sobota, 3 sierpnia 2013

Rozdział trzydziesty

     Listopad 1942 r., Warszawa, strona aryjska
     Nie przychodził po nią nikt, by zabrać ją do refektarza na wspólny posiłek. Zawsze przecież ktoś przychodził! Zresztą, siostry zakonne niezbyt przychylnym okiem patrzyły na jej samotne wycieczki po klasztorze i jego terenie, więc szybko z nich zrezygnowała. Podejrzewała, że działo się tu coś, co zakonnice chciały przed nią ukryć. Najprawdopodobniej znajdowali się tu także inni ludzie, którzy potrzebowali kryjówki bardziej niż dziewczyna. Być może byli to uciekinierzy z niemieckich więzień i aresztów, a może nawet ci, którzy zbiegli z transportów do obozów pracy. Nie mogła tego jednak stwierdzić na pewno. Faktem natomiast było, że nikt nie miał tyle zaufania wobec niej, by pokazać cokolwiek ponad zwykłe, nudne zakonne życie, którego zaczynała mieć po dziurki w nosie.
     Rachela krążyła z wyraźnym zniecierpliwieniem po swojej celi, czekając aż siostra zakonna zapuka do drzwi. Żałowała, że nie miała nawet zegarka, by sprawdzić, ile minut spóźnienia już ma. Wtedy mogłaby z głupią, dziecięcą i durną złośliwością wyrzucać to swojej opiekunce.
     – No, nareszcie! – mruknęła, kiedy usłyszała pukanie do drzwi.
     Tak była nim zaaferowana, że nie zwróciła uwagi, że jest głośniejsze i bardziej energiczne niż zwykle. Już miała zacząć swoją długą litanię narzekań, gdy, kompletnie zaskoczona, zamknęła usta.
     – Witaj – powiedział Faust, uśmiechając się nieznacznie, samymi ustami.
     W obu dłoniach trzymał talerze z zupą, a pod pachą, zawinięty w czystą ściereczkę, chleb. Nie widziała go od dwóch miesięcy, a on zjawiał się nagle, jakby nigdy nic. Jakby był tu zaledwie wczoraj. Musiała przyznać, że wyglądał zdecydowanie lepiej niż ostatnio, tylko ciemne kręgi pod oczyma świadczyły o tym, iż sypia jeszcze krócej niż miał to w zwyczaju. Na sobie miał elegancką, czarną jesionkę, z kieszeni której wystawały niezniszczone, skórzane rękawiczki. Jedna z nich właśnie upadła na podłogę, więc Rachela podniosła ją prędko i wcisnęła ją z powrotem na miejsce. Zauważyła też, że wojskowe buty z cholewami ma także w idealnym stanie, wyglancowane na wysoki połysk. Choć ubrany był po cywilnemu, nienaganna postawa i sposób poruszania się – nawet teraz, w tej komicznej sytuacji – świadczyły o tym, że bez dwóch zdań jest wojskowym. Tak bardzo nie pasował do miejsca, w którym się znajdowali.
     Faust podał jej zupę, po czym, nie czekając na jej reakcję, usiadł na klęczniku. Rozwinął ściereczkę, podzielił chleb, podał jej porcję. Przyjęła ją bez słowa. Dopiero po chwili była zdolna zapytać:
     – Co ty tutaj robisz?
     – Przyszedłem w odwiedziny – odparł  między łykami zupy, lekko wzruszywszy przy tym ramionami.
     Rachela odstawiła swój talerz na podłogę.
     – Nie było cię dwa miesiące. Zaczęłam martwić się, że coś się stało.
     – Siostry zakonne powiedziały, że w ogóle nie powinienem cię odwiedzać, ale jakoś wkupiłem się w ich łaski. I oto jestem! – Ponownie się uśmiechnął. – Nie powinnaś była się w ogóle martwić.
