piątek, 28 grudnia 2012

Rozdział dziewiętnasty


     Maj 1942 r., Warszawa, strona aryjska
     To nie był najlepszy dzień w życiu Franciszka Dąbrowskiego.
     Ba, powiedzieć, iż był to dzień niczym nie wyróżniający się także byłoby przekłamaniem.
     Franek obudził się dziś ze strasznym bólem głowy oraz poczuciem, że o czymś zapomniał. O ile fizyczną niedogodność udawało mu się jakoś ignorować, to złe przeczucie nie chciało go nijak opuścić. Nie wiedział, co go tak trapiło, ale wiedział, że było to coś ważnego. Z całych sił próbował sobie przypomnieć, kręcąc się niespokojnie po swoim niewielkim pokoiku. Za każdym razem, gdy stopa trafiała na obluzowaną deskę, pod którą trzymał broń i zapas lewych dokumentów, Czarny krzywił się niemiłosiernie.
     Można powiedzieć, że ten dzień dla Franciszka Dąbrowskiego zapowiadał się bardzo źle.
     Usłyszał głosy przy drzwiach wejściowych i już wiedział, że to do niego. Potarł twarz dłońmi, przed niewielkim lustrem na szybko przećwiczył zadowoloną minę. Gdy właścicielka mieszkania zapukała do jego drzwi, był przygotowany.
     W pokoju pojawił się Jakub Woyciechowski. Z równie nieszczęśliwą miną, co jego własna jeszcze przed paroma minutami. Dziękując Bogu w myślach, Czarny odrzucił maskę.
        Franek, ja mam złe przeczucia – poinformował go Kuba, zastępując tą informacją przywitanie.
     Ki czort?
     – Coś się stało?
     – Właśnie o to chodzi, że nic się nie dzieje! – Blondyn zamachał rękoma jak wiatrak.
     Czarny westchnął.
     – Tobie się to, oczywiście, dziwne nie wydaje wcale a wcale.
   – Nic a nic – potwierdził Czarny. – Mnie tak dobrze. Nic się nie dzieje, więc nikt nie może umrzeć. Przynajmniej teoretycznie. – Woyciechowski zrobił głupią minę. Franciszek zmarszczył brew. – Czy kto umarł?
     – Ano nie. Nikogo nawet nie aresztowali.
     – To w czym rzecz?
     – W tym, że jest za spokojnie.
     – Spokojnie jak na wojnie.
     Wzruszywszy ramionami Czarny usiadł na brzegu łóżka, gestem wskazując krzesło stojące przy biurku. Chłopak niechętnie usiadł. Przez chwilę przyglądał się Dąbrowskiemu, przygryzając dolną wargę.
     – Wiedziałem, że tobie będzie wszystko jedno – powiedział w końcu.
     Czarny żachnął się.
     – Ty chyba za dużo chcesz, Kuba. Wysadzanie torów to było za mało, zabrałem cię na akcję odbicia więźniów – i mówisz mi, że jest spokojnie! Wolałbyś żebyśmy się strzelali na ulicach, żeby ginęli przypadkowi ludzie?!
     Woyciechowski siedział ze wzrokiem wbitym w podłogę. Rudzielec wiedział jednak, że to nie dlatego, że czuje się zawstydzony: Kuba szykował się do powiedzenia czegoś, co mogło wzbudzić jeszcze większą złość w Czarnym.
     – Nie ma żadnych wiadomości o tym Niemcu, do którego chodziła moja matka? Bo już nie chodzi. A przynajmniej nie wtedy, gdy ja chodzę za nią.
     Dąbrowski zmełł przekleństwo w zębach. Przez głupie gadanie Jakuba ból głowy zaczął mu dokuczać jeszcze bardziej.
     – Dowódcy wyraźnie powiedzieli, że mamy się odpieprzyć od tej sprawy. Za wysokie progi na nasze nogi, Kuba. Ile razy mam ci to powtarzać?
     Chłopak milczał. Widać było po jego minie, iż wyraźnie bił się z myślami. Czarny czuł się w obowiązku zdusić w zarodku wszystkie jego głupie pomysły, więc szybko dodał:
     – Sam mówiłeś, że twoja matka już nie chodzi w tamto miejsce. Znaczy się, ktoś ważniejszy od nas się tym zajął. Miej spokojną głowę, jestem więcej niż pewny, tamci na górze umieją rozwiązać takie sprawy.
     Woyciechowski niechętnie pokiwał głową. To był argument, z którym trudno się było nie zgodzić. Szczególnie gdy było się szeregowcem, który pojęcia nie miał, jak się robi konspiracyjną politykę.
     Tylko dlaczego niepokój nie opuścił Franciszkowej głowy?
***
     Jakub wyszedł z mieszkania swojego dowódcy bardzo rozczarowany. Nie rozumiał, dlaczego Czarny się nie przejmuje, jego argumenty zupełnie nie trafiały, by nie powiedzieć – absolutnie nie zgadzały się z tym, co myślał Kuba.
     Nie miał pojęcia, co mógłby ze sobą robić przez resztę dnia, ale czuł, że potrzebuje kogoś, by porozmawiać. Mógłby z tej kawiarni na rogu zadzwonić do Baśki Jankowskiej, może miałaby czas? Och, nie przecież zna tylko numer do jej rodziców, a ona ponoć już tam nie mieszka! To było dobre usprawiedliwienie bierności, ponieważ Kuba czuł, że dziewczyna nie jest osobą, której bez wstydu może powiedzieć o swojej niepewności oraz rozczarowaniu. Pomyślał  o matce i nagle zdało mi się, że to nie jest wcale głupi pomysł: miałby z tego korzyść podwójną – zrzuciłby z serca ten przeklęty ciężar, ale jednocześnie mógłby ją wybadać – wiedziałby, czy dalej spotyka się z tym Niemcem, czy sprzedaje mu informacje.
     Pojechał na Nowogrodzką, do szpitala Dzieciątka Jezus, w którym Ewa pracowała od początku lat trzydziestych. Był to budynek wysoki, długi i niestety niezbyt zadbany. Kuba nigdy nie chciałby być tu pacjentem, dlatego też nigdy nie rozumiał matki, nie wiedział, dlaczego zdecydowała się pracować w t a k i m miejscu, skoro zawsze była estetką.
     Chociaż, z drugiej strony… Może to nie kwestia estetyki, może liczy się tylko to, by pomagać ludziom?
     Nie chcąc użerać się ze wścibskimi siostrami zakonnymi, postanowił wejść do szpitala tylnym wejściem, przez kotłownię. Znał tutejszego ciecia, pana Franciszka, z którym dobre układy jeszcze sprzed wojny umożliwiały mu niezapowiadane wizyty u matki.
     Obszedł budynek i ruszył w kierunku zagraconego podwórka: był to obszar jeszcze mniej zadbany niż front: kręciło się tu wiele bezpańskich kotów, bo kuchenne odpadki wabiły ptaki. Nawet w tej chwili dwa kocury prychały, walcząc pod kupą węgla, którego nikt jeszcze nie wrzucił do piwnicy.
     Zatrzymał się, a potem szybko cofnął. Miał nadzieję, że nikt go nie zobaczył. Wyjrzał zza załomu muru, próbując objąć wzrokiem całą scenę:
     Na podwórzu stał esesman w swoim nieskazitelnym, pełnym, czarnym mundurze. Nie dostrzegał dystynkcji, ale nie to było najważniejsze, gdyż człowiek ten wydał mu się być dziwnie znajomy. Pod pachą trzymał czapkę, w dłoni ściskał rączkę zniszczonej lekarskiej torby. Kuba nie miał bladego pojęcia, do czego mu ona potrzebna. Wiatr rozwiewał ciemne włosy Niemca, nawiewając je na twarz, więc nie mógł być pewny, czy to ten sam, którego widział w swojej kamiennicy, ale miał dziwne wrażenie, że to ten właśnie człowiek. Chcąc widzieć więcej, wychylił się nieco bardziej, gdyż wydawało mu się, że stojący do niego bokiem esesman nawet kątem oka nie będzie mógł uchwycić jego ruchu.
