niedziela, 18 sierpnia 2013

Rozdział trzydziesty pierwszy

Listopad 1942 r., Warszawa, strona aryjska
     Była dziś dziwnie milcząca. Nie przeszkadzało mu to, wręcz błogosławił tę ciszę. Nie zasypywała go pytaniami, tylko po prostu spacerowała u jego boku, rozglądając się od czasu do czasu wokół. Park był niewielki i nieszczególnie zadbany, ale jednocześnie był najbliżej klasztoru. Boelke postanowił spełniać drobne zachcianki Racheli, ponieważ miał dość tego, że ktoś mu wiecznie wierci dziurę w brzuchu. O ile Kmicic ostatnio odpuścił i o nic go nie prosił, to Dorf wywierał na niego różne naciski; chciał, by sprawa podwójnego morderstwa została rozwiązana ekspresowo. Od kiedy okazało się, że dwaj mężczyźni znalezieni na Armatniej nie byli informatorami Gestapo, sprawa została w ich rękach. Konkretnie jego i Mentzkego. Dorf powiedział mu, że teraz to powinien być Veitowy priorytet, że oto czas, w którym powinien się wykazać, wykorzystać nauki i nabyte doświadczenia. Zupełnie tak, jakby od rozwiązania zagadki śmierci dwóch bezimiennych mężczyzn zależało istnienie Trzeciej Rzeszy. Cóż, Dorf dał do zrozumienia, że od powodzenia tego śledztwa zależy istnienie Boelkego na tym stanowisku i w tym mieście. Co gorsza, Veit dręczył też tym sam siebie – wstyd by mu było nie się nie wykazać. Być może jego stosunki z ojcem nie były najlepsze, ale chciał, by stary mógł być z niego dumny. Chociaż jeszcze raz, chociaż w połowie tak bardzo, jak w dniu, w którym zapisał Veita do Hitlerjugend. Wbrew oczywiście Veitowej woli, ale duma z jaką Heinrich o nim mówił i z jaką na niego patrzył, nie pozwalała mu zgłaszać żadnych sprzeciwów.  To był pierwszy i ostatni raz, kiedy ojciec był z niego dumny, nie psuje się takich chwil. Od życia Veita w Warszawie zależało również zbyt wiele żyć innych ludzi, nie można zawieść ich zaufania, nie można uciec od takiej odpowiedzialności.
     – Wróćmy do klasztoru. – Usłyszał szept Blumówny. Zdziwiony, spojrzał na dziewczynę, a ta uśmiechnęła się zdawkowo. – Nie rozmawiasz ze mną, spacery w ciszy są nieprzyjemne.
     – Och – mruknął, zaintrygowany tym, że poczuł jakieś rozczarowanie. Nie odpowiadał jej oczekiwaniom, ciągle robił coś źle. Dlaczego był więc rozczarowany sobą, a nie poirytowany wysokimi wymaganiami Racheli? – W porządku – stwierdził jednak bezbarwnym tonem. – Jeśli tego właśnie chcesz, to wrócimy.
     – Teraz nie liczy się, czego ja chcę. Widzę, że coś cię dręczy – dodała jeszcze po chwili milczenia. – Opowiesz mi o tym, prawda? Jestem pewna, że to ci pomoże, pozbędziesz się ciężaru z ramion. – Uścisnęła mocniej jego przedramię, jakby chciała dodać mu otuchy. Spodziewał się również, że położy mu dłoń na ramieniu, ale tego nie zrobiła. Szkoda.
     Boelke skrzywił się. Nie miał zamiaru rozmawiać z nią o trudach śledztwa ani o udrękach dnia codziennego. Nie wiedział, czy to chęć chronienia przed nią wszelkich informacji, czy tylko wstyd, do którego przyznać się czasem nie potrafił  nawet przed sobą.
     – Ludzie mówią: im mniej wiesz, tym lepiej śpisz – rzekł wymijająco.
     Ku jego ogromnemu zdziwieniu, Żydówka roześmiała się radośnie.
     – Mój drogi, jesteśmy przyjaciółmi. A przynajmniej tak mi się wydaje – powiedziała.
