Listopad
1942 r., Warszawa, getto
Ocucił go niezbyt mocny,
ale dobrze wymierzony policzek. Gwałtownie otworzył oczy i, zapomniawszy o
swoich wczorajszych przygodach, usiadł. Odebrało mu co prawda dech, ale ból
szybko minął. Jan rozejrzał się po wnętrzu. Nie do końca pamiętał drogę, którą
przebył, ledwo kojarzył też to, że mu otworzyła.
Chciał coś powiedzieć, ale gdy otworzył
usta, poczuł, że pękł mu strup. Delikatnie dotknął rozbitych warg, ocierając
krew. Potem przejechał językiem po zębach, licząc je skwapliwie. Były
wszystkie, chociaż wydawało mu się, że dwa zostały naruszone, a jeden wyraźnie
ukruszony. Po tych pobieżnych oględzinach swego żałosnego stanu, w końcu udało
mu się zogniskować wzrok na stojącej przed nim postaci. Ubrana w szaroburą
jesionkę w jodełkę Ida Rosenfarb patrzyła na niego z wyraźną niechęcią.
– Zasnąłeś wczoraj, więc cię nie budziłam.
Ale teraz naprawdę musisz wstać i mi pomóc.
Mówiła to z wyraźną niechęcią, jakby
dławiąc się własnymi słowami, upokorzona, że musi o cokolwiek prosić akurat
jego. Stein przypomniał sobie, że wczoraj pomogła mu tylko dlatego, że zmusił
ją do tego, przychodząc tutaj. Problem w tym, że wcale nie było mu jej żal, że
absolutnie niczego nie żałował. Podobało mu się zmuszanie tej hardej dziewuchy
do rzeczy, których robić nie chciała, fascynowało go to, że jako jedna z
nielicznych ma odwagę mówić, co jej się nie podoba, miała odwagę go
nienawidzić. Większość ludzi po prostu onieśmielał i zastraszał, ale nie ją.
Wątpił, by istniała osoba, która onieśmielałaby Rosenfarbównę.
– Pomóc? – wymamrotał niewyraźnie.
Dopiero teraz zwrócił uwagę na jej minę.
Nie wyrażała zniesmaczenia, tak jak wczoraj. Dziś na twarzy Idy nie malowały
się absolutnie żadne emocje. Była blada, skórę miała ściągniętą, a usta
zaciśnięte w wąską linię. Gdy już, choć z wyraźnym trudem, podniósł się i
stanął przed nią, zauważył, że zaciska szczęki. Znał ją na tyle dobrze, by
wiedzieć, że to przejaw zdenerwowania. Oczy też miała dziwne, puste i
zaczerwienione, z opuchniętymi powiekami, świadczącymi o tym, że nie zaznała
wiele snu.
– W czym? – zapytał, gdy nie odpowiedziała.
Dziewczyna zamknęła na chwilę powieki i
zmarszczyła brwi, jakby próbowała sobie przypomnieć wyćwiczoną kwestię. Nie
otwierając ich, machnęła ręką w stronę łóżka, na którym leżała staruszka,
której wczoraj wieczorem zupełnie nie zauważył.
– Z nią. Umarła w nocy. Skoro już tu
jesteś, pomożesz mi ją wynieść.
Stein poczuł, że pierwszy raz zupełnie nie
wie, co mógłby powiedzieć. Czuł się jak we śnie. Głos Idy był zupełnie
pozbawiony emocji, a przecież domyślił się, że ta martwa staruszka coś dla niej
znaczyła, że była jej babką lub matką, tą, którą dziewczyna ukrywała.
Uświadomił sobie, że te zamknięte oczy i ściągnięte brwi to nic innego, jak
dowód cierpienia. Cierpienia, które wolała przed nim ukryć. Chwiejnym,
niepewnym krokiem podszedł do łóżka. Starając się nie patrzeć na twarz trupa,
powoli zawijał ciało w prześcieradło, które podała mu Ida. Rozumiał, dlaczego
nie może tego zrobić sama, a mimo to uważał swoje zdanie za obrzydliwe i
upiorne. Ale mógł to dla niej zrobić. W końcu ona wczoraj nie wyrzuciła go za
drzwi, jakkolwiek nie byłaby jego wizytą oburzona.
Trochę
poświęcenia.