     Zaklął pod nosem.
     Niedaleko Niemca stała matka. Tłumaczyła coś gorączkowo, Jakub nie słyszał jednak ani słowa – musiała mówić półgłosem. Niemiec coś odpowiedział, zaśmiał się, jakby wyśmiewał przejęcie doktor Woyciechowskiej. Kobieta dreptała niespokojnie w miejscu, później stanęła blisko niego. Powiedziała coś, załamała ręce. Odparł, jak się Kubie wydawało, z uśmiechem. Zbywał ją, to było tak doskonale widoczne. Jakub zachowywał się tak samo, gdy chciał uspokoić matczyne złe przeczucia.
     Ewa przetarła twarz dłonią. Esesman wręczył jej torbę, poruszył się, jakby z zamiarem odejścia. Woyciechowski przeklął raz jeszcze, schował się. Nie w jego interesie było, by ten tajemniczy Niemiec go zauważył. Czekał tak kilka minut w napięciu, ale w ostateczności ciekawość zwyciężyła. Znów wyjrzał na podwórze.
     Nikogo nie było.
***
     Basia uśmiechała się, przyglądając się pracującemu przy powielaczu Majchrowi, który krążył wokół stołu, pogwizdując przez zęby. Czasem przerywał gwizdanie, by wymruczeć kilka słów. Zazwyczaj wtedy patrzył na nią i uśmiechał się półgębkiem. Dzięki temu uśmieszkowi wierzyła, że jest p r a w d z i w y m cwaniakiem z Pragi.
     – Wiesz, oddałbym życie, bo zrozumże mnie: tyle miłości znajdziesz w sercu mem, znajdziesz w sercu mem, dziewczyno* – zaśpiewał, jednocześnie mrugając do niej porozumiewawczo.
     Barbara parsknęła, odwróciła się, by raz jeszcze ułożyć dawno już poukładane bibuły. Jednocześnie jedną ręką zaczęła miętosić koniec swojego warkocza. Zawsze to robiła, gdy była zawstydzona lub zdenerwowana.
     Teraz była zawstydzona.
     Majcher… Marian zawstydzał ją swoją bezpośredniością, ale jednocześnie nieco bawił oraz troszeczkę onieśmielał. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że się do niej zaleca. I chociaż nie były to takie zaloty, o których marzyła nocami, gdy kończyła czytać kolejną romansową powieść, a raczej zaloty zwyczajne, takie, do jakich przyzwyczajeni są współcześni chłopcy oraz dziewczęta: bezpośrednie, śmiałe, niezbyt poetyckie, a otwarte i szczere, to przecież miłe. Cóż, jej uczucie do Fausta nie może sprawić, iż przestanie zwracać uwagę na otaczający ją świat. To byłoby straszne.
     A poza tym zalotów Mańka ani ona, ani on nie brali „na serio”. Majcher wypełniał sobie nimi nudny czas pracy. Przecież nie mogli rozmawiać. Powiedział jej: „w konspiracji, panienko, lepiej trzymać gębę zawartą”.
     Więc trzymała.
     Musiała jednak przyznać, że ją rozweselał. Wieczory, kiedy pracowała przy powielaczu, od początku były najjaśniejszą, najmilszą porą dnia. Z powodu Fausta, oczywiście, chociaż i Majcher czynił je przyjemnymi: potrafił ją zmotywować, miał w sobie wiele energii życiowej, był silny, zabawny i choć czasem plótł rzeczy zupełnie dla niej niezrozumiałe, to przecież niemożliwym było go nie słuchać: przykuwał jej uwagę. Z jego radości życia czerpała siłę do życia swojego, do kolejnego spotkania z Faustem, który teraz przychodził od biedy raz na dwa tygodnie.
     Musiała przyznać, iż pomimo wszystkich tych zalet, w Zawadzkim nie było nic, co by ją pociągało. W jego obecności jej serce biło zwykłym rytmem, umysł był jasny, myśli proste – tak proste, jak prostym człowiekiem był Majcher – jego zamiary mogła przejrzeć od razu. Niemiec był ponury oraz w pewien sposób skomplikowany, a to sprawiało, że był również atrakcyjny. Pociągały ją jego mrukliwość, tajemniczość, fascynowały ściągnięte brwi, zaciśnięte usta, zamglone mgiełką nieobecności oczy. Jego milczenie było czasem lepsze niż bezustanne trajkotanie Mariana. Faust był osobowością przytłaczającą, dominującą, narzucającą się, ale i magnetyczną, interesującą, podczas gdy Majcher dawał się poznawać łatwo przez swoją paplaninę. Mówił jedno, robił drugie – tak dowiedziała się szczegółów z życia Zawadzkich, ich przyjaciół i sąsiadów, choć zupełnie jej to nie obchodziło. A co wiedziała o Fauście? Zupełnie nic.
     Boże drogi, nie mam nawet pojęcia, jak mu na imię!
     Oczywiście, bywały krótkie chwile, gdy Faust był w dobrym nastroju: otwierał się wtedy, rzucał strzępami opowieści, choć niepodobna było z nich ułożyć jednej historii. Zdarzało mu się nawet żartować, śmiali się wtedy razem i Basia musiała przyznać, iż były to momenty jej największego szczęścia.
     Będąc z Majchrem czasem miała wrażenie, że odzyskała brata, radosnego chłopca, z którym można popołudniem wyjść na spacer i porozmawiać o rzeczach absolutnie nieistotnych. A gdy obok niej był Faust, Barbara czuła, że oto stoi przy niej mężczyzna – pociągający, prawdziwy mężczyzna ze swoimi demonami. Mężczyzna, który ją tym przerażał.
     Szkoda tylko, że  nie potrafiła zdecydować, za którym tęskni bardziej, gdy ogarniała ją ciemność kolejnych nieprzespanych nocy.
***
     Czerwiec 1942 r., Warszawa, getto
     Gorąco.
     Przejmujące, duszące gorąco.
     Profesor czuł, że nie może złapać tchu. Otwierał usta, lecz to niewiele pomagało. Sapnął ciężko, wreszcie sięgając dłonią klamki. Ukrył się na klatce schodowej, oparł plecami o ścianę. Zdjął zniszczony kapelusz, spróbował się wachlować. Po cóż go w ogóle brał, Irenka mówiła mu, że straszny gorąc na dworze.
     Wachlowanie niewiele pomogło, gdyż miał wrażenie, że ręce ma jak z ołowiu. Po kilku ospałych ruchach opuścił ręce. W boku dziwnie go kuło, jakby dostał kolki. Ból promieniował na klatkę piersiową, a po kilku minutach, gdy nie ustępował, nie wiedział już, gdzie tak naprawdę boli. Policzki paliły go, musiał być cały czerwony, jakby doznał poparzenia słonecznego. Westchnął ciężko. Lepiej nie będzie, trzeba iść do mieszkania, tam Irenka się nim zajmie, będzie wiedziała, co robić. Podniósł głowę i spojrzał na obskurny korytarz. Farba olejna, którą pomalowano ściany, odłaziła płatami, z sufitu sypał się tynk, zasypując białym proszkiem rozchwiane schody.
     Taka wspinaczka!
     Kurczowo zaciskając dłoń na poręczy, zaczął wspinać się po schodach. Nigdy wcześniej nie wydawały mu się być tak strome. Od rana czuł się źle, ale teraz ból przechodził wręcz ludzkie pojęcie. Jedyne, o czym myślał, to dojść do mieszkania, usiąść na swoim zwykłym miejscu przy kuchennym stole i poddać się zmęczeniu.
     Och, gdybyż już mógł odpocząć! Przysiąść może na chwileczkę na półpiętrze? Dać wytchnąć  płucom, otrzeć pot z czoła, rozmasować spuchnięte nogi, to mogłoby przynieść ulgę stopom, które wręcz rozsadzały mu buty.