     – Nie rozumiesz. – Pokręciła gwałtownie głową. – Ja codziennie bałam się, że przyjdzie Gestapo i mnie stąd zabierze! Nie możesz tak po prostu zjawić się pewnej nocy, przestraszyć mnie swoim potwornym wyglądem, a potem zniknąć na dwa miesiące! – Pochyliła się w jego stronę.
     Mężczyzna odłożył łyżkę. Patrzył na nią bez słowa kilka dobrych chwil, marszcząc brwi i nie mrugając nawet. W końcu zaczęło ją to peszyć, więc powoli zaczęła jeść.
     – O tym nie pomyślałem. Ale, uwierz mi, wtedy, to był jedyny moment, by wkraść się tu podstępem. Potem już mi się nie udało, więc musiałem wybrać bardziej, hm… oficjalną drogę.
     – Przestraszyłeś mnie. Co się wtedy stało?
     – Nic – odparł natychmiast, utkwiwszy wzrok w czubkach butów. – To prawda, że nie byłem wtedy w najlepszej kondycji, ale nie wydarzyło się nic złego. W każdym razie nic, co dotyczyłoby ciebie, Rachelo.
     Blumówna dobrze widziała, że kłamie, ale i wiedziała też, że nie wyciągnie z niego żadnych informacji, jeśli sam nie będzie ich chciał udzielić.
     – Nie powinieneś zwracać się do mnie moim prawdziwym imieniem – przypomniała mu.
     Mężczyzna skrzywił się.
     – Jedz.
     Nie dał się sprowokować. Rachela odrobinę żałowała. Była w podłym nastroju i miała ochotę z kimś się pokłócić.
     – Wyglądałeś, jakby cię ktoś napadł. – Ponownie spróbowała nawiązać do jego nieoczekiwanej wizyty sprzed dwóch miesięcy.
     – Warszawa to nie tak bezpieczne miasto jak się wydaje – odparł lekceważącym tonem. – Ale wtedy nikt mnie nie napadł, moja droga. Sprawa niewarta jest w ogóle wspomnienia.
     Dziewczyna doskonale rozumiała, że Faust po raz kolejny próbuje ją zbyć. Nadal był uprzejmy, ale w jego oczach dostrzegła coś, co kazało jej porzucić ten temat.
     – Chcesz mnie przeegzaminować? – spytała po długiej chwili milczenia. Niemiec podniósł głowę znad talerza. Przyglądał jej się, marszcząc brwi. Nie zrozumiał jej zbyt dobrze. – Mam ci wyrecytować, czego się nauczyłam? – uściśliła.
     – Tak, proszę. Zacznij od swojego życiorysu, Reni Soderberg – rzekł, odstawiając pusty już talerz na podłogę.
     Rachela odłożyła także swój, wytarła dłonie o spódnice, po czym złożyła je na podołku, odetchnęła, a potem zaczęła recytować.
***
     Veit wpatrywał się z napięciem w twarz siostry przełożonej. Twarz nieruchomą, poważną, Nie uśmiechała się, ani nie wykonała żadnego ze, znanych mu już, dobrotliwych gestów. Nie miał więc prawa wierzyć w powodzenie swojego poselstwa.
     – Mój drogi, cokolwiek powiesz, nie ma większego znaczenia w jej sytuacji.
     Z Boelkego jakby uszło powietrze. Opuścił ramiona, westchnął. Potoczył wzrokiem po wnętrzu malutkiej zakrystii niewielkiego, przyklasztornego kościoła. Zakonnica siedziała za stołem, mając za plecami wychodzące na ogród okno, on stał przed nią niczym petent. Zresztą, właściwie był teraz właśnie nim.
     – Rozumiem – mruknął, jednak jego ton świadczył o czymś zupełnie przeciwnym. Tekla musiała to wyczuć, bo żachnęła się zauważalnie.      
     – To nie tak, że jej nie ufamy. My chcemy dla niej jak najlepiej, podobnie jak ty. Czasem lepiej, gdy wie się mniej.