     Podporucznik westchnął. Nie miał siły tłumaczyć, że nic nie powie, ze względu na jej i swoje bezpieczeństwo, to było bezcelowe. Dziwił się, że po getcie dziewczyna ma tak lekkie podejście do życia, jakby tamte doświadczenia były niczym więcej jak złym snem. Czy nie powinna być choć odrobinę, choć trochę rozsądniejsza?
     – Moja droga. – Zatrzymał się, ujął jej dłonie w swoje, a potem pochylił się, jakby chciał ją pocałować w policzek. – Jestem szpiegiem, nie twoim przyjacielem – wyszeptał.
***
     Stary magazyn był zimny i zagracony. Zabawne, Veit nigdy nie interesował się tym, jakie sprzęty znajdowały się ukryte pod plandekami. Po prostu tam nie zaglądał. Gruba warstwa kurzu tłumiła jego kroki, lecz mimo to rozglądał się gorączkowo po mrocznym wnętrzu, gdyż małe, umieszczone tuż nad samym dachem, okna z powybijanymi szybami nie dostarczały zbyt wiele światła. Zresztą, ten listopadowy poranek był dosyć mroczy. Idąc na spotkanie, podporucznik co chwila spoglądał w niebo, na nisko zawieszone, bure chmury i rozmyślał o tym, że powinien zabrać ze sobą parasol.
     Kmicic nie był zachwycony jego nagłym wezwaniem. Faust z ponurą satysfakcją zauważył, że Jankowski nie panuje nad swoją twarzą ani emocjami. Przez kilka nerwowych minut szpieg swojego przełożonego mógł czytać jak otwartą księgę i to, co przeczytał, wcale mu się nie spodobało.
     – Powiedz mi, czemu znów korzystasz ze skrzynki alarmowej – powiedział Kmicic nim Veit zdążył go chociażby przywitać. – Obyś miał cholernie dobre powody, by to robić.
     – Mam – odpowiedział.
     Z kieszeni kurtki wyciągnął dwa zdjęcia trupów znalezionych na Armatniej. Dowódca jednak nie wyciągnął ręki, nie poruszył się nawet, wciąż oparty o zakryty szarozieloną plandeką sprzęt, nie przestawał patrzeć mu w oczy. Boelke chrząknął ponaglająco.
     – Mam w czymś pomóc Trzeciej Rzeszy? – zapytał w końcu Polak.
     Faust miał wielką ochotę zakląć. Zachował to jednak dla siebie. Z idealnie nieruchomą twarzą i wypranym z wszelkich emocji głosem powiedział:
     – Nie Rzeszy, tylko mnie. Jeśli chcesz mnie mieć z powrotem na służbie, a właściwie wciąż na służbie, musisz mi powiedzieć, czy znasz tych ludzi. Najlepiej byłoby, gdybyś wziął te zdjęcia i pokazał je paru osobom, ale nie mam co o tym marzyć. Spojrzyj na nie chociaż ty. Proszę. – Ostatnie słowo wypowiedział z naciskiem.
     Kmicic z wyraźną niechęcią wyciągnął rękę z kieszeni płaszcza i wziął zdjęcia. Przyglądał im się z jeszcze większą niechęcią. Boelke wiedział już, że pytanie było bez sensu. Jednak będąc zajętym pracą dla Rzeszy, nie mógł ryzykować pracy dla ruchu oporu. Pracując nad sprawą podwójnego morderstwa stawał się kompletnie bezużyteczny, a nie chciał zostać odstawiony na boczny tor. Ani przez podziemie, ani przez Kripo. Niepowodzenie oznaczało wysłanie na front wschodni, a tam nikt nie chciał trafić z własnej woli.
     – Powiedz mi czy to ktoś, na kogo wydaliśmy wyrok. Chociaż nie wydaje mi się, zauważ, że to zupełnie inny modus operandi. Chyba że macie nowych, bardzo nerwowych katów, którzy zaczęli strzelać dwa razy dla pewności.
     Jankowski podniósł wzrok, po czym oddał mu zdjęcia.