     Przysiadł więc, chociaż sprawiło mu to spore trudności. Oddychało mu się znacznie gorzej, ale przynajmniej nogi już tak bardzo nie bolały. Do bólu w klatce piersiowej dołączył pulsacyjny ból nóg, jakby dopiero teraz krew mogła swobodnie krążyć w żyłach. Przychylił się, by rozwiązać sznurowadła.
     Och, ale czemuż nagle leży? Jak to się stało, że nic nie poczuł?
      Przez chwilę mrugał szybko powiekami, by pot nie leciał mu do oczu. Sufit nad jego głową był poznaczony burymi plamami wilgoci jeszcze gorzej, niż w mieszkaniu. Dziwne.
     Zamachał rękoma, lecz nie był w stanie się podnieść. Znieruchomiał więc, przerażony, iż nawet najmniejszy ruch gotów znów obudzić ten straszny ból.
     Ach, czemuż ból nagle? Czemuż on winien, wszak całe życie był wręcz okazem zdrowia.
     Zdenerwowany własnym niedołęstwem, spróbował podnieść się raz jeszcze. Zza jego zaciśniętych warg wydarł się jęk bólu.
     Zatoczył głową. Kątem oka widział drzwi swojego mieszkania. Więc może zawołać? Otworzył usta, lecz nie wydobył się z nich dźwięk głośniejszy od nieartykułowanego skrzeku. Zamknął oczy.
     Trzeba to przeczekać.
     Usłyszał trzaśnięcie drzwiami, a potem ciężkie i szybkie kroki, jakby kto zbiegał w dół. Wydawało mu się, że to mężczyzna. Chciał się upewnić, ale powieki były zbyt ciężkie, by móc je unieść.
     – Profesorze? Panie profesorze, co się panu stało? – Usłyszał.
     Rozpoznawał ten głos: to mówił Anielewicz.
     – Profesorze?
     Chciał odpowiedzieć, ale znów mógł tylko wycharczeć coś, czego on sam nie rozumiał. Anielewicz zaszamotał się, poczuł jego dłonie na ramionach. Chłopak nie zdołał go jednak unieść.
      Nachela! – krzyknął Mordechaj. – Nachela, chodź szybko! Pani profesorowo, pomocy!
     Znów kroki: prędkie, nerwowe. To jedna osoba, czy więcej?
     Głosy. Kilka. Jakby krzyk Anielewicza wywołał wszystkich z mieszkania.
      Profesorze!
     – Tato!
      Chaim, na miłość Boga, Chaim, co ci jest?!
     Chciał odpowiedzieć, ale wiedział już, że wysiłek jest daremny. Otworzył jedynie usta, by nabrać powietrza. W uszach szumiało mu dziwnie, jakby tonął.
     A więc tonie? Niemożliwe, jeszcze przed chwilą leżał przecież na cuchnących uryną schodach!
     A jeśli rzeczywiście jest pod wodą, to skąd te głosy wokół niego?
      Tato? Tato!
***
     Lipiec 1942 r., Warszawa, getto
     Mieszkanie było ciche. Otworzyła mu Weberowa i wpuściła bez słowa, rozpoznając twarz. Profesorowa siedziała przy stole w otoczeniu współlokatorów. Stary Szlenkier trzymał dłoń na jej ramieniu, jakby ją pocieszał. Mordechaj przez chwilę poczuł się jak intruz, ale gdy tylko Irena Blum uśmiechnęła się do niego, wiedział, iż decyzja o przyjściu tutaj była słuszna. Przyjrzał się lepiej matce Racheli. Przez tych kilkanaście dni, które minęły od nagłej i niespodziewanej śmierci profesora, kobieta postarzała się okropnie – była blada, pod oczami miała sińce, a dłonie trzęsły się jej jak w febrze. Śmierć męża z pewnością ją przybiła. Nie chciał nawet myśleć o tym, że na Rachelę wpłynęło to tym bardziej, wiedział przecież, jak była zżyta z ojcem. Wszystko to, czego się bał już od poranka, wróciło do niego w tej chwili – to miała być jego pierwsza wizyta od czerwca. Wcześniej nie chciał przeszkadzać rodzinie w żałobie, uważał, iż byłoby to wysoce niestosowne. Jednak sytuacja się zmieniła, dowiedział się o czymś, co wymagało przyjścia tutaj – musiał ostrzec Blumów, Weberów i Szlenkierów o niebezpieczeństwie. A przede wszystkim powinien spróbować raz jeszcze uratować Nachelę.
     Tylko jak?
      Wymienił kilka najnowszych plotek z Weberem, a mimo to nie dowiedział się niczego konkretnego. Rozejrzał się po kuchni.
      Rachela jest w pokoju. – Usłyszał głos profesorowej.
      Czy mógłbym…
        Oczywiście – przerwała mu, po czym rozkaszlała się okropnie.
     Wiedziała, o co chciał zapytać – miał wrażenie, że wszyscy wiedzieli, ale nie sprawiło to, iż się zawstydził. W końcu czy można wstydzić się szczerego uczucia?
     Skinął głową, a potem niepewnym krokiem ruszył ku zamkniętym drzwiom. Położył dłoń na klamce, westchnął głęboko, a potem wszedł do pokoju.
     Brunetka siedziała na materacu, ramionami obejmując kolana. Wydała mu się jeszcze bardziej krucha i drobna niż zwykle. Kiedy zamknął za sobą drzwi, podniosła wzrok. Nie uśmiechnęła się, nie wykonała żadnego gestu, a mimo to czuł, iż aprobuje jego obecność.
     Podszedł bliżej, ukląkł dokładnie naprzeciwko niej. Odwróciła wzrok. Miał ochotę powiedzieć jej wiele rzeczy, zadać kilka ważnych pytań i… Nie, nie zrobił nic. Zamiast tego ujął jej drobne dłonie w swoje. Były zupełnie zimne, chociaż za oknem lato w pełni, a żar lał się z nieba.
     – Nachelo  powiedział cicho. – Marek przyniósł dziś kilka niepokojących wiadomości.
     Spojrzała na niego. W jej oczach dostrzegł cień zainteresowania.
      Ludzie mówią, że będą wywozić na roboty do Niemiec. Wiem, wiem, takie plotki pojawiają się raz na jakiś czas, ale tym razem wygląda to wszystko bardzo serio. Kiedym tu szedł, widziałem pierwsze plakaty – zachęcają do zgłaszania się do wyjazdów. Ale Marek mówi, że będą wywozić wszystkich tych, co nie mają arbeitskart. Twoja matka musi coś wykombinować, spróbuję pomóc. Ciebie nie wezmą, bo przecież masz tę cholerną arbeitskartę. – Uśmiechnął się pokrzepiająco.
     Dziewczyna pokiwała głową, ale nie odpowiedziała. Zacisnął usta. Gorączkowo zastanawiał się, co powinien powiedzieć. Że mu przykro? Że współczuje jej straty? Wszystko to już powiedział wtedy, na klatce, gdy jasnym stało się, że stary profesor umarł. Znów poczuł się dziwnie nie na miejscu. Poklepał ją więc tylko po dłoni, wstał i ruszył ku wyjściu. Był już przy drzwiach, gdy jej głos zupełnie go zmroził:
      Mnie też wywiozą, Mordka. Straciłam arbeitskartę.

*Eugeniusz Bodo – „Tyle miłości”

piątek, 14 grudnia 2012

Rozdział osiemnasty


        Kwiecień 1942 r., Warszawa, getto
     Nie pojawiał się. Nie przychodził, nie pomagał. Nie miała pojęcia, dlaczego wciąż łudzi się, że ten Niemiec miałby jej pomóc. Przecież na samym początku uznała go za szkodliwego dla społeczeństwa wariata, dlatego też nie rozumiała własnych oczekiwań.
     Faust na nowo obudził w nią wiarę w innych. Jego szalona deklaracja pozwalała jej wierzyć w to, że już nie musi liczyć tylko na siebie, że jest na świecie ktoś, kto się o nią zatroszczy, że znów może być słabą kobietą, nie mając przy tym żadnych wyrzutów sumienia.
