Sierpień
1942 r., Warszawa, getto
Krzyki.
Płacz.
Smród
spoconych, długo niemytych ciał, odór rozkładu.
Pierze
latające w powietrzu, unoszące się na wietrze, osiadające na włosach i ubraniu.
Śliska
od potu, drobna dłoń matki co chwila wymykająca się z jej uścisku.
Nieustająca
kakofonia dźwięków sprawiała, że Racheli kręciło się w głowie. Tłum przesuwał
się powoli w kierunku niewielkiego placu. Spojrzała w niebo, w którego idealny
błękit wrzynała się szaroczarna chmura dymu ze stojącej niedaleko lokomotywy.
Jakaś starowinka przed nią upuściła walizkę ze zmęczonych rąk, więc Blumówna
potknęła się. Nie wypuściła jednak z uścisku dłoni matki. Wydawało jej się, że
od tego zależy jej życie. Gdyby prący do przodu tłum je rozdzielił, oszalałaby
z niepokoju. Wystarczyło jej to, że w otaczającym ich tłumie nie mogła znaleźć
ani Szlenkierów, ani starej Weberowej z córkami. Weber i Dawid mogli zostać,
ale zdecydowali się jechać z resztą rodziny. Szkoda, że nie miała obok siebie
syna szewca, może pomógłby jej choć trochę. Była na granicy wyczerpania, a
przecież musiała utrzymać się na nogach – jeśli upadnie, tłum ją zadepcze.
– Nie zostawaj w tyle – powiedziała do
Ireny.
Matka skinęła tylko głową. Oddychała
ciężko, chrapliwie. Wciąż niedoleczona choroba płuc dawała jej się ostro we
znaki. Rachela musiała ją niemal ciągnąć. Poprawiła chwyt zapotniałej dłoni na
rączce własnej walizki. Matka ciągnęła swoją po ziemi. Rachela nie chciała, by
ją zgubiła, bo gdziekolwiek mają ich wysiedlić, na pewno nie dostaną niczego.
– Oczywiście, dziecko – wymamrotała matka,
gdy minął kolejny atak kaszlu.
Dziewczyna rozejrzała się. Kolumnę idących
flankował falujący, zbity, krzyczący tłum tych, co zostawali. Przydatnych do
pracy, najsilniejszych Żydów. Odkąd straciła arbeitskartę stała się zupełnie nieprzydatna. Jak dzieci i starsi.
Blumówna lustrowała twarze młodych mężczyzn. Szukała między nimi Mordka, Jurka
albo choćby Marka – kogokolwiek, kto mógłby jeszcze jakimś cudownym sposobem
odmienić ich los. Ale nikogo nie dostrzegała.
Mieszanina dziecięcego płaczu, jęków kobiet
oraz wykrzykiwanych ze wszystkich stron rozpaczliwych nawoływań, skutecznie ją
rozpraszała. Czuła się jak we śnie. Posuwała się powoli naprzód, jakby nogi
grzęzły jej w jakimś mule, tłum z tyłu napierał na nią, więc co chwila wpadała
na czyjeś plecy, to ktoś znów deptał jej stopy, cofając się gwałtownie. Twarze
gapiów zlane były w jedno, pomarańczowe morze. W końcu jednak usłyszała to, co
chciała:
– Nachela! NACHELA! – Spojrzała w stronę
źródła krzyku.
Mordka Anielewicz przeciskał się do
pierwszego szeregu. Było to jednak wołanie rozpaczliwe. Cała postawa chłopaka
wyrażała zupełną niemoc. Był wyraźnie zrozpaczony i nie wiedział, co robić. To
odebrało Racheli resztki nadziei. Uśmiechnęła się więc smutno, a potem
podniosła dłoń w pożegnalnym geście. W tym samym momencie jej wzrok odnalazł
dziwnie znajomą sylwetkę. Zatrzymała się, chociaż miała tego nie robić.
Mężczyzna w szarym, letnim garniturze oraz
kapeluszu nasuniętym na oczy stał pod murem, paląc papierosa. Wyróżniał się
właśnie przez to swoje aż nadto spokojne zachowanie. Wyrzucił niedopałek,
podniósł głowę. Nie musiał tego robić, bo Rachela i tak by go rozpoznała. To był
ten dziwny oficer niemiecki, który kazał jej się nazywać Faustem. Obiecał jej
pomoc, więc czekała na niego aż do dziś. Nigdy nie pomógł. Nigdy nie przyszedł,
choć widziała go jednego popołudnia przed kamienicą. Mimo to nie zabrał z getta
ani jej, ani matki, ani nie zrobił niczego, co być może uratowałoby życie jej
ojca.
