Listopad 1942 r., Warszawa,
strona aryjska
Nie przychodził po nią nikt, by zabrać ją
do refektarza na wspólny posiłek. Zawsze przecież ktoś przychodził! Zresztą,
siostry zakonne niezbyt przychylnym okiem patrzyły na jej samotne wycieczki po
klasztorze i jego terenie, więc szybko z nich zrezygnowała. Podejrzewała, że
działo się tu coś, co zakonnice chciały przed nią ukryć. Najprawdopodobniej
znajdowali się tu także inni ludzie, którzy potrzebowali kryjówki bardziej niż
dziewczyna. Być może byli to uciekinierzy z niemieckich więzień i aresztów, a
może nawet ci, którzy zbiegli z transportów do obozów pracy. Nie mogła tego
jednak stwierdzić na pewno. Faktem natomiast było, że nikt nie miał tyle
zaufania wobec niej, by pokazać cokolwiek ponad zwykłe, nudne zakonne życie,
którego zaczynała mieć po dziurki w nosie.
Rachela krążyła z wyraźnym
zniecierpliwieniem po swojej celi, czekając aż siostra zakonna zapuka do drzwi.
Żałowała, że nie miała nawet zegarka, by sprawdzić, ile minut spóźnienia już
ma. Wtedy mogłaby z głupią, dziecięcą i durną złośliwością wyrzucać to swojej
opiekunce.
– No, nareszcie! – mruknęła, kiedy
usłyszała pukanie do drzwi.
Tak była nim zaaferowana, że nie zwróciła
uwagi, że jest głośniejsze i bardziej energiczne niż zwykle. Już miała zacząć
swoją długą litanię narzekań, gdy, kompletnie zaskoczona, zamknęła usta.
– Witaj – powiedział Faust, uśmiechając się
nieznacznie, samymi ustami.
W obu dłoniach trzymał talerze z zupą, a
pod pachą, zawinięty w czystą ściereczkę, chleb. Nie widziała go od dwóch
miesięcy, a on zjawiał się nagle, jakby nigdy nic. Jakby był tu zaledwie
wczoraj. Musiała przyznać, że wyglądał zdecydowanie lepiej niż ostatnio, tylko
ciemne kręgi pod oczyma świadczyły o tym, iż sypia jeszcze krócej niż miał to w
zwyczaju. Na sobie miał elegancką, czarną jesionkę, z kieszeni której wystawały
niezniszczone, skórzane rękawiczki. Jedna z nich właśnie upadła na podłogę,
więc Rachela podniosła ją prędko i wcisnęła ją z powrotem na miejsce. Zauważyła
też, że wojskowe buty z cholewami ma także w idealnym stanie, wyglancowane na
wysoki połysk. Choć ubrany był po cywilnemu, nienaganna postawa i sposób
poruszania się – nawet teraz, w tej komicznej sytuacji – świadczyły o tym, że
bez dwóch zdań jest wojskowym. Tak bardzo nie pasował do miejsca, w którym się
znajdowali.
Faust podał jej zupę, po czym, nie czekając
na jej reakcję, usiadł na klęczniku. Rozwinął ściereczkę, podzielił chleb,
podał jej porcję. Przyjęła ją bez słowa. Dopiero po chwili była zdolna zapytać:
– Co ty tutaj robisz?
– Przyszedłem w odwiedziny – odparł między łykami zupy, lekko wzruszywszy przy
tym ramionami.
Rachela odstawiła swój talerz na podłogę.
– Nie było cię dwa miesiące. Zaczęłam
martwić się, że coś się stało.
– Siostry zakonne powiedziały, że w ogóle
nie powinienem cię odwiedzać, ale jakoś wkupiłem się w ich łaski. I oto jestem!
– Ponownie się uśmiechnął. – Nie powinnaś była się w ogóle martwić.
– Nie rozumiesz. – Pokręciła gwałtownie
głową. – Ja codziennie bałam się, że przyjdzie Gestapo i mnie stąd zabierze!