     – Nie znam tych ludzi. Nie mieli dokumentów?
     – Nie. Mój współpracownik identyfikował ich po zdjęciach. W aktach Gestapo ich nie ma.
     – W takim razie to nie my.
     Bardzo pomocne.
     Już miał wyrazić na głos swoje niezadowolenie, gdy Kmicic niespodziewanie zadał pytanie:
     – Masz jakichś podejrzanych?
     Veit przez chwilę stał, wpatrując się w czubki swoich butów. Powoli, z namysłem uderzał zdjęciami w otwartą dłoń, zastanawiając się, czy jego przemyślenia w ogóle mają jakąś wartość oraz czy jego przypuszczenia mogą być w jakikolwiek sposób sprawdzone przez polskie podziemie.
     – Rabunek wykluczam, złodzieje prędzej by ich pobili niż zastrzelili. Twojemu słowu ufam, ale jednocześnie zakładam, że może to być coś, o czym ty nie masz pojęcia, chociaż nie będę udawał, że nie wiem, jaką masz pozycję w podziemnych strukturach. – Twarz Jankowskiego nie wyrażała żadnych emocji, ale Veit zauważył, że jego źrenice rozszerzają się nagle: był zaskoczony i trochę zdenerwowany. Po raz kolejny szpieg poczuł, że jest z siebie zadowolony. – Stawiam więc dalej na nas albo czerwone podziemie…
     – … i chcesz, żebym to dla ciebie sprawdził – dokończył Kmicic. Faust skinął głową. – Zgoda. Zobaczę, co da się zrobić. Czekaj na wiadomość.
     Nie pożegnał się, po prostu ominął go i odszedł, a kurz tłumił jego kroki.
***
     Listopad 1942 r., Warszawa, getto
     – Miałeś jakieś wiadomości od Racheli? – zapytała Ida tonem lekkim, nieco obojętnym.
     Po ostatnim zebraniu została w mieszkaniu pod pretekstem pomocy Mirze w sprzątaniu. Teraz Mordechaj odprowadzał ją do drzwi, a Marek szedł za nimi jak cień. Musiała nie dać po sobie poznać, jaki jej był prawdziwy cel. Pytanie o Blumównę wydało jej się dobrym powodem do rozpoczęcia rozmowy, ale nie chciała jej zaczynać przy Fuchrerównie, wiedząc że ta kocha się w Anielewiczu. Teraz był ostatni moment, by w ogóle wspomnieć o swoich problemach. Im mniej osób będzie o nich wiedziało, tym lepiej.
     Mordka wydawał się zdziwiony jej pytaniem. Wzruszył ramionami i równie lekko odparł:
     – Nie. – Zmarszczył brwi, wyraźnie się nad czymś zastanawiając. – Dlaczego pytasz?
     – Po prostu. Myślałam, że chociaż do ciebie się odezwie. To byłoby bardzo w jej stylu: nierozważne i głupie.
     Edelman prychnął, jakby go to rzeczywiście rozbawiło, Anielewicz jednak pozostał niewzruszony. Ida założyła powoli płaszcz, gorączkowo myśląc, jak im powiedzieć o swoim problemie.
     – Dobra, Ida, nie bawmy się we wstępy. – Marek siąknął nosem. – O co ci chodzi?
     Rosenfarbówna rozpromieniła się, szczęśliwa, że może powiedzieć wszystko bez owijania w bawełnę:
     – Raz jeden granatowy zdybał mnie przy przerzucie broni, ale nic nie zrobił. Teraz za mną łazi. To znaczy… – Uniosła ręce ku górze, kiedy zauważyła wyraźne poruszenie swoich rozmówców, nie chciała, by jej przerywali. – Łazi i domaga się kontaktu z wami. Chce być częścią Organizacji.
     Edelman zaplótł ręce na piersi, Anielewicz spuścił głowę.
     – Ale? – zapytał Marek, gdy już przekonał się, że Mordechaj nie ma zamiaru zadawać więcej pytań.
     – Nie ufam mu. Nie potrafię go rozgryźć i dlatego mu nie ufam.