Nie zrobił nic, by choć trochę poprawić ich
los.
Co zatem robił tu dziś? I dlaczego znów nie
jest w mundurze? Jak się tu dostał? I po co?
P r z y g l ą d a ł się Mordechajowi, który
wciąż stał i krzyczał jej imię.
Blumówna obserwowała, jak na twarzy Fausta
pojawiają się emocje. Najpierw była to obojętna maska, ale z chwilą, gdy
dostrzegł i usłyszał Anielewicza coś się zaczęło zmieniać. Na początku było to
zainteresowanie, może nawet lekkie zdziwienie, które jednak szybko zaczęło
zamieniać się w wyraźne zniesmaczenie.
Wtedy ich spojrzenia spotkały się. Rachela
nie miała żadnych wątpliwości. To był on, chociaż ogolony i w cywilnym ubraniu.
Te oczy rozpoznałaby wszędzie.
Chciała coś zrobić, wykonać jakiś gest lub
zawołać do niego, lecz tłum parł naprzód, pchając ją przed sobą. Kiedy się
obejrzała, Faust znikł.
Była coraz bliżej czoła pochodu. Wtedy
zauważyła sortujących tłum mężczyzn. Jednym z nich był młody Edelman, ze swoim
wiecznym niezadowoleniem wymalowanym na przystojnej twarzy. Rozmawiał teraz z
granatowym policjantem, który próbował mu coś wcisnąć do ręki. Ten jednak
odmówił, rzucając przy okazji jakimś grubszym słowem. Żydowski stróż porządku
odszedł.
– Rachela. – Usłyszała chrapliwy,
nieprzyjemny głos Marka. Przestała szukać wzrokiem Fausta. – Co ty tu robisz?
Przecież miałaś pracę.
– Miałam – odparła, zauważywszy pełne
nadziei spojrzenie matki. – Gdzie nas wiozą?
– Ciebie nigdzie. Masz. – Wcisnął jej w
dłoń żółty kartonik z numerem. – Idź już. Ten numer ratuje ci głowę.
– Marek. Moja matka… – Edelman posłał
krótkie spojrzenie kobiecie.
– Jej nie mogę pomóc. Mam tylko kilka
numerków. Nie dla twojej matki, przykro mi – powiedział dosyć obojętnie. Jednak
była w jego głosie pewna nuta, która kazała jej uwierzyć, że rzeczywiście
żałuje. – Idź, do cholery, bo zaczynasz zwracać na siebie uwagę, głupia
kobieto.
Spojrzała na Irenę. Ta kiwnęła głową.
– Mamo…
– Idź, dziecko – powiedziała Irena. A potem
zmusiła się do uśmiechu.
– Ale ja…
Marek nie patyczkował się. Złapał ją za
ramiona i wepchnął w tłum pod ścianami budynków. Tam silne, męskie ramiona
złapały ją, po czym zaczęły pchać ku wylotowi ulicy. Ku wybawieniu.
Nie mogła się obejrzeć. Nie widziała już
matki, Marka, Mordki ani, tym bardziej, Fausta.
Wypchnięto ją w uliczkę. Upadła, ścierając
sobie skórę z kolan i łokci. Mimo wszystko wciąż ściskała w dłoni swoją
walizkę. Za jej plecami było piekło, przed nią ni żywego ducha. Podniosła się z
trudem.
Mężczyzna w szarym garniturze wyrósł jak
spod ziemi. Musiała zrobić dwa kroki w tył, by się z nim nie zderzyć. Położył
jej obie dłonie na ramionach.
– Idź do mieszkania. Gdybyś słyszała, że
ktoś idzie, ukryj się. Przyjdę po ciebie. Tym razem naprawdę ci pomogę. Nie rezygnuj,
nigdzie nie wychodź. Czekaj cierpliwie.
Milczała. Patrzyła mu tylko w oczy.
Niesamowite, ciemne, prawie czarne, poznaczone złotymi żyłkami. Nieludzkie
niemal.
– Zrozumiałaś? – zapytał.