     Za każdym razem, gdy pomoc oferował jej Mordka lub ktoś z jego najbliższych znajomych, odrzucała ją – jakże mogłaby przyjąć cokolwiek od kogoś, kto żył w tak samo beznadziejnych warunkach, co ona? To byłoby zwyczajnie niemoralne. Tym bardziej niemoralne, im lepiej znała Anielewicza – zdawała sobie sprawę, iż chłopak zrezygnowałby bez wahania ze wszystkiego, co dawała mu praca poza granicami getta, by wszystkie profity oddać w jej ręce, w ręce Racheli, jego najlepszej przyjaciółki. Jego siostry.
     Z drugiej strony był młody Weber – poważnie zazdrosny i rzeczywiście odejmujący sobie od ust, by jego młodsze siostry nie umarły z głodu. Jednocześnie deklarował pomoc im, Blumom, na co Rachela nie miała serca się zgodzić. Kto wie, czy przyjęcie tej pomocy nie doprowadziłoby do śmierci samego Dawida? Dziewczyna była przekonana, iż tak właśnie by się stało.
     Kolejnym chętnym do niesienia pomocy był gburowaty Marek Edelman, ale od niego Rachela nie chciała niczego, nie tylko ze względu na moralność. Miała wrażenie, że wszystkie oferty Marka są wymuszone przez Anielewicza, tak jakby Mordka dręczył swoich przyjaciół ciągłymi prośbami. Gdyby na cokolwiek się zgodziła, nie czułaby się dłużna, lecz winna – w końcu Marek zmuszał się do robienia czegoś, co uważał za zbędne, jeśli nie upokarzające. A czego jak czego, ale pogardliwe rzuconej jałmużny panna Blum nie zniesie. Jeszcze nie są na samym dnie, jeszcze jakoś sobie radzą.
     Dlaczego więc oczekiwała pomocy od esesmana? Musiała przyznać, że jej oczekiwania wynikały z wrażenia, jakie na niej zrobił: deklaracja brzmiała poważnie, wydawała się być przemyślana. Niemiec zachowywał się tak, jakby pomoc tym, których powinien uciskać była jego chlebem powszednim, jakby nie widział w tym niczego dziwnego, a tym bardziej niebezpiecznego. Poza tym wyobrażała sobie, że nawet jeśli nie był wysoko postawiony w hierarchii, to na pewno niczego mu nie brakowało. A jeśli mógłby dać jej to, co dla niego było zupełnie zbędne, czuła się moralnie usprawiedliwiona. Poza tym, cały czas miała wrażenie, że jej się to zwyczajnie, po ludzku, należy: chociaż namiastka zadośćuczynienia za to, co zrobili z nią, rodziną i przyjaciółmi jego pobratymcy. Wymyśliła sobie nawet, iż przy ponownym spotkaniu zapyta go wprost, czy nie mógłby zabrać z getta jej bliskich. To był kolejny powód, który uspokajał jej sumienie – w końcu przyjęłaby pomoc teoretycznego wroga po to, by pomóc rodzinie. Nie czułaby się zakłopotana, wykorzystując jego dobroć. W jego zachowaniu nie wyczuwała żadnego podstępu, bo spojrzenie miał jasne i szczere, a wszelkie emocje wypisane na twarzy – jak ktoś taki mógłby kłamać?
     Wśród Niemców też przecież muszą istnieć tacy, którzy poczuwają się do zadośćuczynienia za winy tych, którzy za nich zadecydowali.
***
     Kwiecień 1942 r., Warszawa, strona aryjska
     Było mu potwornie wstyd. Pewnie dlatego nie skorzystał z adresu Racheli Blum. Bałby się teraz spojrzeć jej w oczy. Mogłaby mu powiedzieć zbyt dużo szczerych słów. W końcu to on o niej zapomniał. A przynajmniej tak ona mogłaby sobie pomyśleć.
     Co za wstyd. Nie dość, że zdrajca, to jeszcze tchórz. Wstyd mi za ciebie.
     Swoją zwłokę tłumaczył też sobie tym, iż teraz potrzebowałby przebrania i lewych papierów, by wejść do getta. Sprawdził na wszelki wypadek strażników przy wejściach, by nie natknąć się na tych, którzy widzieli go w niemieckim mundurze i tym próbował wyjaśnić sobie swoją bezczynność – przynajmniej coś zrobił. Jedną głupią, nic niewartą rzecz, a jednak wystarczającą do uspokojenia sumienia.
     Rylski.
     Uporczywa myśl o fałszerzu nie dawała mu spokoju od kilku dobrych dni. Antoni miał wobec niego dług wdzięczności, więc mógłby tę wdzięczność wykorzystać do własnych celów. Z drugiej strony musiałby powiedzieć, że chce iść za mur. Wtedy z pewnością padłyby niewygodne pytania.
     Veit biedził się nad sobą przez całą sobotę, a w niedzielę zdecydował, iż nie ma innego wyjścia. Przyzwoitość nakazywała, by coś dla tej dziewczyny zrobił.
     Jadąc kolejką do podwarszawskiego Piaseczna, miał serce w gardle. Wydawało mu się, iż jego współpasażerowie przyglądają mu się dziwnie, jakby rozpoznawali w nim esesmana. Dlatego też ciągle odwracał wzrok, przez co wyglądał na jeszcze bardziej podejrzanego niż wcześniej.
     Piaseczno było niewielkim, nieco obskurnym miastem. Składało się głównie z robotniczych dzielnic, wąskich ulic ściśniętych między niewysokimi czynszówkami. Boelke zwrócił uwagę na to, że niektóre szyldy wyglądają jak nowe, co mogło świadczyć o tym, iż część sklepów lub punktów usługowych mogła jeszcze niedawno należeć do Żydów. Wcale się temu nie dziwił. Niedaleko stąd leżały takie miejscowości jak Góra Kalwaria lub Tarczyn, zdominowane przez wyznawców religii Mojżeszowej.
     Odnalazł odpowiednią ulicę, tę, którą wskazał mu Kmicic. Za każdym razem, gdy o tym myślał, nie mógł odsunąć od siebie myśli, że spojrzenie zwierzchnika było nad wyraz podejrzliwe. Stary Jankowski musiał zastanawiać się, po co Faustowi adres Rylskiego. Agent bowiem nie miał w zwyczaju kontaktować się z wyciągniętymi przez siebie ludźmi. To nie było bezpieczne i Faust o tym wiedział. Teraz jednak potrzebował fałszywych papierów, a Antoni był jedynym zaufanym człowiekiem, który mógł je dla niego zrobić.
     To jedyny fałszerz jakiego znasz, zdrajco.
     Budynek przed którym stanął miał jedynie dwa piętra. Znajdował się u wylotu ulicy Chyliczkowskiej, tuż obok szkoły, której nazwy Faust znać nie musiał. Drzwi otworzyła mu korpulentna kobieta w średnim wieku, z perkatym nosem i siateczką drobnych zmarszczek wokół małych, szarych oczu oraz wąskich, ściśniętych w jedną linię ust. 
     – Dzień  dobry.
   – Czego pan chce? – zapytała kobieta. 
   Miała dziwny, gruby i chrapliwy głos. Veit raczej kojarzył takie głosy z mężczyznami niż z kobietami.
     – Jestem starym przyjacielem Janusza… ee... – przez chwilę próbował sobie przypomnieć fałszywe nazwisko chłopaka – Fronczewskiego. Jest w domu?
     Gruba, niesympatyczna kobieta była „ciotką” Rylskiego. „Ciotki” zajmowały się tymi członkami polskiego podziemia, którzy albo dopiero przybyli do stolicy albo potrzebowali czyjejś pomocy, by się ukryć na jakiś czas. Zwykle „ciotki” trzymały ich pod fałszywymi nazwiskami jako fałszywych krewnych, stąd też ta specyficzna zbiorowa nazwa dla tej grupy kobiet.