Nie możesz tak po prostu zjawić się pewnej nocy, przestraszyć mnie swoim
potwornym wyglądem, a potem zniknąć na dwa miesiące! – Pochyliła się w jego
stronę.
Mężczyzna odłożył łyżkę. Patrzył na nią bez
słowa kilka dobrych chwil, marszcząc brwi i nie mrugając nawet. W końcu zaczęło
ją to peszyć, więc powoli zaczęła jeść.
– O tym nie pomyślałem. Ale, uwierz mi,
wtedy, to był jedyny moment, by wkraść się tu podstępem. Potem już mi się nie
udało, więc musiałem wybrać bardziej, hm… oficjalną drogę.
– Przestraszyłeś mnie. Co się wtedy stało?
– Nic – odparł natychmiast, utkwiwszy wzrok
w czubkach butów. – To prawda, że nie byłem wtedy w najlepszej kondycji, ale
nie wydarzyło się nic złego. W każdym razie nic, co dotyczyłoby ciebie,
Rachelo.
Blumówna dobrze widziała, że kłamie, ale i
wiedziała też, że nie wyciągnie z niego żadnych informacji, jeśli sam nie
będzie ich chciał udzielić.
– Nie powinieneś zwracać się do mnie moim
prawdziwym imieniem – przypomniała mu.
Mężczyzna skrzywił się.
– Jedz.
Nie dał się sprowokować. Rachela odrobinę
żałowała. Była w podłym nastroju i miała ochotę z kimś się pokłócić.
– Wyglądałeś, jakby cię ktoś napadł. –
Ponownie spróbowała nawiązać do jego nieoczekiwanej wizyty sprzed dwóch
miesięcy.
– Warszawa to nie tak bezpieczne miasto jak
się wydaje – odparł lekceważącym tonem. – Ale wtedy nikt mnie nie napadł, moja
droga. Sprawa niewarta jest w ogóle wspomnienia.
Dziewczyna doskonale rozumiała, że Faust po
raz kolejny próbuje ją zbyć. Nadal był uprzejmy, ale w jego oczach dostrzegła
coś, co kazało jej porzucić ten temat.
– Chcesz mnie przeegzaminować? – spytała po
długiej chwili milczenia. Niemiec podniósł głowę znad talerza. Przyglądał jej
się, marszcząc brwi. Nie zrozumiał jej zbyt dobrze. – Mam ci wyrecytować, czego
się nauczyłam? – uściśliła.
– Tak, proszę. Zacznij od swojego
życiorysu, Reni Soderberg – rzekł, odstawiając pusty już talerz na podłogę.
Rachela odłożyła także swój, wytarła dłonie
o spódnice, po czym złożyła je na podołku, odetchnęła, a potem zaczęła
recytować.
***
Veit wpatrywał się z napięciem w twarz siostry
przełożonej. Twarz nieruchomą, poważną, Nie uśmiechała się, ani nie wykonała
żadnego ze, znanych mu już, dobrotliwych gestów. Nie miał więc prawa wierzyć w
powodzenie swojego poselstwa.
– Mój drogi, cokolwiek powiesz, nie ma
większego znaczenia w jej sytuacji.
Z Boelkego jakby uszło powietrze. Opuścił
ramiona, westchnął. Potoczył wzrokiem po wnętrzu malutkiej zakrystii
niewielkiego, przyklasztornego kościoła. Zakonnica siedziała za stołem, mając
za plecami wychodzące na ogród okno, on stał przed nią niczym petent. Zresztą,
właściwie był teraz właśnie nim.
– Rozumiem – mruknął, jednak jego ton
świadczył o czymś zupełnie przeciwnym. Tekla musiała to wyczuć, bo żachnęła się
zauważalnie.
– To nie tak, że jej nie ufamy. My chcemy
dla niej jak najlepiej, podobnie jak ty. Czasem lepiej, gdy wie się mniej.
