wtedy, na klatce, gdy jasnym stało się, że stary profesor umarł. Znów poczuł się dziwnie nie na miejscu. Poklepał ją więc tylko po dłoni, wstał i ruszył ku wyjściu. Był już przy drzwiach, gdy jej głos zupełnie go zmroził:
      Mnie też wywiozą, Mordka. Straciłam arbeitskartę.

*Eugeniusz Bodo – „Tyle miłości”

7 komentarzy:

  1. Uuu, wszystko zacina się zacieśniać! Rachela nei ma arbeitskarty, więc mogą ją wywieźć do obozu, ale tu akurat będzie miał pole do popisu Veit. Zaskoczyła mnie śmierć profesora Blum. Była taka nagła.
    Basia nie może zdecydować się na mężczyznę... Akurat ten dylemat rozumiem, a to, że są zupełnie różni to już w ogóle haha xD
    A Kuba ciągle podejrzliwy. Dojdzie w końcu do tego, że ten Niemiec wcale nei jest groźny i że jest po ich stronie...?

    A, mam pytanie, bo ostatnio czytałam "Zdążyć przed Panem Bogiem" i tam pojawił się Mordechaj Anielewicz - to ta sama osoba czy tylko inspirowana czy coś? ;)

    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Śmierć profesora miała zaskoczyć. Dobrze, że zaskoczyła.
      Basię to i ja rozumiem, właśnie od jakiegoś czasu "stoję w rozkroku" między dwiema opcjami.
      Kuba kiedyś tam się w końcu domyśli może, na razie jest zbyt zajęty tym, by się wykazać - nie ważne w czym, byle zaistnieć.

      Wspominany przez Edelmana (który też występuje w tym opowiadaniu, Boru Szumiący wybacz) Mordechaj Anielewicz jest dokładnie tym Mordechajem Anielewiczem.

      Usuń
  2. Już nowy rozdział się pojawił? Fajnie, że jeszcze przed końcem tego roku! Akcja bardzo mnie zaskoczyła. A raczej rozwój wypadków. Ta nagła śmierć profesora, czy to ojciec Racheli? Mam nadzieję, że Niemcy nie zabiorą jej do obozu koncentracyjnego... Opowiadanie jet bardzo oryginalne, dzięki temu, iż pojawiają się tu prawdzie postaci, a nie tylko fikcyjni bohaterowie. Słyszałam o Anielewiczu. Poza tym czytałam, kiedyś książkę o Korczaku o im pisali. Czekam na kolejny rozdział ju w Nowym Roku 2013!

    OdpowiedzUsuń
  3. Serce mi mocniej zabiło pod koniec tego rozdziału, gdy Rachela wyznała, że nie ma arbeitskarty. Sprawa z wywozem na roboty do Niemiec mi śmierdzi i podejrzewam, że albo ich rozstrzelają, albo zawiozą do obozu koncentracyjnego. :x
    Szalenie lubię Fausta, z każdym rozdziałem coraz bardziej. Fantastyczne opisy jego przeżyć, myśli, wątpliwości, przyznam, że jestem tym absolutnie zachwycona. No i wątek fascynacji Basi - doskonale ją rozumiem i mogłabym o niej czytać i czytać. Podoba mi się ta bohaterka, momentami odnajduję w niej siebie.
    Dobry opis przeszłości Racheli, wspomnień jej ojca. Tylko... Jak mogłaś go uśmiercić? Po cóż? :c Jedno pytanie mnie nurtuje: czy będzie miało to jakiś wpływ na ciąg dalszy tej historii, a jeśli tak, to jaki?
    Ostatnie rozdziały były raczej spokojne, bez nadmiaru zaskakujących i nagłych wydarzeń, ale mnie się to osobiście bardzo podobało. Lubię powolną akcję, pochylenie się na dłuższą chwilę nad wnętrzem postaci, ich przeszłością, uczuciami.
    Olbrzymi plus za użycie gwary warszawskiej - warszawianka ze mnie żadna, ale użycie tejże gwary stworzyło ciekawy klimat.
    Jedno zastrzeżenie, tym razem stricte techniczne - czcionka mi wybitnie przeszkadza. :< Być może to wina mojego laptopa, ale muszę zaznaczać tekst, by cokolwiek widzieć. Ten odcień czerwieni nazbyt zlewa się u mnie na ekranie z czernią i muszę wysilać biedne oczęta, by wszystko wyraźnie widzieć.
    Kłaniam się, wybacz, że tyle czasu mnie tu nie było, ale przynajmniej mogłam rozkoszować się kilkoma rozdziałami naraz, dzięki czemu nie mam teraz uczucia niedosytu. Dużo, dużo weny życzę! :*

    p.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pieriestrojka, jak miło widzieć!
      Od razu sprawa czcionki - to wina rozdzielczości, każdy widzi tę czcionkę inaczej.
      Co do wywozu do Niemiec - słusznie podejrzewasz, coś tu śmierdzi, a co? To już w następnym rozdziale, bo po kilku spokojnych rozdziałach, w rozdziale 20 akcja pędzi! na łeb, na szyję.
      Dziękuję za komplementy względem Fausta i Basi - co do niej, to i ja siebie w niej odnajduje.
      Co do śmierci ojca - będzie to miało raczej destrukcyjny wpływ na Irenę, nie na akcję.
      Co do gwary - ze mnie też żadna warszawianka, ale pomyślałam sobie, iż przynajmniej taka postać jak Marian potrzebuje właśnie czegoś, co ją będzie wyróżniać. Zresztą różnicowanie w dialogach idzie mi tak sobie, głównie posługuję się poprawną polszczyzną, ale przy Marianie (i trochę Mordechaju) pozwoliłam sobie zaszaleć.

      Usuń
  4. Mam nadzieję, że wybaczysz mi moją nieobecność spowodowaną brakiem wszystkiego, łącznie ze zdrowiem (gorączka-srączka, ból głowy itp :<)). Dziś zrobiłam sobie dzień wolny od uczelni, bo tak, więc nadrabiam. Fausta miałam już tak dawno doczytać, bo kończyłam zawsze na pierwszej części :/. Ale teraz już na bank przeczytam :D.

    Ech... ojciec Racheli umarł i jakoś tak smutno mi. Tak nagle, na schodach, na śmierdzącej klatce... Chciałam potulić Rachelę w tym momencie, heh. :C Biedna. Do tego nie ma arbeitskarty i będą mogli ją wywieźć gdzieś... nie chcę nawet myśleć, gdzie :<.
    Mam nadzieję, że Faust jakoś pomoże w tej sprawie. Dalej jest jej coś winien i niech się pospieszy no!

    Marian dalej mnie zaskakuje i dalej jest cholernie uroczy w adorowaniu Baśki :D. Mimo że ona dalej fascynuje się Faustem (ja też xD...).
    Jestem ciekawa, co wymyśliłaś dalej. Co w kolejnych rozdziałach. Bo teraz zdaje mi się, że akcja się jakoś hm... rozpędzi? Nie wiem :<

    Boże, jaki chaotyczny komentarz. Wybacz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chaotyczny czy nie, dziękuję :D
      Tak, akcja ruszy do przodu, ale czy Faust pomoże Racheli? Tego nie powiem, bo zepsułabym zabawę.
      Cieszę się też, że Marian zaskakuje, lubię pisać o tej postaci, kto wie, czy nie zrobię rozdziału poświęconego tylko i wyłącznie Marianowi?

      Usuń