     – Przyszedł tu za tobą? – Edelman drążył temat, a Anielewicz wyglądał na wyraźnie zażenowanego jego pytaniami.
     Rosenfarbówna miała wrażenie, że ich nieformalny przywódca wie coś na temat Steina. Coś, czym nie chciał się z nimi podzielić. Ale być może po prostu była przewrażliwiona i chciała znaleźć powód, dla którego mogłaby nie znosić Anielewicza. Bo nie znosić go bez powodu wydawało jej się… niskie.
     Skinęła powoli głową.
     – Pokażesz mi go – powiedział Marek, zabrał swój płaszcz i obejmując ją w pasie wyprowadził z mieszkania.
***
     Tak jak kazał jej Marek, wychodząc od Anielewicza, pokazała mu czającego się w bocznej uliczce Steina. Miała nadzieję, że nie zwrócił uwagi na jej nieznaczny ruch głową. Edelman uśmiechnął się, zapamiętując Jana. Gdy zniknęli mu z oczu, rozeszli się w dwie różne strony, a przynajmniej Ida liczyła na to, że Marek odszedł. Jakkolwiek wielkim sukinsynem był policjant, nie chciała, by Edelman zrobił mu krzywdę i sprowadził kłopoty na nich wszystkich.
     Jak zwykle, do mieszkania weszła cicho, a potem, nie witając się z nikim, znikła w swoim pokoju. Matka leżała w łóżku i nie zareagowała na jej przyjście. Ida martwiła się o nią, bo od kilku dni staruszkę męczyła wysoka gorączka, a dziewczyna nie miała już niczego, co mogłaby sprzedać, by kupić leki. Prosić o nie większego sensu nie było, wiedziała, że nikt ich jej za darmo nie da.
     W tym świecie wszystko ma swoją cenę, dziecko – matka powtarzała jej to od zawsze, więc Ida wychowała się bez złudzeń. Nie to co Mordechaj czy Rachela, którzy żyli w kolorowym świecie, święcie przekonani, że ludzie są dobrzy, uczynni i na pewno nie zrobią im krzywdy. Co ciekawe, Blumówna zachowała swoje przekonania nawet w getcie. Co do Mordki nie była pewna, ale to był nieobliczalny romantyk, gotowy pałkami zaatakować dobrze uzbrojonych przeciwników. Dlatego pomagała mu się zbroić. Nie chciała sobie wyobrażać reakcji przyjaciółki na wieść, że pozwoliła Anielewiczowi zginąć.
     – Dobry wieczór, mamo – szepnęła, siadając na łóżku.
     Ryfka nie zareagowała. Dziewczyna położyła dłoń na jej czole. Tak jak się spodziewała, gorączka nie mijała. Miała nawet wrażenie, że jeszcze się wzmogła.
     Czy to mógł być tyfus? Jakie w ogóle objawy ma tyfus, jak matka mogłaby się nim zarazić? A jeśli matka rzeczywiście zachorowała to dlaczego nie chorowała jeszcze ona, Ida? A może niedługo zachoruje, może już jest chora? Może już zaraziła Mordechaja, Marka, Mirę…
     Akurat! To musi być zapalenie płuc, zimno tu okropnie i od okna wieje!
     Ukryła twarz w dłoniach i siedziała w milczeniu. Nie miała pojęcia, ile czasu upłynęło odkąd przyszła, miała wrażenie zresztą, że czas zupełnie stanął w miejscu, ale wtedy nagle otrzeźwiło ją łomotanie do drzwi. Nie, nie do tych wejściowych, to ktoś łomotał do drzwi pokoju. Poderwała się nagle, niezgrabnie, prawie przewróciła o własne nogi, ale dopadła drzwi nim łomot się powtórzył. Otworzyła je gwałtownie, ze złością, mając wielką ochotę nakrzyczeć na tego, który zakłóca spokój. Ale na nikogo nie nakrzyczała.
     W progu stał Stein. Nie, „stał” to złe określenie, chwiał się, opierając się o framugę, gdy tylko udawało mu się złapać odrobinę równowagi. Gdyby nie wyciągnęła rąk przed siebie, z pewnością by upadł, ale zauważywszy jej nerwowy ruch, zdążył chwycić za klamkę. Gdy z trudem podniósł głowę, skrzywiła się.