Kiwnęła głową, zamykając przy tym oczy.
Gdy je otworzyła, już go nie było.
***
Siedziała w kącie opustoszałego pokoju, z
kolanami podciągniętymi pod brodę. Rękoma obejmowała nogi, w dłoni wciąż
ściskała rączkę walizki. Przecież ten człowiek mógł przyjść w każdej chwili.
Wytężała słuch, napinając mięśnie, gdy słyszała jakikolwiek szmer.
Za oknami powoli niebo traciło swój
naturalnie niebieski odcień, blednąc, by za kilka godzin ściemnieć. Rachela
zwilżyła wargi językiem, ale nie przyniosło to żadnego ukojenia. Gardło miała
wyschłe, a ślina stała się nagle nieprzyjemnie gęsta oraz dziwnie kwaśna. Nie
ruszała się jednak ze swojego miejsca, wiedziała, że niczego nie znajdzie.
Kroki na schodach. Dziewczyna w panice
przypomniała sobie, iż miała się chować, ktokolwiek miałby przyjść. Rozejrzała
się gorączkowo po pokoju. Jej wzrok padł na starą, przekrzywioną szafę. Ktoś,
kto plądrował mieszkanie, musiał doszczętnie rozbić naruszoną nóżkę. Niewiele
myśląc, otworzyła drzwi, a potem weszła do niej. Nie zatrzasnęła ich jednak, by
widzieć, kto i po co przyszedł.
Drzwi wejściowe otworzyły się z
charakterystycznym skrzypieniem. Ktoś chodził po kuchni. Starając się oddychać
jak najciszej, przycisnęła oko do szpary. Widziała cień na ścianie, ale nic
więcej.
– Nachela? – zapytał intruz.
Dziewczyna nie miała pojęcia, jak wylądowała
na podłodze. Musiała potknąć się o własne nogi, spiesząc się, by Anielewicz
przypadkiem nie odszedł. Narobiła rabanu. Zaklęła cicho, masując obolały
łokieć. Wtedy właśnie poczuła obejmujące ją ramiona. Zacisnęła dłonie na jego
koszuli, odwzajemniając uścisk.
–
Marek mi powiedział, że ci dał numer. Twoja matka? – Usłyszała jego głos tuż
przy swoim uchu.
–
Pojechała. Mordka… Ona… Ona beze mnie nie…
–
Nie myśl o tym. Ważne, żeś ty ocalała. Ja ci teraz pomogę. – Uścisk stał się
jakby silniejszy.
Usłyszawszy
o pomocy, oprzytomniała. Odsunęła się od niego na długość ramion. Anielewicz
przyglądał jej się przez chwilę. Zauważywszy otarcia na łokciach i kolanach,
zmarszczył brew, ale o nic nie pytał.
–
Mordka, słuchaj, ktoś mi zaproponował ucieczkę.
Mężczyzna
spuścił wzrok. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że uścisk jego ramion
zelżał, by po chwili zniknąć zupełnie. Chłopak podniósł się z klęczek. Palcem
wskazującym pocierał nos, jak zawsze, gdy się denerwował. Odwracał od niej
wzrok. Westchnęła, opuściła ramiona, zgarbiła się. Już wiedziała, co za chwilę
powie.
–
Doskonale. To dobrze, Nachelo, uciekaj. To dobrze dla ciebie.
Prychnęła
–
Ja ci to mówię, idioto, żebyś i ty ze mną uciekł.
Zaskoczył
ją, podnosząc wzrok; nie spodziewała się, że będzie zdolny to zrobić. Przez
chwilę patrzyli sobie w oczy. A Rachela z każdą chwilą traciła resztki nadziei,
które jej zostały.
–
Nie mogę, Nachelciu. Moja matka, moja organizacja… Oni wszyscy mnie potrzebują.
–
I ja też – odparła.
Milczał.
Długo.
–
Tak? – mruknął w końcu pytająco, przygryzając wargę.
Zawsze
był niepewny. Zawsze, odkąd pamiętała, potrzebował tego, by go upewniać, że
jest przez nią uwielbiany, że obchodzi ją jego los. Nigdy nie miał aż tyle
pewności siebie, by chociażby zaprosić dziewczynę do kina, więc zaskoczył ją
swoim zaangażowaniem w ruch oporu. To, że oddali mu przywództwo zawstydzało go,
więc po raz kolejny musiała trwać u jego boku, ściskać za ramię i zapewniać, że
da sobie radę. A teraz chciał ją zostawić. Chciał puścić ją, nie dając nawet
cienia nadziei, że kiedyś znów się odnajdą.