Faust gorączkowo myślał nad tym, co
powinien powiedzieć. Z jednej strony zgadzał się z siostrą przełożoną, z
drugiej wiedział, że jeśli czegoś nie wynegocjuje, Rachela będzie mu dalej wiercić
dziurę w brzuchu. Zbywanie dziewczyny obietnicami i półsłówkami wcale nie było
takim przyjemnym zajęciem. Boelke czuł się wtedy, jakby ją okłamywał.
– A wasz przytułek? Ten wasz… Sierociniec?
– zapytał, uznając, że nie ma nic do stracenia.
Oczy siostry Tekli zwęziły się
niebezpiecznie. Pochyliła się w jego stronę, opierając się łokciami o stół.
– Skąd o tym wiesz?
– Od Anioła – odpowiedział. – Ona mi
właściwie podpowiedziała przywiezienie… panny Soderberg właśnie tutaj, by mogła
zająć się dzieciakami z prowadzonego przez was przytułku. Anioł nie chciała
źle, powiedziała mi, bo… – zawiesił na chwilę głos, szukając odpowiedniego
słowa. – To kwestia zaufania – dokończył kulawo i niemal natychmiast tego
pożałował. Nie chciał, by zabrzmiało to tak, jak zabrzmiało: niczym wyrzut.
– Mam nadzieję, że zadajesz sobie sprawę,
że praca w przytułku wiąże się z tym, że twoja podopieczna będzie musiała wyjść
poza mury klasztoru? – zapytała siostra Tekla. Zdawało się, że kompletnie nie
zwróciła uwagi na jego ostatnie słowa.
– Tak, wiem to. Ma bardzo dobre papiery…
– Ja się nie martwię o zatrzymanie, ja się
martwię o nią. Nie wiem czy sobie poradzi.
Veit musiał przyznać, że nie ma bladego
pojęcia, co siostra Tekla ma na myśli. Ryzykując wyśmianie, rzucił śmiałą tezę:
– Każda kobieta umie sobie radzić z
dziećmi. – I poparł ją wzruszeniem ramion.
Siostra przełożona rzeczywiście przez
chwilę wyglądała, jakby miała się roześmiać, ale szybko spoważniała. Oczyściła
gardło, nadal nie mówiąc słowa. Potem podparła podbródek na splecionych
dłoniach.
– Ja nie myślałam o tym. Miałam na myśli
to, że dziewczyna przez długi czas była w getcie, a to zupełnie inny świat od
tego, który mamy po tej stronie muru. Potem ty trzymałeś ją w kompletnym
zamknięciu, a teraz robimy to my. Trzeba ją… Przyzwyczaić do panujących obecnie
warunków. Panna Soderberg najzwyczajniej w świecie musi się zaaklimatyzować. I
– jeśli mogłabym ci coś poradzić – lepiej żebyś ty jej w tym pomógł, niż któraś
z nas. Nie będziecie przyciągać ludzkich spojrzeń.
Jeśli
będę z nią paradował po mieście w mundurze, to rzeczywiście, nie będziemy
kompletnie zwracać niczyjej uwagi.
– Tak – zgodził się
jednak niezależnie od tego, co sądził o tym pomyśle. – Zaczniemy od krótkich
spacerów. Przyjdę po nią za kilka dni. Dziękuję, siostro.
Nie czekając na jej odpowiedź, odwrócił się
na pięcie i odszedł, czując spojrzenie Tekli na swoich plecach. Trzasnął
drzwiami zakrystii i, nie zatrzymując się nawet przy ołtarzu, wyszedł z
kościoła.
Chociaż łatwiej byłoby powiedzieć, że po
prostu uciekł.