     – Jest.
     – Wspaniale. – Klasnął w dłonie. – To doprawdy wspaniała wiadomość.
     Kobieta zmierzyła go niechętnym spojrzeniem. Musiała usłyszeć akcent.
     Niech będzie ci wstyd, że nigdy się nie nauczysz tego języka. Niech ci będzie wstyd, zdrajco.
     Przez krótką chwilę stali, mierząc się wzrokiem. Cisza stawała się wręcz irytująca.
     – Może go pani poprosić? – zapytał w końcu Faust, niepewny, co powinien dalej zrobić.
    – M o g ę – fuknęła, jakby czymś nagle obrażona. – Chłopcze! – zawołała zaraz potem w głąb mieszkania.
     Veit usłyszał trzaśnięcie drzwi. W holu stanął Antoni Rylski alias Janusz Fronczewski. Jego oczy na widok agenta powiększyły się nagle, źrenice rozszerzyły się do dziwnych rozmiarów, zakrywając niemal całą tęczówkę. Przeszkolony pod tym względem Boelke, rozpoznał w tym oznakę strachu.
     – To ty – powiedział chłopiec, sprytnie uciekając od konieczności użycia pseudonimu Niemca.
     – Owszem. Jesteś mi potrzebny – rzekł podporucznik, uznając, że nie ma sensu owijać niczego w bawełnę.
     „Ciotka” przeskakiwała wzrokiem od jednego do drugiego mężczyzny niczym widz na meczu tenisowym. Faust pomyślał, że głupio tak sterczeć w korytarzu. Rylski też to musiał zrozumieć, ponieważ mruknął:
     – Wejdź. Może wejść, prawda, pani Steczkowska? – Spojrzał na kobietę. Ta tylko wzruszyła ramionami.
     – Nie wiem, jakie możesz mieć z nim interesy, ale niech wejdzie. Tylko żeby mi to żadnego nieszczęścia na głowę nie sprowadził! – ostrzegła Antoniego.
     – Nie będzie żadnego nieszczęścia, ciotuchna. – Rylski uśmiechnął się nieszczerze.
***
     – O co chodzi? – zapytał Antoni zaraz po tym, jak zamknął drzwi za plecami Veita.
     Niemiec rozejrzał się po pokoju, by nie musieć zbyt szybko odpowiadać. Pomieszczenie było ze wszech miar bezosobowe: brązowe zasłony z taniego materiału zasłaniały niewielkie okno, pod którym stało niemożliwie wręcz czyste, niemal puste biurko. Na podłodze ze starej klepki leżał wypłowiały dywan w tureckie wzory, a pod przeciwległą do okna ścianą stało wąskie łóżko, na którym leżała rozkopana pościel. Boelke wyraźnie przerwał Rylskiemu chwilę odpoczynku. Tuż przy drzwiach stała jeszcze stara szafa z ciemnego drewna na rzeźbionych nóżkach.
     – Potrzebne mi są fałszywe dokumenty – rzekł w końcu.
     – Dla kogo?
     – Dla mnie.
     Rylski zamrugał szybko. Był wyraźnie zdziwiony faktem, iż esesman mógłby potrzebować fałszywek.
     – Jakie to mają być dokumenty?
     – Takie, w których będę mógł udawać polskiego lekarza z pozwoleniem na wejście do getta.
     Mruganie powtórzyło się. Szybsze, bardziej nerwowe niż poprzednio.
     – Oczywiście. Ale będziesz potrzebował pielęgniarki. Bez niej nie będziesz wyglądał wiarygodnie.
     Veit był wdzięczny, że Antek nie zadawał żadnych pytań. Z pewnością pojawiły się one w jego głowie, ale nie wypowiedział ich na głos. Miał dług wobec Veita, więc spłacał go wykonaniem zadania. Nie on był osobą, która miała prawo do zadawania pytań.
     – Jest jedna dziewczyna, która się na to zgodzi – odparł szpieg.
***
     Maj 1942 r., Warszawa, getto
    – Okropne miejsce – mruknęła Basia Jankowska rozglądając się po zanieczyszczonej ulicy.
   Boelke w duchu przyznał jej rację, ale był zbyt przerażony, by móc wypowiedzieć choć słowo. Usta miał spierzchnięte, w gardle sucho, a ślina nagle nabrała nieprzyjemnego smaku, od którego zbierało mu się na wymioty.
    – Taa – mruknął jednak, co jego samego zaskoczyło.
     Rozglądał się nerwowo, czy ktoś na niego nie patrzy podejrzliwe, czy nie zwracają na siebie zbyt dużej uwagi: on w szarym, eleganckim, choć nieco znoszonym garniturze, na który zarzucił sprany, sztywny od krochmalu kitel i ona, w skromnej czarnej sukience i z opaską z czerwonym krzyżem na ramieniu. Skórzana torba, którą niósł w dłoni, była wypełniona narzędziami chirurgicznymi oraz opatrunkami, wyniesionymi przez Ewę ze szpitala.
     Woyciechowska pytała, ale on nie odpowiadał. Lekarka była poirytowana jego nietypową prośbą, ale spełniła ją, przynosząc to, co teraz mieli na sobie on i Basia. Mimo wszystko Woyciechowska ciągle przepowiadała mu jakieś nieszczęście. Stojąc na skrzyżowaniu obcych, gettowych ulic, był jej skłonny uwierzyć. To się nie mogło udać. To było strasznie głupie. Zbyt wariackie. Nie umiał przeprowadzać wariackich akcji.
     Wciągnął ją w jedną z bocznych uliczek, gdzie pospiesznie zrzucił z siebie fartuch.
     – Ściągaj to. – Szarpnął opaskę na jej ramieniu.
     Wykonała jego rozkaz bez szemrania, chociaż w jej oczach widział pytanie. Tak, Basia musiała mieć wiele pytań, na które on nie mógł odpowiedzieć.
     Powiedział jej, że ma plan. Do momentu uzyskania fałszywek wydawało mu się, że rzeczywiście go ma, ale zaczął go modyfikować, w efekcie uzyskując absolutne nieporozumienie. Kolejne punkty jego planu były ze sobą zupełnie sprzeczne, więc całe przedsięwzięcie nie miało prawa powodzenia.
– Zostawiłbym cię tu – dodał, podnosząc głowę i wodząc wzrokiem po oknach kamienic wokół nich. – Ale to nie jest odpowiednie miejsce dla młodych dziewcząt. Nie masz opaski z gwiazdą Dawida, nie wytłumaczyłabyś się, gdyby znalazł cię tu niemiecki patrol.
Jego głos był szorstki i rzeczowy, jakby opowiadał jej o jakiś technicznych sprawach, ale Basi i bez tego zrobiło się gorąco. Czyż to nie był przejaw troski? A przecież… Przecież jego dłoń na jej ramieniu nie może się aż tak boleśnie zaciskać, to raczej przyjacielski uścisk, kogoś komu na niej zależy… Czyż nie?
Otrząsnęła się czym prędzej z tych rozmyślań. Oczyściła gardło, po czym powiedziała:
     – Miałam nie pytać, ale właściwie po co my tu przyszliśmy? Czy tu jest ktoś ważny?
     Veit zmierzył ją przeciągłym spojrzeniem. Zastanawiał się, co powinien odpowiedzieć.
     – Jest tu ktoś, komu obiecałem pomóc – odparł. – Kiedyś – dodał już nieco ciszej.
     Nie był pewien, czy w ogóle to usłyszała.
     Stanęli na rogu ulic. Boelke dłuższą chwilę przyglądał się starej kamiennicy z figurami nad zniszczonymi, dwuskrzydłowymi drzwiami. A przynajmniej z pewnością kiedyś były to figury, ponieważ teraz przypominały raczej bezkształtne, ohydne bałwany.
     – Czekamy na coś?
     – Tak, czekamy – warknął. Z dużo większą agresją, niż zamierzał.