Gorączkowo
myślała nad tym, co go przekona. Musiała zrobić coś absolutnie ostatecznego,
ale i zaskakującego, by nie miał czasu zastanowić się nad sensem jej działań.
Nie mogła pozwolić mu, by zostawił ją jak w trzydziestym dziewiątym. Doskonale
pamiętała, że wtedy niemal umarła z niepokoju, czekając na jakąkolwiek
wiadomość. Jeśli zostawi ją teraz, to nawet na oczekiwanie nie ma co liczyć.
Musiałaby go pogrzebać. Natychmiast i nieodwołalnie.
Zarzuciła
mu więc ręce na szyję i pocałowała. Był to pocałunek desperacki, włożyła więc
weń tyle uczucia, na ile tylko było ją stać. Całowała go zapamiętale,
nieumiejętnie: był to jej pierwszy pocałunek „na serio”. Zamknęła oczy, nie
chcąc widzieć jego reakcji. Ta jednak się pojawiła: Mordechaj pocałunek oddał z
pewną nieśmiałością. Dłonią dotknęła jego policzka, myśląc tylko o tym, że
jeśli to ma mu uratować życie, to jest w stanie poświęcić dla tego nawet
swojego wyidealizowanego kochanka z młodzieńczych marzeń.
Czy cokolwiek z tych nastoletnich
głupot się teraz liczy, skończona idiotko? Straciłaś ojca, matkę, Dawida, nie
masz pojęcia, co stało się z Idą. Nie możesz stracić i jego!
Ciepłe
dłonie chłopaka oplotły ją w pasie. Przycisnął ją mocniej do siebie, niemal
unosząc w powietrze. Kołysząc się na palcach całowała go z każdą chwilą
bardziej zapamiętale, nie chcąc, by zdemaskował jej desperackie działania.
Doskonale wiedziała, że jeśli ów pocałunek Anielewicza przekona, spędzi z
chłopakiem całe życie. Jako żona. Zdziwiła
się więc łatwością, z jaką jej to przyszło.
Jakież to wszystko było łatwe: zrujnowane
mieszkanie znikło jej z pola widzenia, całym światem stał się mężczyzna,
którego całowała.
Jakież to wszystko było łatwe, doprawdy!
Trudności nie sprawiało jej ani całowanie, ani przyciskanie swego ciała do jego
ciała, ani…
– A teraz? Czy pójdziesz ze mną teraz? –
Nie zdecydowała się niczego wyznawać, przecież wszystko było jasne.
Anielewicz odtrącił ją natychmiast.
Wiedziała, że przegrała, nim jeszcze na powrót ujął jej twarz w swoje duże,
szorstkie, ciepłe dłonie i nim uśmiechnął się przepraszająco.
– Nie mogę. Ale ty idź i żyj bezpiecznie za
nas dwoje.
„Żyj bezpiecznie za nas dwoje” czy nie to
samo powiedział jej tamtego wrześniowego dnia sprzed lat? Och, głupi, biedny
Mordechaj!
Zamknęła oczy, starając się nie płakać,
choć wydawało się jej to niemożliwe. Odjął dłonie od jej twarzy. Chciała go w
tych ciemnościach złapać, ale jej palce zacisnęły się jedynie na powietrzu.
Kiedy otworzyła oczy, już go nie było.
***
Usłyszała skrzyp otwieranych drzwi i odgłos
ciężkich kroków. Nie ruszyła się jednak ze swojego miejsca – osunęła się na
podłogę pod ścianą czas jakiś wstecz, lecz już nie miała siły wstać. Mordechaj
zostawił ją w momencie, w którym najbardziej go potrzebowała – zmuszono ją, by
zostawiła matkę, zmuszono ją, by nie kontaktowała się z przyjaciółmi, a on,
jakby nigdy nic, zlekceważył lata ich przyjaźni, poświęcając się dla ideałów, o
które dba marny odsetek żydowskiej społeczności. Nic dziwnego, że czuła się
zupełnie tak, jakby odchodząc Anielewicz zabrał też ze sobą jej chęć do życia.