– Pospiesz się, za chwilę będą przejeżdżać
zbieracze zwłok. Nie pozwolę, by leżała na ulicy przez tydzień, nie zniosę… –
urwała.
Nie odwrócił się, nie skomentował. Wydawało
mu się, że rozumie.
Kiedy skończył, podeszła do niego i
chwyciła trupa za nogi. Wyszli z pokoju. Współlokatorzy Rosenfarbówny zupełnie
nie zwrócili na nich uwagi, co nieco zaskoczyło Jana. On zawsze się
interesował, gdy ktoś umierał w mieszkaniu, w którym mieszkał z pięcioma innymi
osobami. Chociaż teraz prócz niego nie mieszkał tam już nikt z tych, którzy
zostali zakwaterowani jako pierwsi.
Wynieśli ciało na ulicę. Ida kazała mu je
położyć na chodniku. Jan stanął przy trupie, wypatrując wózka zbieraczy, ale,
ku jego ogromnemu zdziwieniu, Ida ruszyła jakby nigdy nic dalej. Dogonił ją
truchtem, chociaż obawiał się, że w czasie biegu mogło mu pęknąć kolejne żebro.
Nadwyrężona, spuchnięta ręka też bolała.
– Nie zaczekasz na zbieraczy? – zapytał.
– I tak przyjadą – stwierdziła. – A ja nie
mam czasu, muszę iść do pracy i naprawdę nie mogę się spóźnić. Ty też
powinieneś już iść.
Chciał się uśmiechnąć, ale czuł, że nie
powinien. I tak pewnie z uśmiechu zostałby tylko grymas.
– Odprowadzę cię.
Spojrzała na niego przeciągle, jakby
zastanawiając się, jakie są jego intencje. Były jak najbardziej czyste, powody
jego uprzejmości zaś dość prozaiczne, ot, martwił się jej dziwnym stanem, co
jego samego wprawiało w niemałe zdumienie. W końcu to on był tym od szantaży,
wyłudzeń i pozornej ochrony. Tę dziewczynę zaś wykorzystywał na każdy możliwy
sposób, więc jej spojrzenie było absolutnie uzasadnione. Nie żeby go to nie
ubodło, ale że nie umiał się zbyt długo zastanawiać nad swoimi uczuciami,
których usilnie starał się wyzbyć odkąd trafił do tego przeklętego miejsca,
zatem porzucił rozmyślanie i przybrał zwykłą sobie pozę.
Mimo to milczeli, idąc niemal pustymi
ulicami. Było zimno. Jan czuł, że poranny przymrozek nie przynosi mu ulgi, a
tylko potęguje ewidentną gorączkę. Ocierając załzawione oczy, zagaił:
– Wczoraj nawet nie zapytałaś, kto mi to
zrobił, nie byłaś też specjalnie zdziwiona. Niewiele pamiętam, ale na pewno nie
zapytałaś.
Szła dalej, zupełnie niewzruszenie, z
zaciśniętymi ustami, z pewnością myśląc o czymś zupełnie innym.
– Nie zapytałam – potwierdziła jednak.
– Wiesz zatem, kto to był.
– Wiem. Nie wymagaj jednak ode mnie
współczucia – burknęła ostro. Dopiero teraz na niego spojrzała, a jej
spojrzenie ciskało gromy. – Przylazłeś do mnie i padłeś na progu niemal bez
ducha, wstrętna, złośliwa kanalio. Wiem, że zrobiłeś to z premedytacją, bo
jesteś głupim sukinsynem.
Nie wytrzymał, uśmiechnął się złośliwie.
Czując metaliczny smak krwi w ustach, natychmiast tego pożałował, nie mógł
jednak wypaść z roli.
– Kanalia, sukinsyn… Po co te wielkie
słowa?
Ida zaklęła pod nosem.
– Człowieku, daj spokój. Daj mi spokój, nie
chcę cię więcej oglądać na oczy. Czy to tak ciężko zrozumieć?