     Basia schowała głowę w ramionach. Miał ją przeprosić, ale z tego zrezygnował. Nie było za co. Nie było potrzeby.
     Było za to zdenerwowanie i oczekiwanie na niemożliwe.
***
     Mordka wyszedł pierwszy i przytrzymał drzwi, kiedy przechodziła przez próg. Uśmiechnęła się do niego. Doceniała jego uprzejmość, gdyż przypominała jej o czasach, kiedy jeszcze wszystko było normalne. Anielewicz odwzajemnił uśmiech, a potem podał jej ramię, więc zwróciła się w stronę chłopaka. Wtedy właśnie go zauważyła: wysokiego mężczyznę w szarym garniturze. Stał po drugiej stronie ulicy, tuż przy skrzyżowaniu. Obok niego stała młoda dziewczyna, rozglądając się niepewnie. Natomiast mężczyzna ów patrzył dokładnie na nią, na Rachelę, tylko na nią. Poznała go. Jakże mogłaby nie poznać?
     Czyżby przyszedł jej pomóc? Jeśli tak, to dlaczego stoi tam wciąż, jakby wrósł w chodnik? I kim jest ta blondynka obok?
     – Nachela?
     – Tak? – Spojrzała w twarz przyjaciela.
     – Zbladłaś okropnie. Co się stało,  zobaczyłaś ducha czy jak?
     Chłopak obejrzał się za siebie, więc natychmiast chwyciła jego dłoń, by z powrotem zwrócił całą swoją uwagę na nią. Nie widziała dlaczego, ale nie chciała, by Mordechaj zobaczył „obłąkanego esesmana” – tak właśnie nazywała swojego potencjalnego wybawiciela w myślach.
      Podziałało. Mężczyzna natychmiast skupił całą swoją uwagę na niej. Uśmiechnęła się lekko.
     – Nic się nie stało. Myślałam, że widziałam kogoś znajomego, ale się pomyliłam.
     Chłopak zmarszczył brwi, które niemal zbiegły się w jedną, grubą linię nad jego oczami. Patrzył na nią uważnie, a wzrok miał irytująco przenikliwy. Rachela zacisnęła usta. Właśnie z powodu tego wzroku nie lubiła go okłamywać. Zawsze miała wtedy wrażenie, że on jest w stanie przejrzeć jej kłamstwa.
     – To chyba nie był żaden stary przyjaciel, bo wyglądasz na przerażoną – burknął.
     Rachela mruknęła tylko coś niezrozumiale w odpowiedzi. Nie mogła znaleźć słów, którymi mogłaby to skomentować. Czuła krew pulsującą w skroniach. Naprawdę była przerażona. Gdyby Mordka dowiedział się o esesmanie, mógłby nie zrozumieć. A najpewniej węszyłby w tym podstęp, tak jak ona na samym początku.
     Miała nadzieję, że Niemiec jeszcze wróci. Musi z nim przecież porozmawiać o tym, żeby pomógł nie tylko jej, ale całej jej rodzinie. I przyjaciołom, jeśli nie będzie to tak niemożliwe, jak jej się w tej chwili wydawało. A potem będzie musiała ich wszystkich przekonać, by przyjęli tę niespodziewaną pomoc.
     Nie miała pojęcia, co będzie trudniejsze.
Wiem, wiem, znów niewiele się dzieje, ale to jakaś strategia - usypiam was przez nawałem wydarzeń w rozdziałach 20-22 (yay, tak, ruszyłam z miejsca i mam prawie cały 22 rozdział za sobą). 
Rozdział 19 pojawi się po świętach. Na początku miałam plan, by dodać go w czasie świąt, ale zrezygnowałam, bo musielibyście zbyt długo czekać na kolejny. No chyba że bardzo chcecie. 
Czekam na komentarze.

piątek, 30 listopada 2012

Rozdział siedemnasty


Przywitajcie dziś zupełnie nową postać drugoplanową. Mam nadzieję, że i ona będzie wywoływać tak różne odczucia jak Mordechaj.
Luty 1942 r., Warszawa, strona aryjska
– Tato…
– Nie, absolutnie nie. Wiem, co chcesz powiedzieć i od razu odmawiam. To nie wchodzi w grę.
– Ale tato…
– Decyzja już została podjęta. Nie mam zamiaru o tym dyskutować.
– Ja nie potrzebuję pomocy! Radzę sobie. My, to znaczy ja i Fau…
– To na jego prośbę znaleźli ci drugiego chłopca do pracy przy powielaczu.
Stanisław Jankowski westchnął. Kiedy stojąca przed nim dziewczyna nie reagowała, nadal wpatrując się tylko w jakiś sobie wiadomy punkt za jego plecami, Kmicic począł szykować się do wyjścia.  Zakładał właśnie płaszcz, gdy ponownie usłyszał cichy głos córki:
– Zrób coś z tym, tato. Zmień decyzję. Wiesz, jak bardzo jestem nieśmiała. To będzie tylko kolejny problem.
Stanisław spojrzał na nią z rozczuleniem. Wyciągnął dłoń, pogłaskał ją po długich, jasnych włosach. Barbara siąknęła nosem.
– Dziecko, to nie ja podjąłem tę decyzję, tylko twój dowódca. Nie odpowiadam za twoją komórkę, ja tylko przyniosłem wiadomość. Ten chłopiec zjawi się tu już niedługo.
– Tato…
– Nic nie mogę zrobić, Basiu – uciął tę bezsensowną dyskusję.
Kmicic odwrócił się na pięcie, po czym wyszedł z mieszkania. Po schodach schodził powoli, ale nie usłyszał charakterystycznego szczęku zamka. W mieszkaniu panowała zupełna cisza.
***
Energiczne uderzenia. Raz, dwa, trzy. Ktoś niecierpliwie stukał do drzwi. Rytm był jej zupełnie nieznany, więc zerwała się z krzesła jak oparzona. A więc to już, już teraz. Nie miała nawet cienia wyobrażenia, co zobaczy, gdy przekręci w zamku klucz i naciśnie klamkę. Wiedziała jednak, że to nie będzie Faust.
Za progiem młody chłopak, na oko dwudziestoletni, uchylił czapki, stuknął obcasami butów.
– Na usługi panienki. Miałem jaki bajer[1] rzec, ale widzę, obejdzie się. Pusto wkoło.
Poruszył śmiesznie brwiami, klasnął w dłonie, po czym natychmiast je zatarł, jakby liczył na jakiś udany geszeft.
– Co? – wyrwało jej się głupio.
– No niech panienka nie gada, że adres nie ten – zaśmiał się. – Żaden ze mnie frajer[2], adres zgadza się – mruknął, zerkając na numer mieszkania.
Zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. Chłopiec liczył około sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, twarz miał nieco pociągłą, o silnie zarysowanej szczęce, szczerą, zaczerwienioną od mrozu. Duże, szarozielone oczy świeciły się w półmroku wesołymi ognikami, zdradzając żartownisia. Nos miał duży, skrzywiony widać dawnym złamaniem, ale nie szpecący. Uśmiechał się szeroko i szczerze. Spod znoszonej czapki wystawało parę jasnych kosmyków.  Mówił z tą irytującą, warszawską manierą, której Basia nigdy nie nauczyła się używać w sposób, który nie zostałby wzięty za nazbyt sztuczny.
– Pana nazwisko? – bąknęła.
– Marian Zawadzki, ferajna nazywa mnie Mańkiem, a tamci: Majcher, choć powiem na usprawiedliwienie: przezwisko wzięło się z powietrza. Ot, taki nas, chłopaków z Pragi, urok, że się wszystkim ze złodziejami kojarzymy[3].  – Ponownie posłał jej ten szczery uśmiech.
Barbara odsunęła się od wejścia, wpuszczając go do środka. Natychmiast zatrzasnęła za sobą drzwi, bojąc się, że ktoś usłyszy ich konwersację. Podawanie swojego imienia i nazwiska oraz pseudonimu na klatce schodowej chcąc nie chcąc musiała uznać za przykład „frajerstwa”, choćby Zawadzki na Boga przysięgał, iż jest inaczej.