Siedziała więc, rękoma obejmując kolana, z
głową opuszczoną i zamkniętymi oczyma. Czuła, że w gardle zaschło jej jeszcze
bardziej, że usta ma spierzchnięte, popękane. Było jej tak źle, iż uznała
chowanie się za bezcelowe – niech się dzieje, co chce, więcej stracić już nie
można!
Ktoś dotknął jej ręki, rozluźnił siłą
palce, kurczowo zaciśnięte na rączce walizki – nie pamiętała, kiedy
przyciągnęła ją do siebie ponownie. Podniosła wzrok. Zapadał już zmierzch,
ponieważ przez okno wlewał się do pokoju ciepły pomarańczowo-różowy blask.
To był ten Niemiec, ten esesman, człowiek,
który obiecał pomoc. Teraz jednak nie miał na sobie tego szarego garnituru, w
którym widziała go rano. Ubrany był w wysokie, gumowe buty, granatowe,
drelichowe spodnie ściągnięte mocno szerokim, skórzanym paskiem, a więc
wyraźnie na niego za duże, oraz skórzaną, podniszczoną kurtkę Na plecach miał
pusty plecak, czy torbę, nie widziała dobrze. Obrazu dopełniała biała,
bawełniana podkoszulka, poznaczona mniejszymi i większymi plamami potu. Mężczyzna
dyszał ciężko, jakby jeszcze przed chwilą biegł.
– Chodź. Nie ma czasu
do stracenia – powiedział. Ton jednak miał chłodny, bardzo rzeczowy.
Jego twarz i spojrzenie były równie martwe
– żadnej emocji, żadnego współczucia, ani popędzania. Po prostu stwierdzenie:
rusz się, bo nie będę czekał.
Nie odpowiedziała, lecz posłusznie wstała.
Niemiec jakby aprobował jej poczynania, bo skinął krótko głową, odwrócił się, a
potem odstawił jej walizkę na podłogę. Rozejrzał się po pomieszczeniu, jakby
szukał miejsca, w którym mógłby ją schować. Najwyraźniej zauważył też jej
pytające spojrzenie, bo rzekł:
– Nie będzie ci to
wszystko potrzebne. Weź tylko to, co uznasz za najpotrzebniejsze. – Rzucił
pusty plecak na podłogę
Kiedy nie wykonała żadnego ruchu, bez
ceregieli otworzył walizkę i wyrzucił jej zawartość na podłogę. Speszona
Rachela czym prędzej zaczęła zbierać swoje rzeczy. Wzięła na chybił-trafił
kilka sukienek i wpakowała je do plecaka. Niemiec kręcił się po mieszkaniu,
mrucząc coś pod nosem, wyglądał przez okno, jakby bał się, że ktoś może
przyjść. Rachela wiedziała, że tak się nie stanie.
Resztę swoich rzeczy upchnęła w szafie.
Dopiero wtedy się odwróciła. Mężczyzna nie dał jej możliwości zadania
jakiegokolwiek pytania. Chwycił prawie pusty plecak, zarzucił go sobie na ramię
i rzekł:
– Chodźmy. – Tym razem
zabrzmiało to jak ponaglenie.
Wyszła za nim z mieszkania. Na twarzy czuła
chłodny, wieczorny wiatr, który studził jej rozgrzaną skórę, ale wcale nie
uznała tego za przyjemne. Wciąż miała to dziwne uczucie, że znajduje się we
śnie. Chciała, tak bardzo chciała się obudzić. Esesman szedł szybko, lecz nie
oglądał się za siebie, więc prawie biegła, by nie stracić go z oczu.
Zaprowadził ją do jakiegoś zaułka. Odsunął
rękaw kurtki, spojrzał na zegarek. Nie powiedział do niej nic. Rozejrzała się
niepewnie: ze ścian budynków wokół nich sypał się rudobrązowy, ceglany pył,
wokół walały się śmieci – rzeczy, które być może jeszcze wczoraj należały do
kogoś – dziś były brudne i zdeptane.
Rachela czuła się brudna i zdeptana.
– Na co czekamy? –
zapytała w końcu: głosem cichym, uważając, by nie zabrzmiała w nim żadna
negatywna emocja. Nie chciała denerwować człowieka, który jej pomagał.