***
Mentzke prowadził go na miejsce. Byli na
ulicy Armatniej, w bliskości torów kolejowych i Dworca Zachodniego. Veit
rozglądał się niespokojnie, co chwila zaglądając w okna kamienic. Jeśli stali
tam jacyś ludzie, prędko chowali się w głębi swoich mieszkań, gwałtownie
poprawiając firanki. Kapral prowadził go do zaułka. Małego, ciasnego i, pomimo
panującego już mrozu, śmierdzącego rozkładem. Uliczka kończyła się ślepo, a w
kącie piętrzył się stos nieczystości. Podporucznik Boelke skrzywił się
nieznacznie, marszcząc nos. Georg, nawet jeśli to zauważył, nie skomentował. W
ogóle był ostatnio małomówny. Nie żeby to Veitowi specjalnie przeszkadzało,
czasem gadatliwość jego współpracownika była wręcz irytująca, ale teraz uznał,
że wolał to niż obecne, a coraz częstsze, milczenie. Veit porzucił jednak
rozmyślania o Mentzkem, gdy zobaczył trupy.
Dowiedziawszy się rankiem, że mają kolejne
morderstwo, nie dawał sobie zbyt wielkich nadziei na rozwiązanie zagadki. Prawo
wojny było prawem dzikim. Ludzi zabijało się albo na froncie, albo po cichu i
bez świadków. Nie zostawiano też dokumentów, by utrudnić śledczym pracę.
Berlińczyk musiał przyznać, że mimo wszystko tak zwani „bandyci” to
profesjonaliści. W większości przypadków.
W zaułku znaleziono dwa ciała. Już robiono
im zdjęcia, ale Veit na pierwszy rzut oka nie zauważył niczego anormalnego.
Cóż,
prócz trupów.
Mężczyźni, obaj w średnim
wieku, ubrani byli całkowicie normalnie: w ciemne, zimowe garnitury i
prochowce. Gdzieś obok leżał brązowy kapelusz, z pewnością należący do jednej z
ofiar. Teraz był fotografowany, jak wszystko inne wokół. Przesłaniając usta
pospiesznie wyciągniętą z kieszeni chusteczką, Boelke podszedł bliżej. Po
chwili przykucnął. Przyglądał się twarzy jednego z mężczyzn: wąskiej, z wyraźnie zaznaczonymi kościami
policzkowymi oraz zadartym, perkatym nosem, teraz nieruchomej i bladej, z
szeroko otwartymi, zielonymi oczyma, zastygłymi w wyrazie zdziwienia.
Obrzydliwe.
Trup miał dwie rany, obie w okolicach
serca. Podporucznik zerknął na drugie ciało, ale i tam rozmieszczenie ran było
takie samo. Dlaczego coś mu się w tym obrazku nie zgadzało?
– Mentzke! – Przywołał swojego
współpracownika również gestem.
Gruby Bawarczyk zaskakująco szybko znalazł
się u jego boku.
– Panie podporuczniku – rzekł.
Veit jednak przez chwilę milczał, zastanawiając
się, jak sformułować pytanie. Uznał, że najprościej będzie najlepiej:
–
Powiedz mi, Mentzke, co ci nie pasuje w tym obrazku?
Georg wodził wzrokiem od twarzy jednego
trupa do drugiego, a potem spojrzał na Veita. Milczał. Spojrzał jeszcze raz,
ale i tym razem Boelke nie doczekał się żadnej reakcji, więc podpowiedział:
– Z pozoru najzwyklejsza w świecie
egzekucja. – Wskazał na rany w piersi pierwszego trupa. – Ale…
– Jest ich dwóch – wpadł mu w słowo Mentzke,
rozpromieniając się. – Nigdy wcześniej nie mieliśmy dwóch ciał naraz.
– No właśnie – odparł, a potem szybko się
podniósł. – Papierów, oczywiście, nie znaleziono?
– Nie, panie podporuczniku.
– Tak myślałem.
Rozejrzał się po okolicy jeszcze raz.
Egzekutorzy mieli tylko dwie drogi ucieczki. Jeśli naprawdę byli
profesjonalistami, uciekli w stronę torów kolejowych. Jeśli zaś mieli nerwy ze
stali i trącącą wariactwem ułańską fantazję, uciekli na ulicę. Veit obstawiał pierwszą
możliwość. Bez świadków byli niemal nie do odnalezienia. Założył rękawiczki.