– To jak się mam do pana zwracać? – zapytała wciąż z rezerwą.
Chłopak odwrócił się.
– Jak sobie panienka życzy. Może mnie sobie panienka nazywać nawet swoim garkotłukiem[4], mnie tam ganc pomada[5]!
Klasnął w dłonie, okręcił się wokół własnej osi, jednocześnie rozglądając się po wnętrzu. Barbara musiała przyznać, że jego wesołość zaczynała jej się udzielać. Chociaż nie miała do niego za grosz zaufania, była skłonna stwierdzić, iż współpraca z praskim dzieciakiem może być wcale owocna.
– No, to gdzie to barachło[6]?
***
Marzec 1942 r., Warszawa, strona aryjska
– Wyobraź sobie, Fauście, że on patrzy w „zerkadło” zamiast w lusterko, mieszkanie to dla niego „chawira”, a z przełożonymi spotyka się w jadłodajni albo „parku sztywnych”.
– To znaczy gdzie?
– Na cmentarzu.
     Siedzący przy wyszorowanym kuchennym stole z odzysku Faust parsknął śmiechem. Basia lubiła, gdy się śmiał. Jego śmiech był cichym, może nieco pogardliwym chichotem, przy którym policzki wydymały mu się w śmieszny, a jednocześnie uroczy sposób. W jego śmiechu było coś na kształt wspomnienia z dzieciństwa, bo chociaż był to śmiech kpiący, to przecież krył w sobie niepohamowaną, dziecięcą wesołość: dzieci zawsze śmiały się wesoło i szczerze, chociaż nie zawsze rozumiały, dlaczego. Tak też było z Faustem: jego spojrzenie wyrażało niejaką wątpliwość, jakby nie wiedział, czy wolno mu się śmiać z tego, co mówiono.
– Co za bełkot – rzucił już zwykłym dla siebie tonem: na poły obojętnym, na poły lekceważącym, ze znudzeniem przeciągając zgłoski. – Nigdy się tego nie nauczę. Nie będę rozumiał.
– Ganc pomada – mruknęła, nieświadomie używając ulubionego zwrotu Majchra.
Niemiecki szpieg zmarszczył brwi. Odjął szklankę od ust. Barbara znieruchomiała, czekając na jego reakcję. Objęła się mocniej ramionami, zdając sobie sprawę, że popełniła gafę: powiedziała coś, czego on nie zrozumiał. A przecież nie chciała, by czuł się przy niej niekomfortowo. Przecież miała mu stworzyć jak najlepsze miejsce, dom, do którego chętnie by wracał – to był jej najnowszy plan: ująć go za serce swoją dobrocią, być mu powolną i pokazać, że akceptuje go takim, jakim jest. Chciała zabić w nim jego ciągłą niepewność, używając na tyle poprawnej polszczyzny pomieszanej z podstawowymi niemieckimi zwrotami, by nie czuł się jak intruz.
– Co takiego? – zapytał uprzejmie.
– Nic. Sądzę, przyjacielu, że powinno ci być wszystko jedno. Jeśli już ktoś z tobą rozmawia, używa niemieckiego lub literackiej polszczyzny, jak ja. To dla twoich rozmówców zrozumiałe: musisz wiedzieć, o co idzie gra.
– Zdziwiłabyś się, Basiu – mruknął.
Dziewczyna uśmiechnęła się, jak zawsze, gdy zwracał się do niej tym zdrobnieniem: zniekształconym niemieckim akcentem, ale przecież paradoksalnie miękkim, czułym niemal. Jednocześnie w jej uśmiechu było coś przepraszającego i pocieszającego. Patrzyła mu prosto w oczy, chcąc niewerbalnie przekazać otuchę.
Chyba jej się udało, bo uśmiechnął się do niej lekko, a potem odwrócił wzrok, by w milczeniu dokończyć herbatę.
***
Marzec 1942 r., Warszawa, getto
Chaim Blum oparł się łokciami o stół. Wzniósł oczy, ale nie mogąc znieść widoku zagrzybionego, pokrytego ciemnymi plamami sufitu, natychmiast je spuścił. Stary Szlenkier jak zwykle wysiadywał swoje przed kamienicą próbując sprzedać rupiecie, które co tydzień zbierał w zrujnowanych mieszkaniach. Dlatego też jego miejsce przy stole zajął teraz jego syn. Z nim Chaim rzadko rozmawiał, gdyż był to typ, który cenił milczenie. Profesor westchnął ciężko. W mieszkaniu było gwarno i duszno, a nie było to wrażenie przyjemne. W ciężkim powietrzu cuchnęła wilgoć, pot oraz odór dawno niemytych ciał. Chaim tęsknił za czasem, gdy mógł spędzać długie samotne godziny w ich mieszkaniu, nie niepokojony przez dziecięcy płacz, czy słowne utarczki pomiędzy trzema kobietami, z których każda uważała, że ma rację w sprawach dotyczących prowadzenia domu. Właściwie trudno mu było uwierzyć w to, iż którakolwiek z nich ma ochotę na utrzymywanie pozorów, ale najwyraźniej był to kobiecy system ochronny: musiały udawać przykładne panie domu, by nie zwariować.
W zasięgu jego wzroku pojawiła się Rachela, która właśnie wygoniła z pokoju dwie młode Weberówny, proponując im pomoc swojej mamie. Uśmiechnął się do siebie, sądząc, że jego jedyna córka, tak samo jak on, potrzebuje chwili tylko dla siebie. Nachela kręciła się przez chwilę po kuchni, próbując pojednać pokrzykujące na siebie kobiety.
Nagle Chaima uderzyło to, jak niewiele poświęcał jej ostatnio uwagi. Rachela zdawała się dobrze znosić zamknięcie, ba, zawarła nawet nowe znajomości i zaangażowała się w nowomodną, wolnościową ideę, którą profesor uważał za niegroźną mrzonkę. Jednak w jej twarzy dostrzegał pewne napięcie: nie chodziło o bladą skórę, już teraz zbyt mocno naciągniętą na wyraźne kości policzkowe, ale o napięcie wewnętrzne, napięcie mięśni, jakby utrzymanie na twarzy uśmiechu było strasznym wysiłkiem. Zawsze, gdy na nią patrzył, odczuwał swoiste zaskoczenie, ale tym razem sam czuł, że również zawiódł. Nie wiedział tylko, w jakiej materii.
Rachela urodziła się nieco przed terminem, więc pierwsze miesiące jej życia przeżywał w ciągłym strachu. Wydawała mu się zbyt mała, zbyt wiotka i słaba, by przeżyć, lecz ku jego zaskoczeniu, udało jej się to. Każdy następny rok był dla niego nowym zaskoczeniem. Dziewczynka późno nauczyła się mówić, w wieku lat czterech wciąż wolała odpowiadać monosylabami, a i to niechętnie, lecz późnej, w wieku lat bodaj siedmiu czy ośmiu, rozkwitł w niej talent krasomówczy. Była chudym dzieckiem o kościstych kolanach i kanciastych łokciach, o głowę przewyższała inne dziewczynki. Miała niewiele oddanych przyjaciółek, czas wolała spędzać w samotności. Irena zawsze mówiła, że Rachela odziedziczyła mrukliwość Chaima i z pewnością w przyszłości nie spełni się jako kobieta, a jako naukowiec, zupełnie tak, jakby kariera uniwersytecka była czymś złym. Gdy jego córka miała dziesięć lat, dnie całe potrafiła spędzić na rysowaniu: wtedy któregoś dnia powiedziała mu poważnie: „tatusiu, zostanę malarką” – od tamtej pory robił wszystko, by jej marzenie spełnić. Nie liczył pieniędzy wydanych na nauczycieli rysunku ani książki o sztuce, na farby, sztalugi, płótna, fartuchy, nowe ubrania – wszystko robił z myślą o marzeniu dziesięciolatki. Nie wiedział kiedy zdał sobie sprawę, że Rachela już dawno przestała być dzieckiem: kiedyś po prostu wszedł do jej „pracowni” na stryszku i oniemiał, zdając sobie sprawę, że to, co ma przed sobą, to nie bazgroły rozpuszczonej dziewczynki, a pierwsze próby malarskie: banalna tematyka dziecięcych rysunków stała się feerią barw dziwacznie skomponowanych pejzaży, portretów oraz karykatur. Mówiła, że to abstrakcja. Przyjmował to bez mrugnięcia okiem, bo czym innym była Rachela, jeśli nie ucieleśnioną abstrakcją?