Ciągle nie mogła go rozszyfrować: czego
zażąda w zamian? Pieniędzy nie miała, biżuterii tym bardziej. Co mogłaby mu
dać? Informacje?
Siebie?
Wzdrygnęła się na samą myśl. Niemiec
zauważył, iż zadrżała, zmierzył ją spojrzeniem. Nie odpowiedział na jej
pytanie. Zamiast tego wrócił do obserwacji nieba oraz skubania dolnej wargi.
Coś zachrobotało. W zapadającym zmierzchu
widziała, jak właz kanałowy przesuwa się nieznacznie. Niemiec pochylił się, odepchnął
go. Z kanału wyłoniła się najpierw głowa mężczyzny, później dopiero tors. Nowy
towarzysz oparł dłonie o ziemię, podciągnął się z trudem. Najpierw zmierzył
spojrzeniem esesmana, potem dopiero spojrzał na Rachelę. Uśmiechnął się
nieznacznie, dziwnie – jakby myślał, że oto właśnie coś odkrył, coś żenującego,
coś banalnego.
Był to brunet o niewielkich, osadzonych
blisko szerokiego nosa oczach, ale ich koloru z tej odległości i przy tym
świetle nie mogła określić. Był szeroki w barach – ciemny, drelichowy
kombinezon opinał się na napiętych mięśniach krótkich rąk w taki sposób, jakby
miał zaraz puścić w szwach. Twarz mężczyzna miał szczerą, przyjazną.
– Idziemy, Faust.
Dziewczyno? – Spojrzał w jej stronę, wyciągnął dłoń. Podeszła do niego niepewnie,
czuła, jak trzęsą jej się kolana.
Brunet mówił po niemiecku z wyraźnym, polskim
akcentem.
***
Veit nic nie mówił. Podążał za Jankiem,
który prowadził ich, oświetlając drogę. Czekała ich co najmniej godzina
marszruty – Faust żałował, że nie spojrzał na zegarek, gdy wychodził z kanałów,
by przyprowadzić Rachelę.
Sposób ten podpowiedział mu Rylski.
Opowiedział mu o tym, co robi teraz Domański, skontaktował się z nim zamiast
Fausta. Sprawa wyglądała na dogadaną i pewną – teraz Boelke uświadomił sobie,
że Antoni niewiele Jankowi powiedział – podporucznik wyczuwał zdenerwowanie
Polaka. Obejrzał się niepewnie – Żydówka szła, podtrzymując się śliskich ścian.
Co chwila słyszał plusk wody – potykała się w półmroku, ale nie było czasu, by
wrócić i jej pomóc – jeśli chciała wyjść po drugiej stronie, musiała utrzymać
tempo, chociaż i Faustowi wydało się ono niepotrzebnie wysokie. Zbliżył się
więc do niego, po czym wyszeptał:
– Zwolnij, ona zaraz
zemdleje.
Janek rzucił mu krótkie spojrzenie – teraz
Faust był pewny, że Domański jest zły.
– Jak chce wyjść, to
musi utrzymać tempo. Musi zniknąć stąd przed końcem mojej zmiany, rozumiesz?
– Rozumiem, ale miejże
litość. – Uśmiechnął się nieco nieszczerze. – Wcześniej jakoś ci nie było aż
tak pilno.
– Wcześniej to
wcześniej. Teraz jest teraz.
Boelke nie miał pojęcia, co mógłby
odpowiedzieć na takie stwierdzenie. Westchnął więc tylko. Janek zaklął pod
nosem.
– Jedna baba. Wszystko
to dla jednej baby. Czyś ty oszalał, chłopie? Co ty sobie myślisz, co ci się
roi w tym twoim pustym, niemieckim łbie? Ciągniesz mnie do getta po jedną
babę?!
Veit przyłożył palec do ust, nakazując mu
być cicho. W tym samym momencie szczur z piskiem umknął mu spod nóg. Usłyszał
zduszone piśnięcie za swoimi plecami: Żydówka się wystraszyła. Nie obejrzał
się.
– Obiecałem jej pomóc
– syknął w odpowiedzi. Nie będzie się tłumaczył: nikt go do tego nie zmusi.
– Obiecałeś, obiecałeś
– burknął Janek zrzędliwym tonem. – Ciekawym, co ona ci obiecała za…
– Nie waż się kończyć
tego zdania. Nikt mi nic nie musi obiecywać. Ty też byłeś sam jeden, kiedy
ratowałem ci dupę na Szucha! Wtedy cię to nie dziwiło, wtedy ani słówka nie
pisnąłeś. – Zirytował się. Naprawdę się zirytował.