     Musiała przyznać, że poznała go głównie po mundurze. Stein twarz miał okrwawioną, jedno oko miał z pewnością podbite, ponieważ było paskudnie spuchnięte. Wargi i nos miał zupełnie rozbite, a ciemne zwykle wąsy były czerwone od krwi. Dziwiła się, że ktokolwiek wpuścił go tu w takim stanie. Równie dobrze mógł wejść tu sam, nikt, Idy nie wyłączając, nie dbał o to mieszkanie.
     – Nie wyglądasz na zdziwioną – wymamrotał Jan, jednocześnie opluwając sobie brodę krwią.
     Krzywiąc się i stękając głucho, opadł na podłogę tuż przy wejściu. Zatrzasnęła drzwi śledzona ciekawskimi spojrzeniami pozostałych mieszkańców. Stein musiał mieć nie lada wejście. Gdyby tylko usłyszała go wcześniej, odesłałaby go z powrotem na ulicę.
     – Nie, nie jestem zdziwiona – potwierdziła, chociaż mężczyzna zupełnie tego od niej nie wymagał. – Trochę zdenerwowana, to wszystko. Nie chcę cię tutaj. Odpocznij i idź.
     Stanęła przed nim, w defensywnej postawie, splatając ręce na piersi i pokazując mu tym samym swoją obojętność. Nie wzruszał jej ani jego żałosny stan, ani dziwny uśmiech. Irytowało ją, że uśmiecha się pomimo bólu, jaki niewątpliwie czuł. Przyciskał lewą rękę do boku. Nie miała pojęcia czy to z powodu złamania, czy obitych żeber, nie zamierzała pytać, nie zamierzała się nim zajmować ani go opatrywać. Nie chciała zadawać żadnych pytań, nie chciała słyszeć odpowiedzi.
     Edelman, jesteś takim samym idiotą jak Anielewicz!
     Nie podobał jej się ten uśmiech.
     – To było bardzo… nieroztropne – usiadł wygodniej, zdanie przerywając kolejnym jęknięciem – szczuć… tych ludzi. Nic ci nie zrobiłem. – Uniósł głowę i spojrzał jej prosto w oczy. Ciężkie spojrzenie jednego, podbiegłego krwią oka sprawiło, że czym prędzej odwróciła wzrok. – Przecież wiesz.
     – Wiem, że jesteś skurwysynem, Stein. – Przełamała się i przykucnęła, pochylając się w jego stronę. Mówiła szeptem, nie chcąc obudzić matki: – I jestem głęboko przekonana, że ci się należało. Chociażby za to, jak mnie wykorzystałeś.
     Zaśmiał się, lecz śmiech przeszedł w suchy kaszel, więc zamilkł. Z pewnością zepsuło to efekt tej przesadzonej, teatralnej reakcji. Nie wiedziała, dlaczego nie ma serca go wyśmiać. Powinna móc go wyśmiać, powinna mieć siłę roześmiać mu się w twarz, spoliczkować go, obrazić i wyrzucić za drzwi. Cokolwiek zrobić. Nie rozumiała, czemu na usta nie ciśnie jej się żadna riposta, dlaczego bardziej zła jest na Edelmana niż na tego idiotę siedzącego przed nią.
     Westchnęła. Uderzyła dłońmi w uda, po czym wstała energicznie.
     – Przyniosę trochę wody. Musisz się umyć, nie możesz chodzić zalany krwią po ulicy.