– Zmiana modus operandi może świadczyć o dwóch rzeczach, mój drogi Mentzke.
– Ponownie zwrócił się do Bawarczyka, który natychmiast przestał interesować
się trupami, skupiając na nim całą uwagę. – Albo są bardzo zdesperowani albo to
był wypadek przy pracy. – Zastanawiał się przez chwilę czy powinien dzielić się
z Georgiem wszystkimi swoimi przypuszczeniami. W końcu uznał, że mu wszystko
jedno. – Albo…
–… to nie polscy bandyci ich zabili –
dokończył za niego Mentzke. – Co oznacza, że możemy mieć sprawę, której nie
oddamy Gestapo.
Boelke pokiwał głową. Żaden z nich jednak
specjalnie na to nie liczył. To nie były ich pierwsze trupy, ale jak do tej
pory, prócz niewyjaśnionego morderstwa Wichowskiego, wszystkie sprawy musieli
oddać policji politycznej.
– Później odbierzesz zdjęcia, przeszukasz
dokumentację. Jeśli się okaże, że byli naszymi informatorami, przekaż
śledztwo zgodnie z procedurami. Jeśli
nie, poinformuj mnie.
– Tak jest! – Mentzke stuknął obcasami
butów.
***
Chociaż listopad miał się ku końcowi, dzień
był wyjątkowo ładny. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie, a rześki wiatr
sprawiał, że spacerowało się jeszcze przyjemniej. Wczesnym popołudniem ulice
wypełnione były ludźmi. Siostra Tekla miała rację: nikt nie zwracał
najmniejszej uwagi na dobrze ubranego mężczyznę spacerującego pod rękę z
elegancką, niewysoką kobietą.
Veit już wcześniej zabronił jej się zbyt
ciekawie rozglądać. Jednak nie zabronił jej mówić, czego teraz żałował. Rachela
miała wiele do powiedzenia. Chociaż niewielu rzeczom się dziwiła, wiele
komentowała. Boelke nie słuchał, wciąż myśląc o znalezionych rano
zamordowanych, ale to zdawało jej się zupełnie nie przeszkadzać. Blumówna
najwyraźniej potrzebowała tylko kogoś, do kogo mogłaby mówić. Do czasu.
– Chodzimy wyraźnie bez celu. Może chociaż
do parku byś mnie zabrał? – zapytała.
Nie zareagował.
– Nie rozumiem. Łazimy to tych ulicach i
łazimy, obok straganów czy chłopców z gazetami, właściwie nic specjalnego. I z
niewiadomych powodów kazałeś mi się wystroić. Żebyśmy chociaż byli na
Śródmieściu albo Krakowskim Przedmieściu, to bym rozumiała. W soboty zawsze
chodziliśmy na spacery na Stare Miasto. Zabierz mnie na Stare Miasto, proszę.
– Nie. – Spojrzał na nią. Była wyraźnie
zaskoczona jego reakcją. – Siostra Tekla kazała mi przyzwyczajać cię do miasta.
Knajpy na Krakowskim Przedmieściu to nie miasto. – Może zareagował zbyt ostro,
ale obawiał się, że jego towarzyszka mówi odrobinę za głośno.
Rachela wzniosła oczy do nieba. Nie podobał
jej się ten pomysł. Brzmiał źle. Jakby przez ostatnie lata była zamknięta w
podziemiach. Chociaż…
– Mnie do niczego nie trzeba
„przyzwyczajać”. – Podporucznik westchnął, po czym ponownie wlepił wzrok w
wylot ulicy przed nimi. – Wdzięczna jestem, że mogę nareszcie stamtąd wyjść,
ale… Ty mnie w ogóle nie słuchasz. Oczywiście.