Powinieneś
unikać stresów, powinieneś unikać skrajnych emocji, mój drogi.
Janek zatrzymał się. Podporucznik SS dobrze
wiedział, że uderzył w czuły punkt. Mierzyli się spojrzeniami.
– Dobra – mruknął
Polak.
Faust nie miał pojęcia, co to miało
znaczyć. Przyznawał mu rację? Przepraszał? Obiecywał, że zwolni nieco? Dla
pewności cofnął się, bez słowa podał Blumównie dłoń. Spojrzała na niego
niepewnie – albo tak mu się tylko wydawało – w tych ponurych, cuchnących
kanałach niewiele można było zobaczyć. Przyjęła jednak jego pomoc.
Resztę drogi ciągnął ją za sobą.
***
Sierpień
1942 r., Warszawa, strona aryjska
Rachela
spojrzała w rozgwieżdżone niebo – gwiazdy świeciły mocno, wydawały się być
blisko, na wyciągnięcie ręki. Odetchnęła pełną piersią – znów była w cuchnącym
zaułku, ale po smrodzie i zaduchu pełnego szczurów kanału zupełnie jej to nie
przeszkadzało. Czuła, że ma przemoczone stopy i przód sukienki. Czuła, że
cuchnie, że bolą ją otarte łokcie i krwawiące słabo skaleczenie na zewnętrznej
stronie prawej dłoni, chociaż nie pamiętała, żeby się w ogóle zraniła. Czuła,
że pieką ją łzawiące oczy.
Ta przeprawa była czystą grozą.
Zsuwany na miejsce właz kanałowy zaszurał
na kocich łbach. Dziewczyna odwróciła się, lecz prócz niej w uliczce był tylko
ten Niemiec.
– Nie zdążyłam mu
podziękować – powiedziała.
Esesman poprawił ułożenie plecaka, nawet
nie zaszczycając jej spojrzeniem.
– Chodźmy. To jeszcze
nie koniec, zaprowadzę cię w bezpieczne miejsce, w którym przeczekasz
niebezpieczny okres. Wyjdziesz dopiero wtedy, gdy przyniosę ci nowe dokumenty.
– Co to za bezpieczne
miejsce? Czyjaś skrytka w piwnicy? Jakaś rodzina ze wsi chce mnie u siebie
ukryć? Słyszałam, że tak robią, takie plotki były w getcie – mówiła szybko i
nieskładnie, ale wiedziała, że mężczyzna ją rozumie. – Co to za miejsce,
powiedz mi.
– Bezpieczne – rzekł
tylko. A potem ruszył przed siebie.
Po krótkiej chwili poszła za nim, ponieważ
uświadomiła sobie, że niczego więcej się nie dowie.
Ale czy to się w ogóle liczyło? Dla Racheli
ważne było przede wszystkim to, że rzeczywiście jej się udało, że jest po
drugiej stronie.
To
nie sen. To nie może być sen, to się na pewno dzieje tu i teraz. To nie sen,
prawda?
Jak widać, pchnęłam akcję nieco do przodu. Nie jestem pewna, czy ten rozdział się wam spodoba, bo nie moim celem było przedstawienie zła i dramatu wywózki, bo zrobili to ode mnie lepsi (Polański czy Spielberg żeby daleko nie szukać) i przy wykorzystaniu lepszych środków.
Umówmy się - w tej opowieści skupiamy się na szpiegowaniu i werterowskim poczuciu weltschmerzu w wykonaniu głównego bohatera.
Jak zawsze czekam na opinie.
Bardzo spodobał mi się dialog między Veitem a Jankiem. Faust pokazał w nim swój charakter. Nikomu nie usprawiedliwia się ze swoich czynów, potrafi dogryźć. Lubię takie mocne charaktery.
OdpowiedzUsuńSwoją drogą, jestem ciekawa, czy Mordka pojawi się jeszcze w tej historii. Polubiłam go.
Życzę Weny i pozdrawiam!
My logorrhea
Od razu mogę powiedzieć, że owszem, Mordka w historii jeszcze zostanie.