Nie odpowiedział. Zatrzymała się pod jakimś
szopem. Szop ów był dobrze ukryty, bez szyldu, niemal niezauważalny, a wchodziło
się do niego przez podwórko. Po podwórku kręciło się kilku młodych oberwańców,
ale uciekli natychmiast, zauważywszy mundur Steina. Jan mógł się założyć o
wszystkie pieniądze, że szop mieścił się w piwnicach. Zauważył, że dziewczyna
ma czerwone, jakby odmrożone dłonie i zdecydowanie zbyt często mruży oczy, gdy
na coś patrzy. Praca ta, jakakolwiek by nie była, zupełnie jej nie służyła. Mężczyzna
już wcześniej rozmyślał o tym, że powinien załatwić Idzie lekką pracę,
najlepiej w Judenracie, albo w jakimś przedsiębiorstwie wykorzystującym
tutejszą tanią siłę roboczą, ale wiedział, że na pewno nie przyjęłaby jego
propozycji. Nie dlatego, że lubiła się męczyć, po prostu była zbyt dumna, by
przyjąć cokolwiek od n i e g o.
Ida złożyła ręce na piersi i najwyraźniej
czekała, aż odejdzie. A więc to tu, to już. Pożegnanie. Chłodne i pełne
rezerwy, dające mu do zrozumienia, że gra skończona, a on nie osiągnął nic.
Problem w tym, że Jan nie zamierzał się poddawać. Teraz jednak odszedł, by móc
dać jej satysfakcję.
Trochę
poświęcenia.
***
Czekał na nią pod drzwiami szopu.
Zobaczywszy go, przewróciła tylko oczami, po czym ruszyła śmiało przed siebie,
nawet się z nim nie witając. Słyszała jednak jego ciężkie kroki oraz
posapywanie, z pewnością spowodowane jego obrażeniami. Nie zamierzała zwalniać,
w duchu licząc, że nie będzie mógł zbyt długo utrzymywać tego tempa.
Przeliczyła się jednak, policjant dogonił ją.
– Dobry wieczór – przywitał się cicho,
nieco bełkotliwie. Rozbite wargi nie pozwalały mu na wyraźne artykułowanie
wyrazów.
– Czemu do ciebie nic nie dociera? –
zapytała, choć jeszcze przed chwilą obiecywała sobie, że się do niego nie
odezwie.
Stein sapnął, warknął, westchnął. Nie
wiedziała, o co mu chodzi, ale miała wrażenie, że uważał, iż to pytanie w jakiś
sposób mu uwłacza. A może uwłacza jej inteligencji?
– Ależ, Ido, chciałem dać ci spokój, ale
potem pomyślałem sobie, że nie podobało mi się twoje poranne zachowanie. Tak
nie zachowują się ludzie, którzy kogoś stracili. To niebezpiecznie, rozumiesz,
nie pozwolić sobie na żal. Martwię się o ciebie, dlatego po ciebie przyszedłem.
– Znów mówił z tą irytującą, teatralną frazą, zadęciem, przesadną emfazą.
Miała tego serdecznie dość, ale z drugiej
strony nie miała siły, by powtarzać mu wciąż to samo. Obserwowała go kątem oka.
Chociaż nie wyglądał najlepiej, mundur miał wyczyszczony, jakby zajmował się
tym przez cały dzień. Kto wie, może rzeczywiście tak było.
No dobrze, trochę poświęcenia
jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Niech lezie, jeśli taka jego wola.
Zupełnie nie rozumiała tego, dlaczego im
bliżej była swojej kamienicy, tym większe zdenerwowanie czuła. Serce podjechało
jej już do gardła i miała wrażenie, że za chwilę zwymiotuje. Bała się, że gdy
wyjdzie zza rogu, dostrzeże owinięte w prześcieradło ciało, które zostawiła tam
rankiem. Nie chciała tego oglądać. Dość upiorny był widok martwej matki, kiedy
pochyliła się nad nią rano, by pożegnać się przed wyjściem do pracy. Potrząsnęła
głową, próbując o tym zapomnieć. Nie chciała o tym myśleć, chociaż wiedziała,
że pierwszą rzeczą, którą zobaczy dziś zamknąwszy oczy i szykując się do snu,
będzie twarz martwej matki. Stein musiał zauważyć jej zachowanie, ponieważ
przyglądał jej się, marszcząc brwi. Nagle, zupełnie irracjonalnie, zapragnęła
dać mu w twarz. Zacisnęła szczęki, ledwo się powstrzymując. Policjant otworzył
usta, chcąc skomentować jej zachowanie, lecz ona uniosła dłoń, skutecznie go
uciszając. Nie myślała, że to w ogóle zadziała.