Spróbowała wyrwać rękę z jego uścisku, ale
powstrzymał ją.
– Zachowuj się normalnie. I mów trochę ciszej. Zgodziłem się na to dla ciebie.
Chyba udało mi się załatwić ci pracę poza klasztornymi murami. Pozwól mi więc
odstawiać ten teatrzyk, póki siostra przełożona nie uzna, że może choć na
chwilę wypuścić cię gdzieś samą.
– Pracę? Jaką? – zapytała wyraźnie
zaintrygowana.
Faustowi nie podobało się, że tak zapaliła
się do pracy. Do wyjścia poza mury klasztoru i samodzielnego funkcjonowania.
Jego zdaniem dziewczynie w każdej chwili mogła powinąć się noga. A jeśli jej
powinie się noga, pociągnie za sobą także jego. Zresztą, każdy z jego
przyjaciół z polskiego podziemia mógł to zrobić. Jednak Rachela była Żydówką, w
związku z czym utrzymywanie kontaktów właśnie z nią było najniebezpieczniejsze.
– W przytułku prowadzonym przez zakonnice.
Chciałaś pracować, to będziesz pracować.
Poczuł, jak dziewczyna ściska mu dłonią
przedramię.
– Czy to znaczy, że będę mogła wyjść z
klasztoru? Mieszkać sama? To wspaniała wiadomość, nasze stare mieszkanie…
–… Jest teraz najprawdopodobniej
zamieszkane przez niemieckiego oficera lub volksdeutchów. Nie będziesz mogła do
niego wrócić. Przynajmniej do końca wojny. A nawet jakby udało ci się tam
wrócić przed jej końcem, gorąco bym to odradzał. Ktoś mógłby cię rozpoznać.
Musisz unikać miejsc, w których zwykłaś bywać.
Bez zaskoczenia obserwował, jak uśmiech
znika jej z twarzy, zastąpiony najpierw żalem, a potem niezadowoleniem.
Zacisnęła usta w wąską linię i nie powiedziała nic. Odwróciła od niego twarz,
mrugając szybko powiekami. Zdawało mu się, że tak próbuje powstrzymać się przed
płaczem. Veit nie chciał, by rozpłakała się na ulicy. Tego w planach nie było i
z pewnością nie widziałby, jak się zachować. Uśmiechnął się zatem wymuszenie, a
potem przesadnie wesołym tonem rzucił:
– Niech stracę, zabiorę cię na to Stare
Miasto.
Gwałtownym ruchem ręki zatrzymał
przejeżdżającego mimo dorożkarza.
Wiem, że rozdział publikowany tydzień po czasie. Tego nie było w
planach, ale wena mi zdechła na bite dwa i pół tygodnia.
Miałam wpaść wczoraj, ale się nie wyrobiłam ;(
OdpowiedzUsuńA wena pewnie nie zdechła tylko się bidula przegrzała :P Trzeba było ją schłodzić :P
A co do rozdziału, to powiem, że strasznie dziwny zrobił się Faust... wcześniej coś odbiło i odwiedził Rachelę po ciemku, teraz znów wpadł z nieoczekiwaną wizytą - zupełnie jakby był uzależniony od bywania u niej od czasu do czasu...
A rachela to wredna była, że tak go potraktowała. facet naraża życe, żeby do niej przyjść, a ta mu wymówki robi. Niby za nim tęskni (czy raczej ma zwyczajnie dość zakonnic), ale wydaje się być wielce niezadowolona, gdy Veit nie chce jej się zwierzać. Bo i zresztą co miałby powiedzieć? Ehh... Rachela, ale ty go od siebie odpychasz.
Bo w ogóle to Veit ostatnio strasznie się zrobił ostrożny, jakby zaczął sie bać, jakby wyraźniej dostrzegał niebezpieczeństwo. No i trochę bawi mnie, że przychodzi do Racheli, a póxniej musi sie męczyć, bo tamta gada mu jak najęta ^^ Bo w ogóle to z Racheli wyłazi niezła trzpiotka - wcześniej w, gettcie, najwyraźniej była mocno przytłumiona, a teraz znów podnosi uszy.