UsuńAnonymo, świetnie przedstawiłaś ten dramat wywózki!A poza tym pojawienie się Marka Edelmana zrobiło na mnie wrażenie. Cieszy mnie realność, jaką dodajesz tej historii. Biedna pani Irena! Już mi się zimno robi, jak pomyślę o koszmarze obozu koncentracyjnego. Współczuję biedaczce. O Boże, oby nigdy więcej wojny. Przyznam Ci się Anonymo, że zaczęłam myśleć po tym, co by było gdyby. Ja wolałbym zginąć ze swoją rodziną w obozie. Wiem to straszny wybór, ale z bliskimi należy być do końca, prawda? Mam jeszcze pytanie, ponieważ zauważyłam, że odpowiadasz na komentarze Czytelników. Czy w Twoim opowiadaniu mógłby się ewentualnie pojawić Władysława Szpilman? Skoro wpisałaś tutaj Edelmana? ;-) Tak mi wpadło do głowy, gdy czytałam... Ciekawe, jakie będą dalsze losy Racheli po stracie matki? Raczej nie przypuszczam, aby starszej kobiecie udało się wydostać z łapsk oprawców... Mam jeszcze prośbę do Ciebie o opowiedz w komentarzu dobrze? Na koniec pragnęłabym przypomnieć o swoim blogu www.opowiadania-mandragory.blogspot.com. Chwilowo mam mały urlop do końca stycznia. Chcę zacząć z początkiem miesiąca, a w styczniu z różnych przyczyn nie mogłam. Mam nadzieję, że zajrzysz do mnie i poczytasz! Wkrótce nowe opowiadania będą, obiecuję. :-) Jeszcze raz gratuluję świetnego rozdziału!
OdpowiedzUsuńAkurat muszę przyznać, że pojawienia się Władysława Szpilmana zupełnie nie planowałam, a teraz to już po ptokach, bo według historii - zdążył z getta uciec i nie mam go jak poza nim przedstawić. Ale może jakiś flashback mu poświęcę, to w sumie całkiem niezły pomysł jest, dzięki!
UsuńTwojego bloga czytam, jak wszystko przeczytam to skomentuję, obiecuję! :)
Widziałam, że jest rozdział, po prostu nie miałam kiedy zajrzeć :D A poinformowałam na gadu, myślałam, że już się naprawiło, ale najwyraźniej się pomyliłam :)
OdpowiedzUsuńCóż, nie jestem zaskoczona, że Mordka nie zdecydował się uciec z Rachelą, bo niedawno odkryłam, że gdzieś już o nim wspomniano i to by nie pasowało, hehehe xD Ale zrobiło mi się smutno. Bardzo, bardzo smutno. Pocałunek opisany perfekcyjnie z takim nagromadzeniem emocji, że aż mi się gorąco zrobiło, a jeszcze niedawno marzły mi paluszki xD Mistrzostwo, Anonymo!
No cóż, Faust musi sobie uświadomić, że jeśli fatyguje innych tylko po to, aby wyrwać kobietę z opałów, to to będzie miało zawsze jakiś podtekst, haah :P
Bardzo podobał mi się ten rozdział :)
Pozdrawiam
A, dziękuję za komplement bardzo miło mi się zrobiło. Mordka nie mógł uciec, nie mogę stawać okoniem oczywistym faktom historycznym :) A poza tym nie byłoby tak dramatycznie,huh?
UsuńFaust to w ogóle w świecie nieobyty jest, nie łapie takich subtelności :)
Ale to przez to jest taki uroczy haha :D
UsuńAleż ja doskonale o tym wiem - im bardziej nieogarnięty, tym bardziej uroczy :)
UsuńJak obiecałam, tak jestem. Komentuję rozdział po rozdziale, dla mojej wygody xd.
OdpowiedzUsuńStrasznie smutny był ten rozdział. Rozdzielenie Racheli z Ireną, z Dawidem i innymi. Do tego desperacki pocałunek z Mordką... Miałam chyba nawet nadzieję, że z nią zostanie, chociaż to było bardzo nierealne. Współczuję biednej Nacheli.
Faust dotrzymał swojego słowa, co mnie ucieszyło. A gest, gdzie podał jej dłoń... naprawdę, bardzo miłe ze strony Fausta. Ciekawa jestem, co będzie dalej. Czy Mordka się pojawi? Czy Racheli uda się przeżyć?