     Faust gorączkowo myślał nad tym, co powinien powiedzieć. Z jednej strony zgadzał się z siostrą przełożoną, z drugiej wiedział, że jeśli czegoś nie wynegocjuje, Rachela będzie mu dalej wiercić dziurę w brzuchu. Zbywanie dziewczyny obietnicami i półsłówkami wcale nie było takim przyjemnym zajęciem. Boelke czuł się wtedy, jakby ją okłamywał.
     – A wasz przytułek? Ten wasz… Sierociniec? – zapytał, uznając, że nie ma nic do stracenia.
     Oczy siostry Tekli zwęziły się niebezpiecznie. Pochyliła się w jego stronę, opierając się łokciami o stół.
     – Skąd o tym wiesz?
     – Od Anioła – odpowiedział. – Ona mi właściwie podpowiedziała przywiezienie… panny Soderberg właśnie tutaj, by mogła zająć się dzieciakami z prowadzonego przez was przytułku. Anioł nie chciała źle, powiedziała mi, bo… – zawiesił na chwilę głos, szukając odpowiedniego słowa. – To kwestia zaufania – dokończył kulawo i niemal natychmiast tego pożałował. Nie chciał, by zabrzmiało to tak, jak zabrzmiało: niczym wyrzut.
     – Mam nadzieję, że zadajesz sobie sprawę, że praca w przytułku wiąże się z tym, że twoja podopieczna będzie musiała wyjść poza mury klasztoru? – zapytała siostra Tekla. Zdawało się, że kompletnie nie zwróciła uwagi na jego ostatnie słowa.
     – Tak, wiem to. Ma bardzo dobre papiery…
     – Ja się nie martwię o zatrzymanie, ja się martwię o nią. Nie wiem czy sobie poradzi.
     Veit musiał przyznać, że nie ma bladego pojęcia, co siostra Tekla ma na myśli. Ryzykując wyśmianie, rzucił śmiałą tezę:
     – Każda kobieta umie sobie radzić z dziećmi. – I poparł ją wzruszeniem ramion.
     Siostra przełożona rzeczywiście przez chwilę wyglądała, jakby miała się roześmiać, ale szybko spoważniała. Oczyściła gardło, nadal nie mówiąc słowa. Potem podparła podbródek na splecionych dłoniach.
     – Ja nie myślałam o tym. Miałam na myśli to, że dziewczyna przez długi czas była w getcie, a to zupełnie inny świat od tego, który mamy po tej stronie muru. Potem ty trzymałeś ją w kompletnym zamknięciu, a teraz robimy to my. Trzeba ją… Przyzwyczaić do panujących obecnie warunków. Panna Soderberg najzwyczajniej w świecie musi się zaaklimatyzować. I – jeśli mogłabym ci coś poradzić – lepiej żebyś ty jej w tym pomógł, niż któraś z nas. Nie będziecie przyciągać ludzkich spojrzeń.
     Jeśli będę z nią paradował po mieście w mundurze, to rzeczywiście, nie będziemy kompletnie zwracać niczyjej uwagi.
     – Tak – zgodził się jednak niezależnie od tego, co sądził o tym pomyśle. – Zaczniemy od krótkich spacerów. Przyjdę po nią za kilka dni. Dziękuję, siostro.
     Nie czekając na jej odpowiedź, odwrócił się na pięcie i odszedł, czując spojrzenie Tekli na swoich plecach. Trzasnął drzwiami zakrystii i, nie zatrzymując się nawet przy ołtarzu, wyszedł z kościoła.
     Chociaż łatwiej byłoby powiedzieć, że po prostu uciekł.