Wtedy też dostrzegł w niej w końcu kobietę: nie była już tym dzieckiem, które mógł nosić na barana, biegając po mieszkaniu i udając wierzchowca, nie przytulała się to niego tak często, miała już za sobą swoje pierwsze tajemnice, pierwsze zauroczenia, pierwsze nieudane znajomości. Nie była jeszcze kobietą samej siebie świadomą, a przecież wyrosła na pannę ładną: z bladą, odziedziczoną po Irenie, cerą, prostymi brwiami nad bystrymi, jasnymi, dużymi, przyciągającymi uwagę  oczyma,  grubymi, ciężkimi włosami, była kobietą o dłoniach pianistki i niewielkich piersiach sportsmenki, chociaż sportem samym w sobie gardziła, kobietą o kontrowersyjnych poglądach przejętych od emancypantek, zawsze posiadającą własne zdanie i intrygującą znajomością spraw, które inne dziewczęta w jej wieku uważają za zwyczajnie nudne.
No i był ten chłopiec, ten miły chłopiec, Mordechaj Anielewicz: przychodził do nich niemal codziennie, zamykał się na stryszku, a odgłosy ich politycznych dyskusji Chaim mógł dosłyszeć bez problemu we własnym gabinecie. Właśnie dzięki tym nieustannym sporom nigdy nie obawiał się o cześć swojej córki. Poza tym, kim innym był Mordechaj, jak nie zauroczonym nastolatkiem? Był jej ślepo oddany, zawsze na zawołanie, niemal jak domowa zwierzyna, którą raczy się uwagą, gdy tylko ma się wolną chwilę, a ona i tak cieszy się z takiej łaski. Później proporcję nieco się zmieniły, Mordechaj z nijakiego, bladego chłystka stał się pierwszorzędnym syjonistą, choć nadal zachował bystrość, która mogła go ochronić przed fanatyzmem. Jego stosunek wobec Racheli także się zmienił, co Chaim przyjął z niejakim niepokojem: już nie pozwalał sobie na kuksańce czy przepychanki, stał się uprzejmy, ułożony, zawsze z ramieniem wyciągniętym w geście pomocy, gdyby nieuważna dziewczyna potknęła się gdzieś na swojej życiowej ścieżce. Jego spojrzenie także się zmieniło: nie było już maślane, w gruncie pozbawione emocji, a stało się czułe. Z przyjaciela stał się opiekunem i obrońcą, choć Rachela zdawała się być osobą, która zupełnie o to nie dba. Nie bawiła się jednak gnębionym uczuciem Anielewiczem, po prostu chyba umknął jej moment, w którym on zapałał do niej miłością.
I właśnie przez to była tutaj teraz: stała przed nim, wymachując rękoma i próbując przekonać Weberową, by oddała pole Szlenkierowej, a wykończoną chorobą płuc matkę próbowała odesłać na posłanie.
Gdyby nie jej nieuwaga, mogłaby być w zupełnie innym miejscu, absolutnie bezpieczna u boku człowieka, który kochał ją mocniej niż ktokolwiek inny.
Może nawet mocniej niż on sam, jej ojciec?
***
Kwiecień 1945 r., Warszawa, strona aryjska
– Boelke!
Podporucznik odwrócił się szybko. Ze swojego gabinetu wychylał się Krankl. To on go wołał. Westchnął. Nie miał zbyt wiele czasu, a znając Heinza, ten chciał mu sprzedać jedynie najświeższe plotki. Veit nigdy się tym nie interesował, ale jego znajomy miał mentalność przekupki – lubił wiedzieć wszystko o wszystkich. W jego pracy mogło być to przydatne i z pewnością wykorzystywał swoją ciekawość, ale Faust zawsze uważał to za dosyć niezdrowe.
– Mam to, o co mnie prosiłeś – powiedział Krankl, gdy tylko Boelke zamknął za sobą drzwi.
Agent zmarszczył brew. O co go prosił? Czy ostatnio w ogóle kogoś o cokolwiek prosił?
– O tej Żydówce, Blum, czy jak jej tam – dodał mężczyzna, zauważywszy, że kolega nie ma pojęcia o czym mówi.
Veit otworzył usta, a potem natychmiast je zamknął z głośnym, nieeleganckim kłapnięciem. Zdziwił się, że serce zaczęło mu szybciej bić, chociaż nie czuł zdenerwowania. Czyżby przyzwyczaił się już do permanentnego stresu i groźby demaskacji? Nagle uświadomił sobie, że w dobrym tonie byłoby się obruszyć. W końcu sam zapomniał o swojej starej prośbie.
Nie mówiąc o tym, że zapomniałeś o tej nieszczęsnej, zamkniętej kobiecie, zdrajco.
Uśmiechnął się więc paskudnie, a potem zaczął cicho:
– Ależ Krankl, mój przyjacielu, to było niemal trzy miesiące temu.
– Wiem. Nie mogłem szybciej.
– A nie pomyślałeś, że już mi to niepotrzebne?
Oczywiście, było to kłamstwo. Ale Heinz o tym nie wiedział.
– Och, widzę więc, iż bez potrzeby marnuję twój czas – mruknął starszy mężczyzna.
– Tak. Ale wykorzystaj go i powiedz mi wszystko, co wiesz – odparł swobodnie Veit. Usiadł na krześle przed biurkiem. Krankl wciąż stał pośrodku pokoju.
– Niewiele tego.
Boelke uśmiechnął się jeszcze bardziej paskudnie, niż kilka chwil temu.
– Wiem tylko gdzie mieszka i pracuje. To nikt.
Nie dla mnie. Powinienem pamiętać o swoich obietnicach.
– Tym lepiej dla mnie. Mniej pracy.
– Oczywiście – mruknął Krankl dziwnie, jakby z ociąganiem.
Przyglądał mu się z ciekawością, gdy dawał mu cieniutką teczuszkę z zebranymi przez siebie informacjami. Starając się nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, Boelke wziął ją i powoli wyszedł, zaniepokojony dziwnym zachowaniem Heinza.
Uzbrojony w byle jaką wiedzę będzie mógł teraz wrócić do getta i liczyć, że ta dziewczyna nie napluje mu w twarz za miesiące zwłoki.
    
     Wiem, że w sumie znów się guzik wydarzyło i w sumie jest bardzo statecznie, ale kilka rozdziałów chciałam poświęcić różnym postaciom, które od jakiegoś czasu się nie pojawiały: Basi, Chaimowi, Heinzowi Kranklowi. Właściwie do rozdziału mniej więcej 20 będzie opowiadaniem będzie rządzić drugi plan. Nie można o nim zapominać, prawda?
     Aha, jak się pojawiły jakieś błędy, to wskazać paluszkiem, ja już ten rozdział tyle razy czytałam, że oślepłam na błędy.





[1] Gwara warszawska: kłamstwo
[2] Gwara warszawska: nowicjusz. Wymienne z określeniem „amerykan”
[3] Skojarzenie jak najbardziej uzasadnione, bo „majcher” w gwarze warszawskiej oznacza tyle, co nóż. Służący do rabunku, oczywiście
[4] Gwara warszawska, przedwojenna: służący/a
[5] Gwara warszawska: wszystko jedno
[6]Gwara warszawska: chłam, rupieć. Majcher ma na myśli powielacz. „Barachło” to określenie lekceważące.