sobota, 3 sierpnia 2013

Rozdział trzydziesty

     Listopad 1942 r., Warszawa, strona aryjska
     Nie przychodził po nią nikt, by zabrać ją do refektarza na wspólny posiłek. Zawsze przecież ktoś przychodził! Zresztą, siostry zakonne niezbyt przychylnym okiem patrzyły na jej samotne wycieczki po klasztorze i jego terenie, więc szybko z nich zrezygnowała. Podejrzewała, że działo się tu coś, co zakonnice chciały przed nią ukryć. Najprawdopodobniej znajdowali się tu także inni ludzie, którzy potrzebowali kryjówki bardziej niż dziewczyna. Być może byli to uciekinierzy z niemieckich więzień i aresztów, a może nawet ci, którzy zbiegli z transportów do obozów pracy. Nie mogła tego jednak stwierdzić na pewno. Faktem natomiast było, że nikt nie miał tyle zaufania wobec niej, by pokazać cokolwiek ponad zwykłe, nudne zakonne życie, którego zaczynała mieć po dziurki w nosie.
     Rachela krążyła z wyraźnym zniecierpliwieniem po swojej celi, czekając aż siostra zakonna zapuka do drzwi. Żałowała, że nie miała nawet zegarka, by sprawdzić, ile minut spóźnienia już ma. Wtedy mogłaby z głupią, dziecięcą i durną złośliwością wyrzucać to swojej opiekunce.
     – No, nareszcie! – mruknęła, kiedy usłyszała pukanie do drzwi.
     Tak była nim zaaferowana, że nie zwróciła uwagi, że jest głośniejsze i bardziej energiczne niż zwykle. Już miała zacząć swoją długą litanię narzekań, gdy, kompletnie zaskoczona, zamknęła usta.
     – Witaj – powiedział Faust, uśmiechając się nieznacznie, samymi ustami.
     W obu dłoniach trzymał talerze z zupą, a pod pachą, zawinięty w czystą ściereczkę, chleb. Nie widziała go od dwóch miesięcy, a on zjawiał się nagle, jakby nigdy nic. Jakby był tu zaledwie wczoraj. Musiała przyznać, że wyglądał zdecydowanie lepiej niż ostatnio, tylko ciemne kręgi pod oczyma świadczyły o tym, iż sypia jeszcze krócej niż miał to w zwyczaju. Na sobie miał elegancką, czarną jesionkę, z kieszeni której wystawały niezniszczone, skórzane rękawiczki. Jedna z nich właśnie upadła na podłogę, więc Rachela podniosła ją prędko i wcisnęła ją z powrotem na miejsce. Zauważyła też, że wojskowe buty z cholewami ma także w idealnym stanie, wyglancowane na wysoki połysk. Choć ubrany był po cywilnemu, nienaganna postawa i sposób poruszania się – nawet teraz, w tej komicznej sytuacji – świadczyły o tym, że bez dwóch zdań jest wojskowym. Tak bardzo nie pasował do miejsca, w którym się znajdowali.
     Faust podał jej zupę, po czym, nie czekając na jej reakcję, usiadł na klęczniku. Rozwinął ściereczkę, podzielił chleb, podał jej porcję. Przyjęła ją bez słowa. Dopiero po chwili była zdolna zapytać:
     – Co ty tutaj robisz?
     – Przyszedłem w odwiedziny – odparł  między łykami zupy, lekko wzruszywszy przy tym ramionami.
     Rachela odstawiła swój talerz na podłogę.
     – Nie było cię dwa miesiące. Zaczęłam martwić się, że coś się stało.
     – Siostry zakonne powiedziały, że w ogóle nie powinienem cię odwiedzać, ale jakoś wkupiłem się w ich łaski. I oto jestem! – Ponownie się uśmiechnął. – Nie powinnaś była się w ogóle martwić.
     – Nie rozumiesz. – Pokręciła gwałtownie głową. – Ja codziennie bałam się, że przyjdzie Gestapo i mnie stąd zabierze! Nie możesz tak po prostu zjawić się pewnej nocy, przestraszyć mnie swoim potwornym wyglądem, a potem zniknąć na dwa miesiące! – Pochyliła się w jego stronę.
     Mężczyzna odłożył łyżkę. Patrzył na nią bez słowa kilka dobrych chwil, marszcząc brwi i nie mrugając nawet. W końcu zaczęło ją to peszyć, więc powoli zaczęła jeść.
     – O tym nie pomyślałem. Ale, uwierz mi, wtedy, to był jedyny moment, by wkraść się tu podstępem. Potem już mi się nie udało, więc musiałem wybrać bardziej, hm… oficjalną drogę.