***
     Mentzke prowadził go na miejsce. Byli na ulicy Armatniej, w bliskości torów kolejowych i Dworca Zachodniego. Veit rozglądał się niespokojnie, co chwila zaglądając w okna kamienic. Jeśli stali tam jacyś ludzie, prędko chowali się w głębi swoich mieszkań, gwałtownie poprawiając firanki. Kapral prowadził go do zaułka. Małego, ciasnego i, pomimo panującego już mrozu, śmierdzącego rozkładem. Uliczka kończyła się ślepo, a w kącie piętrzył się stos nieczystości. Podporucznik Boelke skrzywił się nieznacznie, marszcząc nos. Georg, nawet jeśli to zauważył, nie skomentował. W ogóle był ostatnio małomówny. Nie żeby to Veitowi specjalnie przeszkadzało, czasem gadatliwość jego współpracownika była wręcz irytująca, ale teraz uznał, że wolał to niż obecne, a coraz częstsze, milczenie. Veit porzucił jednak rozmyślania o Mentzkem, gdy zobaczył trupy.
     Dowiedziawszy się rankiem, że mają kolejne morderstwo, nie dawał sobie zbyt wielkich nadziei na rozwiązanie zagadki. Prawo wojny było prawem dzikim. Ludzi zabijało się albo na froncie, albo po cichu i bez świadków. Nie zostawiano też dokumentów, by utrudnić śledczym pracę. Berlińczyk musiał przyznać, że mimo wszystko tak zwani „bandyci” to profesjonaliści. W większości przypadków.
     W zaułku znaleziono dwa ciała. Już robiono im zdjęcia, ale Veit na pierwszy rzut oka nie zauważył niczego anormalnego.
     Cóż, prócz trupów.
     Mężczyźni, obaj w średnim wieku, ubrani byli całkowicie normalnie: w ciemne, zimowe garnitury i prochowce. Gdzieś obok leżał brązowy kapelusz, z pewnością należący do jednej z ofiar. Teraz był fotografowany, jak wszystko inne wokół. Przesłaniając usta pospiesznie wyciągniętą z kieszeni chusteczką, Boelke podszedł bliżej. Po chwili przykucnął. Przyglądał się twarzy jednego z mężczyzn:  wąskiej, z wyraźnie zaznaczonymi kościami policzkowymi oraz zadartym, perkatym nosem, teraz nieruchomej i bladej, z szeroko otwartymi, zielonymi oczyma, zastygłymi w wyrazie zdziwienia.
     Obrzydliwe.
     Trup miał dwie rany, obie w okolicach serca. Podporucznik zerknął na drugie ciało, ale i tam rozmieszczenie ran było takie samo. Dlaczego coś mu się w tym obrazku nie zgadzało?
     – Mentzke! – Przywołał swojego współpracownika również gestem.
     Gruby Bawarczyk zaskakująco szybko znalazł się u jego boku.
     – Panie podporuczniku – rzekł.
     Veit jednak przez chwilę milczał, zastanawiając się, jak sformułować pytanie. Uznał, że najprościej będzie najlepiej:
      – Powiedz mi, Mentzke, co ci nie pasuje w tym obrazku?
     Georg wodził wzrokiem od twarzy jednego trupa do drugiego, a potem spojrzał na Veita. Milczał. Spojrzał jeszcze raz, ale i tym razem Boelke nie doczekał się żadnej reakcji, więc podpowiedział:
     – Z pozoru najzwyklejsza w świecie egzekucja. – Wskazał na rany w piersi pierwszego trupa. – Ale…
     – Jest ich dwóch – wpadł mu w słowo Mentzke, rozpromieniając się. – Nigdy wcześniej nie mieliśmy dwóch ciał naraz.
     – No właśnie – odparł, a potem szybko się podniósł. – Papierów, oczywiście, nie znaleziono?
     – Nie, panie podporuczniku.
     – Tak myślałem.
     Rozejrzał się po okolicy jeszcze raz. Egzekutorzy mieli tylko dwie drogi ucieczki. Jeśli naprawdę byli profesjonalistami, uciekli w stronę torów kolejowych. Jeśli zaś mieli nerwy ze stali i trącącą wariactwem ułańską fantazję, uciekli na ulicę. Veit obstawiał pierwszą możliwość. Bez świadków byli niemal nie do odnalezienia. Założył rękawiczki.