Podeszła do drzwi kamiennicy. Słyszała za
swoimi plecami ciężki oddech Steina i już wiedziała, że chce wejść do środka.
Ona zaś była bardziej niż pewna, że nie chce go oglądać. Odwróciła się więc z zamiarem powiedzenia mu
w niewybrednych słowach o tym jawnym prześladowaniu. Spojrzała mu prosto w
oczy, wykrzywiła usta w grymasie, po czym powiedziała:
– Bałam się, że nie zabrali ciała.
Nie rozumiała, po co mu to mówi. Przecież
miała powiedzieć coś zupełnie innego! To zaskakujące, ale nagle zauważyła, że
zwykły dla tego człowieka, złośliwy uśmiech kompletnie zniknął. Stein zgarbił
się, opuszczając ramiona. Było coś w jego oczach, czego widzieć nie chciała.
Współczucie. Nienawidziła, gdy ktoś jej współczuł.
– To całkowicie zrozumiałe. Przykro mi z
powodu… – powiedział dokładnie to, czego mówić nie powinien, więc musiała mu
przerwać.
– Daj spokój. Nie będę tego znowu
powtarzać, ale daj spokój. I niech cię już tu jutro nie widzę – ostrzegła, a
potem czym prędzej wślizgnęła się przez szparę w drzwiach do środka.
Spodziewała się, że Jan jej nie posłucha,
ale nie wszedł za nią do kamienicy. Ruszyła więc na górę, chociaż co chwila
oglądała się, czy oby za nią nie idzie. Klatka schodowa była pusta. Weszła do
mieszkania i, jak zwykle, nie przywitała się z nikim. Zniknęła w swoim pokoju.
Zapomniała go zamknąć, więc z łóżka zniknął zarówno cienki siennik, jak i
ostatni ocalały komplet pościeli. Nie miała siły, by się o to złościć. Nie
rozebrawszy się nawet z płaszcza, usiadła na gołych deskach i ukryła twarz w
dłoniach.
Dopiero teraz pozwoliła sobie na płacz.
***
Listopad
1942 r., Warszawa, strona aryjska
Henryk obserwował Kubę.
Fascynowało go to, co robił chłopak: rozkładał i składał krótkolufową broń z
zamkniętymi oczami. Po każdym złożeniu i rozłożeniu zaś, spoglądał na zegarek,
jakby liczył czas. Henryk nie bardzo wiedział, po co Kuba to robił, ale zdążył
się domyślić, że to jakaś forma ćwiczeń. Ostatnio Jakub wychodził wcześnie oraz
wracał późno, zupełnie się nie tłumacząc z tego, gdzie był i co robił.
Woyciechowski rozumiał to w pewnym stopniu, co nie znaczyło, że się o niego nie
martwił. Tajne komplety to jedno, w końcu wykształcenie trzeba jakoś zdobyć, co
nie znaczyło, że nie podobały mu się zajęcia, na których młodych chłopców
uczono obchodzenia się z bronią. To całkowicie naturalne, że się o niego
martwił, był w końcu jego ojcem, ale irytowało go to, że Kuba nie podchodzi tak
do sprawy, że traktuje go jak kogoś, kto ogranicza jego wolność i deprecjonuje
wybory oraz podjęte decyzje. A Henryk przecież to wszystko popierał!
I
tak bardzo zazdrościł mu tej graniczącej z głupotą odwagi.
Odsunął się od drzwi, gdy zauważył, że
chłopak wstaje i wyraźnie szykuje się do wyjścia. Co gorsza, zabierał ze sobą
tę broń, którą wsadził do kieszeni spodni. Mężczyzna wycofał się na wcześniej
upatrzoną pozycję na fotelu, nie zdążył jednak otworzyć nawet gazety, gdy drzwi
pokoju otworzyły się na oścież, a syn pojawił się w salonie, mierząc go
nieprzychylnym wzrokiem, jakby wiedział, że był obserwowany.
– Wychodzisz gdzieś? – zapytał Henryk,
starając się, by ton jego głosu był jak najbardziej neutralny.
Kuba wzruszył ramionami.
– Tak – odparł beztrosko. – Jest sprawa,
która wymaga natychmiastowego… załatwienia.
Spokojnie.
Bez przytyków. To tylko trochę zrozumienia, trochę poświęcenia.