     – Przestraszyłeś mnie. Co się wtedy stało?
     – Nic – odparł natychmiast, utkwiwszy wzrok w czubkach butów. – To prawda, że nie byłem wtedy w najlepszej kondycji, ale nie wydarzyło się nic złego. W każdym razie nic, co dotyczyłoby ciebie, Rachelo.
     Blumówna dobrze widziała, że kłamie, ale i wiedziała też, że nie wyciągnie z niego żadnych informacji, jeśli sam nie będzie ich chciał udzielić.
     – Nie powinieneś zwracać się do mnie moim prawdziwym imieniem – przypomniała mu.
     Mężczyzna skrzywił się.
     – Jedz.
     Nie dał się sprowokować. Rachela odrobinę żałowała. Była w podłym nastroju i miała ochotę z kimś się pokłócić.
     – Wyglądałeś, jakby cię ktoś napadł. – Ponownie spróbowała nawiązać do jego nieoczekiwanej wizyty sprzed dwóch miesięcy.
     – Warszawa to nie tak bezpieczne miasto jak się wydaje – odparł lekceważącym tonem. – Ale wtedy nikt mnie nie napadł, moja droga. Sprawa niewarta jest w ogóle wspomnienia.
     Dziewczyna doskonale rozumiała, że Faust po raz kolejny próbuje ją zbyć. Nadal był uprzejmy, ale w jego oczach dostrzegła coś, co kazało jej porzucić ten temat.
     – Chcesz mnie przeegzaminować? – spytała po długiej chwili milczenia. Niemiec podniósł głowę znad talerza. Przyglądał jej się, marszcząc brwi. Nie zrozumiał jej zbyt dobrze. – Mam ci wyrecytować, czego się nauczyłam? – uściśliła.
     – Tak, proszę. Zacznij od swojego życiorysu, Reni Soderberg – rzekł, odstawiając pusty już talerz na podłogę.
     Rachela odłożyła także swój, wytarła dłonie o spódnice, po czym złożyła je na podołku, odetchnęła, a potem zaczęła recytować.
***
     Veit wpatrywał się z napięciem w twarz siostry przełożonej. Twarz nieruchomą, poważną, Nie uśmiechała się, ani nie wykonała żadnego ze, znanych mu już, dobrotliwych gestów. Nie miał więc prawa wierzyć w powodzenie swojego poselstwa.
     – Mój drogi, cokolwiek powiesz, nie ma większego znaczenia w jej sytuacji.
     Z Boelkego jakby uszło powietrze. Opuścił ramiona, westchnął. Potoczył wzrokiem po wnętrzu malutkiej zakrystii niewielkiego, przyklasztornego kościoła. Zakonnica siedziała za stołem, mając za plecami wychodzące na ogród okno, on stał przed nią niczym petent. Zresztą, właściwie był teraz właśnie nim.
     – Rozumiem – mruknął, jednak jego ton świadczył o czymś zupełnie przeciwnym. Tekla musiała to wyczuć, bo żachnęła się zauważalnie.      
     – To nie tak, że jej nie ufamy. My chcemy dla niej jak najlepiej, podobnie jak ty. Czasem lepiej, gdy wie się mniej.
     Faust gorączkowo myślał nad tym, co powinien powiedzieć. Z jednej strony zgadzał się z siostrą przełożoną, z drugiej wiedział, że jeśli czegoś nie wynegocjuje, Rachela będzie mu dalej wiercić dziurę w brzuchu. Zbywanie dziewczyny obietnicami i półsłówkami wcale nie było takim przyjemnym zajęciem. Boelke czuł się wtedy, jakby ją okłamywał.
     – A wasz przytułek? Ten wasz… Sierociniec? – zapytał, uznając, że nie ma nic do stracenia.
     Oczy siostry Tekli zwęziły się niebezpiecznie. Pochyliła się w jego stronę, opierając się łokciami o stół.
     – Skąd o tym wiesz?