     – Zmiana modus operandi może świadczyć o dwóch rzeczach, mój drogi Mentzke. – Ponownie zwrócił się do Bawarczyka, który natychmiast przestał interesować się trupami, skupiając na nim całą uwagę. – Albo są bardzo zdesperowani albo to był wypadek przy pracy. – Zastanawiał się przez chwilę czy powinien dzielić się z Georgiem wszystkimi swoimi przypuszczeniami. W końcu uznał, że mu wszystko jedno. – Albo…
     –… to nie polscy bandyci ich zabili – dokończył za niego Mentzke. – Co oznacza, że możemy mieć sprawę, której nie oddamy Gestapo.
     Boelke pokiwał głową. Żaden z nich jednak specjalnie na to nie liczył. To nie były ich pierwsze trupy, ale jak do tej pory, prócz niewyjaśnionego morderstwa Wichowskiego, wszystkie sprawy musieli oddać policji politycznej.
     – Później odbierzesz zdjęcia, przeszukasz dokumentację. Jeśli się okaże, że byli naszymi informatorami, przekaż śledztwo  zgodnie z procedurami. Jeśli nie, poinformuj mnie.
     – Tak jest! – Mentzke stuknął obcasami butów.
***
     Chociaż listopad miał się ku końcowi, dzień był wyjątkowo ładny. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie, a rześki wiatr sprawiał, że spacerowało się jeszcze przyjemniej. Wczesnym popołudniem ulice wypełnione były ludźmi. Siostra Tekla miała rację: nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na dobrze ubranego mężczyznę spacerującego pod rękę z elegancką, niewysoką kobietą.
     Veit już wcześniej zabronił jej się zbyt ciekawie rozglądać. Jednak nie zabronił jej mówić, czego teraz żałował. Rachela miała wiele do powiedzenia. Chociaż niewielu rzeczom się dziwiła, wiele komentowała. Boelke nie słuchał, wciąż myśląc o znalezionych rano zamordowanych, ale to zdawało jej się zupełnie nie przeszkadzać. Blumówna najwyraźniej potrzebowała tylko kogoś, do kogo mogłaby mówić. Do czasu.
     – Chodzimy wyraźnie bez celu. Może chociaż do parku byś mnie zabrał? – zapytała.
     Nie zareagował.
     – Nie rozumiem. Łazimy to tych ulicach i łazimy, obok straganów czy chłopców z gazetami, właściwie nic specjalnego. I z niewiadomych powodów kazałeś mi się wystroić. Żebyśmy chociaż byli na Śródmieściu albo Krakowskim Przedmieściu, to bym rozumiała. W soboty zawsze chodziliśmy na spacery na Stare Miasto. Zabierz mnie na Stare Miasto, proszę.
     – Nie. – Spojrzał na nią. Była wyraźnie zaskoczona jego reakcją. – Siostra Tekla kazała mi przyzwyczajać cię do miasta. Knajpy na Krakowskim Przedmieściu to nie miasto. – Może zareagował zbyt ostro, ale obawiał się, że jego towarzyszka mówi odrobinę za głośno.
     Rachela wzniosła oczy do nieba. Nie podobał jej się ten pomysł. Brzmiał źle. Jakby przez ostatnie lata była zamknięta w podziemiach. Chociaż…
     – Mnie do niczego nie trzeba „przyzwyczajać”. – Podporucznik westchnął, po czym ponownie wlepił wzrok w wylot ulicy przed nimi. – Wdzięczna jestem, że mogę nareszcie stamtąd wyjść, ale… Ty mnie w ogóle nie słuchasz. Oczywiście.
     Spróbowała wyrwać rękę z jego uścisku, ale powstrzymał ją.