– Ach, „sprawa” – mruknął, wyraźnie czując,
że strach pobudza jego serce do szybszej pracy. – Uważaj na siebie – dodał, gdy
Kuba już w przedpokoju zakładał płaszcz.
– Zawsze na siebie uważam, tato –
odpowiedział, po czym wyszedł, zamykając za sobą cicho drzwi.
***
Veit leżał w cuchnącej potem, dawno
niepranej, rozgrzebanej pościeli. Z ręką na czole, badając, czy oby nie nabawił
się już gorączki, rozmyślał nad swoją beznadziejnością. Śledztwo w sprawie
dwóch trupów z Armatniej utknęło w martwym punkcie. Nawet niechętna pomoc
Kmicica na nic mu się zdała. Nadal nie wiedział, kim byli, dlaczego zginęli,
kto ich zabił.
Do łóżka położył się tak, jak stał,
zdjąwszy jedynie płaszcz. Ubłocone buty oparł na wezgłowiu, w końcu nie był aż tak niechlujny.
Żałował, że nie istnieje osoba, z którą
mógłby się podzielić swoimi wątpliwościami. Bo przecież Mentzke nie będzie mógł
mu pomóc, sam wiedział tyle, co Veit, zatem nie ulży mu w ewidentnym
cierpieniu. Niemożność rozwiązania zagadki stała się niemal tak bolesna, jak
jego permanentny ból istnienia, spowodowany koniecznością prowadzenia
podwójnego życia i…
Dość,
dość! Dość użalania się nad sobą!
Uderzył się zwiniętą w
pięść dłonią w czoło, zmuszając się do ponownego myślenia o sprawie, do
uporządkowania faktów. Co wiedział?
Po
pierwsze: zabici tą samą metodą, w tym samym czasie, a więc na pewno śledzeni.
Po drugie: dwie rany w
okolicach serca sugerują albo nowicjusza, albo kogoś nerwowego. Nieprzydatna
informacja.
Po trzecie: skradziono im
dokumenty, ale nie pieniądze. Nie było ich wiele, ale zostawiono je przy
trupach, więc można wykluczyć napad rabunkowy. Niemniej jednak zniknęły
dokumenty, a przyjmujemy za niemożliwe, by ktokolwiek z odrobiną oleju w głowie
chodził po mieście bez papierów. Więc albo je zabrano, bo ktoś ich potrzebował,
bądź zabrano, by utrudnić identyfikacje.
Oba powody, jak stwierdził Dorf, a
podporucznik musiał przyznać mu rację, brzmiały jak wzięte z księżyca. Westchnął,
zamknął oczy i potarł twarz dłonią, szykując się do kolejnego uporządkowania
faktów, do międlenia wciąż tych samych informacji dopóki, dopóty nie będzie tak
zmęczony, że zaśnie w mundurze.
Po
pierwsze: zabici tą samą metodą…
Przerwało mu pukanie do drzwi. Niechętnie wstał,
by otworzyć. Nie kłopotał się nawet zerkaniem przez wizjer, pukanie było
krótkie, nerwowe, więc to pewnie sąsiadka znów miała jakiś bezsensowny problem.
Zdziwił się, widząc w progu Ewę. Nie mówiąc ni słowa, odsunął się i wpuścił ją
do wnętrza. Kobieta była zdyszana, wyraźnie zdenerwowana. Policzki miała
zaróżowione, jakby tutaj biegła. Otworzył usta, by zapytać co się stało, lecz
ona wydyszała tylko:
– Aresztowano mojego syna. Złapali go w
jakiejś nieudanej akcji, z bronią w ręku. Potrzebuję twojej pomocy, Fauście.
Nie miał pojęcia, jak powinien zareagować,
co powiedzieć. Wyciągnął więc tylko dłoń i poklepał Woyciechowską po ramieniu.
Z pewnością nie dodało jej to otuchy, ale tylko na tyle było go teraz stać.
– Oczywiście, zrobię wszystko, co w mojej
mocy.
Nic
nie jest w mojej mocy, ale to tylko trochę wysiłku, trochę ryzyka. Trochę
poświęcenia, Fauście. Tylko trochę więcej poświęcenia.
Jak widzicie rozdział dzisiejszy sponsoruje hasło "trochę poświęcenia". W zasadzie nie wiem dlaczego, ot, miałam kaprys napisać rozdział z konceptem. Mam nadzieję, że przypadnie wam do gustu.