Siostrzyczka Tekla to strasznie wredna kobieta. No dobra, może nie tyle wredna, co sztywna i mocno praktyczna (mam wrażenie, że chce sie jak najszybciej pozbyć Racheli, bo boi się o własną skórę i o klasztor). To imię bardzo do niej pasuje (ma taki niemiły wydźwiek).
Ale i tak najzabawniejsze było, gdy Veit na sam koniec stchórzył i postanowił zabrać Rachelę tam, gdzie ta chciała :P Oj, porucznik Boelke coś wyjątkowo często wykazuje słabość, gdy chodzi o tę Żydówkę :)
Sprawa z tymi truposzami jest strasznie podejrzana. Veit ma ciekawe teorie, ale trudno je poprzeć. Bo jakoś trudno mi uwierzyć, że śród Niemców jest wielu więcej takich Faustów... Mnie tam bardziej zdziwiło, że obie ofiary tym razem zostały ranione w te same okolice, co wyklucza przypadkowość ich śmierci (no, chyba nikt nie uwierzy w taki zbieg okoliczności :P). Może to nasz szalony Woyciechowski? Nie no żartuję, jakoś nie wygląda na tekiego co to zorganizowałby sobie kumpla do takiej roboty i jeszcze by zwiał zupełnie niezauważony.
Pozdrawiam ;)
Veit się zaczyna bać, ponieważ mamy końcówkę roku 42, już naprawdę nikt nie chce być wysyłany na front wschodni. Tym bardziej, że w jego wypadku prędzej byłaby to egzekucja, NOALE. A jego słabość względem Blumówny skomentuję tak: ehehehe he he. (:D)
UsuńJeśli chodzi o Rachelę, to masz całkowitą rację - znów podnosi uszy. Teraz chcę ją pokazać taką, jaką była przed wojną, nie może być przecież przez cały czas taka mimozowata i przygaszona. W końcu z jakiegoś powodu jej przyjaciółką była Ida :)
Nah, nie ma więcej Faustów ani to jeszcze nie sprawka Woyciechowskiego. Wszystko się jakoś wyjaśni w następnych dwóch, może trzech rozdziałach :)
Moja droga Anonymo,
OdpowiedzUsuńpiszę do Ciebie, bo jesteś na pierwszym miejscu w mojej kolejce i powinnam oceniać Ci bloga. Do czego też się zabrałam. ALE przytłoczona rozmiarem opowiadania (toż ono ma objętość godną powieści!), a także koniecznością przeprowadzenia riserczu (bo bez tego nijak nie wystawię rzetelnej oceny świata przedstawionego i bohaterów), jak również pozbawiona do pierwszego tygodnia września czasu wolnego (a przecież są wakacje!) muszę chwilowo odłożyć ocenianie Twojego utworu.
Jest też kwestia mojego stażu na Ocenach Legilimens - i tak już przekroczyłam miesięczny termin, a z Twoim blogiem niewątpliwie opóźnienie oddania ostatniej stażowej oceny będzie jeszcze dłuższe. Dlatego przyszłam prosić Cię o wyrozumiałość i pozwolenie mi zajęcia się kolejnym blogiem z mojej kolejki (tam tekstu jest mniej, bo treści pojawiają się na blogu różne, a ja mam ocenić tylko ułamek, na który składają się opowiadania - byłaby więc szansa, że do końca sierpnia się z nim wyrobię). Do Twojego bloga zabrałabym się na początku września (a że dla mnie to wciąż wakacje, jest szansa, że nie ugrzęznę tragicznie). Czy zgodzisz się na taki układ?
Proszę o odpowiedź, najlepiej na mail madmoiselle.saffron@gmail.com
Bardzo byłabym Ci wdzięczna za pójście mi na rękę.
Natchniony Grafoman