     – Zachowuj się normalnie. I mów trochę ciszej. Zgodziłem się na to dla ciebie. Chyba udało mi się załatwić ci pracę poza klasztornymi murami. Pozwól mi więc odstawiać ten teatrzyk, póki siostra przełożona nie uzna, że może choć na chwilę wypuścić cię gdzieś samą.
     – Pracę? Jaką? – zapytała wyraźnie zaintrygowana.
     Faustowi nie podobało się, że tak zapaliła się do pracy. Do wyjścia poza mury klasztoru i samodzielnego funkcjonowania. Jego zdaniem dziewczynie w każdej chwili mogła powinąć się noga. A jeśli jej powinie się noga, pociągnie za sobą także jego. Zresztą, każdy z jego przyjaciół z polskiego podziemia mógł to zrobić. Jednak Rachela była Żydówką, w związku z czym utrzymywanie kontaktów właśnie z nią było najniebezpieczniejsze.
     – W przytułku prowadzonym przez zakonnice. Chciałaś pracować, to będziesz pracować.
     Poczuł, jak dziewczyna ściska mu dłonią przedramię.
     – Czy to znaczy, że będę mogła wyjść z klasztoru? Mieszkać sama? To wspaniała wiadomość, nasze stare mieszkanie…
     –… Jest teraz najprawdopodobniej zamieszkane przez niemieckiego oficera lub volksdeutchów. Nie będziesz mogła do niego wrócić. Przynajmniej do końca wojny. A nawet jakby udało ci się tam wrócić przed jej końcem, gorąco bym to odradzał. Ktoś mógłby cię rozpoznać. Musisz unikać miejsc, w których zwykłaś bywać.
     Bez zaskoczenia obserwował, jak uśmiech znika jej z twarzy, zastąpiony najpierw żalem, a potem niezadowoleniem. Zacisnęła usta w wąską linię i nie powiedziała nic. Odwróciła od niego twarz, mrugając szybko powiekami. Zdawało mu się, że tak próbuje powstrzymać się przed płaczem. Veit nie chciał, by rozpłakała się na ulicy. Tego w planach nie było i z pewnością nie widziałby, jak się zachować. Uśmiechnął się zatem wymuszenie, a potem przesadnie wesołym tonem rzucił:
     – Niech stracę, zabiorę cię na to Stare Miasto.
     Gwałtownym ruchem ręki zatrzymał przejeżdżającego mimo dorożkarza.


Wiem, że rozdział publikowany tydzień po czasie. Tego nie było w planach, ale wena mi zdechła na bite dwa i pół tygodnia. 

3 komentarze:

  1. Miałam wpaść wczoraj, ale się nie wyrobiłam ;(
    A wena pewnie nie zdechła tylko się bidula przegrzała :P Trzeba było ją schłodzić :P
    A co do rozdziału, to powiem, że strasznie dziwny zrobił się Faust... wcześniej coś odbiło i odwiedził Rachelę po ciemku, teraz znów wpadł z nieoczekiwaną wizytą - zupełnie jakby był uzależniony od bywania u niej od czasu do czasu...
    A rachela to wredna była, że tak go potraktowała. facet naraża życe, żeby do niej przyjść, a ta mu wymówki robi. Niby za nim tęskni (czy raczej ma zwyczajnie dość zakonnic), ale wydaje się być wielce niezadowolona, gdy Veit nie chce jej się zwierzać. Bo i zresztą co miałby powiedzieć? Ehh... Rachela, ale ty go od siebie odpychasz.
    Bo w ogóle to Veit ostatnio strasznie się zrobił ostrożny, jakby zaczął sie bać, jakby wyraźniej dostrzegał niebezpieczeństwo. No i trochę bawi mnie, że przychodzi do Racheli, a póxniej musi sie męczyć, bo tamta gada mu jak najęta ^^ Bo w ogóle to z Racheli wyłazi niezła trzpiotka - wcześniej w, gettcie, najwyraźniej była mocno przytłumiona, a teraz znów podnosi uszy.
    Siostrzyczka Tekla to strasznie wredna kobieta. No dobra, może nie tyle wredna, co sztywna i mocno praktyczna (mam wrażenie, że chce sie jak najszybciej pozbyć Racheli, bo boi się o własną skórę i o klasztor). To imię bardzo do niej pasuje (ma taki niemiły wydźwiek).
    Ale i tak najzabawniejsze było, gdy Veit na sam koniec stchórzył i postanowił zabrać Rachelę tam, gdzie ta chciała :P Oj, porucznik Boelke coś wyjątkowo często wykazuje słabość, gdy chodzi o tę Żydówkę :)
    Sprawa z tymi truposzami jest strasznie podejrzana. Veit ma ciekawe teorie, ale trudno je poprzeć. Bo jakoś trudno mi uwierzyć, że śród Niemców jest wielu więcej takich Faustów... Mnie tam bardziej zdziwiło, że obie ofiary tym razem zostały ranione w te same okolice, co wyklucza przypadkowość ich śmierci (no, chyba nikt nie uwierzy w taki zbieg okoliczności :P). Może to nasz szalony Woyciechowski? Nie no żartuję, jakoś nie wygląda na tekiego co to zorganizowałby sobie kumpla do takiej roboty i jeszcze by zwiał zupełnie niezauważony.
    Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Veit się zaczyna bać, ponieważ mamy końcówkę roku 42, już naprawdę nikt nie chce być wysyłany na front wschodni. Tym bardziej, że w jego wypadku prędzej byłaby to egzekucja, NOALE. A jego słabość względem Blumówny skomentuję tak: ehehehe he he. (:D)
      Jeśli chodzi o Rachelę, to masz całkowitą rację - znów podnosi uszy. Teraz chcę ją pokazać taką, jaką była przed wojną, nie może być przecież przez cały czas taka mimozowata i przygaszona. W końcu z jakiegoś powodu jej przyjaciółką była Ida :)
      Nah, nie ma więcej Faustów ani to jeszcze nie sprawka Woyciechowskiego. Wszystko się jakoś wyjaśni w następnych dwóch, może trzech rozdziałach :)

      Usuń
  2. Moja droga Anonymo,
    piszę do Ciebie, bo jesteś na pierwszym miejscu w mojej kolejce i powinnam oceniać Ci bloga. Do czego też się zabrałam. ALE przytłoczona rozmiarem opowiadania (toż ono ma objętość godną powieści!), a także koniecznością przeprowadzenia riserczu (bo bez tego nijak nie wystawię rzetelnej oceny świata przedstawionego i bohaterów), jak również pozbawiona do pierwszego tygodnia września czasu wolnego (a przecież są wakacje!) muszę chwilowo odłożyć ocenianie Twojego utworu.
    Jest też kwestia mojego stażu na Ocenach Legilimens - i tak już przekroczyłam miesięczny termin, a z Twoim blogiem niewątpliwie opóźnienie oddania ostatniej stażowej oceny będzie jeszcze dłuższe. Dlatego przyszłam prosić Cię o wyrozumiałość i pozwolenie mi zajęcia się kolejnym blogiem z mojej kolejki (tam tekstu jest mniej, bo treści pojawiają się na blogu różne, a ja mam ocenić tylko ułamek, na który składają się opowiadania - byłaby więc szansa, że do końca sierpnia się z nim wyrobię). Do Twojego bloga zabrałabym się na początku września (a że dla mnie to wciąż wakacje, jest szansa, że nie ugrzęznę tragicznie). Czy zgodzisz się na taki układ?
    Proszę o odpowiedź, najlepiej na mail madmoiselle.saffron@gmail.com
    Bardzo byłabym Ci wdzięczna za pójście mi na rękę.
    Natchniony Grafoman

    OdpowiedzUsuń