     – Od Anioła – odpowiedział. – Ona mi właściwie podpowiedziała przywiezienie… panny Soderberg właśnie tutaj, by mogła zająć się dzieciakami z prowadzonego przez was przytułku. Anioł nie chciała źle, powiedziała mi, bo… – zawiesił na chwilę głos, szukając odpowiedniego słowa. – To kwestia zaufania – dokończył kulawo i niemal natychmiast tego pożałował. Nie chciał, by zabrzmiało to tak, jak zabrzmiało: niczym wyrzut.
     – Mam nadzieję, że zadajesz sobie sprawę, że praca w przytułku wiąże się z tym, że twoja podopieczna będzie musiała wyjść poza mury klasztoru? – zapytała siostra Tekla. Zdawało się, że kompletnie nie zwróciła uwagi na jego ostatnie słowa.
     – Tak, wiem to. Ma bardzo dobre papiery…
     – Ja się nie martwię o zatrzymanie, ja się martwię o nią. Nie wiem czy sobie poradzi.
     Veit musiał przyznać, że nie ma bladego pojęcia, co siostra Tekla ma na myśli. Ryzykując wyśmianie, rzucił śmiałą tezę:
     – Każda kobieta umie sobie radzić z dziećmi. – I poparł ją wzruszeniem ramion.
     Siostra przełożona rzeczywiście przez chwilę wyglądała, jakby miała się roześmiać, ale szybko spoważniała. Oczyściła gardło, nadal nie mówiąc słowa. Potem podparła podbródek na splecionych dłoniach.
     – Ja nie myślałam o tym. Miałam na myśli to, że dziewczyna przez długi czas była w getcie, a to zupełnie inny świat od tego, który mamy po tej stronie muru. Potem ty trzymałeś ją w kompletnym zamknięciu, a teraz robimy to my. Trzeba ją… Przyzwyczaić do panujących obecnie warunków. Panna Soderberg najzwyczajniej w świecie musi się zaaklimatyzować. I – jeśli mogłabym ci coś poradzić – lepiej żebyś ty jej w tym pomógł, niż któraś z nas. Nie będziecie przyciągać ludzkich spojrzeń.
     Jeśli będę z nią paradował po mieście w mundurze, to rzeczywiście, nie będziemy kompletnie zwracać niczyjej uwagi.
     – Tak – zgodził się jednak niezależnie od tego, co sądził o tym pomyśle. – Zaczniemy od krótkich spacerów. Przyjdę po nią za kilka dni. Dziękuję, siostro.
     Nie czekając na jej odpowiedź, odwrócił się na pięcie i odszedł, czując spojrzenie Tekli na swoich plecach. Trzasnął drzwiami zakrystii i, nie zatrzymując się nawet przy ołtarzu, wyszedł z kościoła.
     Chociaż łatwiej byłoby powiedzieć, że po prostu uciekł.
***
     Mentzke prowadził go na miejsce. Byli na ulicy Armatniej, w bliskości torów kolejowych i Dworca Zachodniego. Veit rozglądał się niespokojnie, co chwila zaglądając w okna kamienic. Jeśli stali tam jacyś ludzie, prędko chowali się w głębi swoich mieszkań, gwałtownie poprawiając firanki. Kapral prowadził go do zaułka. Małego, ciasnego i, pomimo panującego już mrozu, śmierdzącego rozkładem. Uliczka kończyła się ślepo, a w kącie piętrzył się stos nieczystości. Podporucznik Boelke skrzywił się nieznacznie, marszcząc nos. Georg, nawet jeśli to zauważył, nie skomentował. W ogóle był ostatnio małomówny. Nie żeby to Veitowi specjalnie przeszkadzało, czasem gadatliwość jego współpracownika była wręcz irytująca, ale teraz uznał, że wolał to niż obecne, a coraz częstsze, milczenie. Veit porzucił jednak rozmyślania o Mentzkem, gdy zobaczył trupy.
     Dowiedziawszy się rankiem, że mają kolejne morderstwo, nie dawał sobie zbyt wielkich nadziei na rozwiązanie zagadki. Prawo wojny było prawem dzikim. Ludzi zabijało się albo na froncie, albo po cichu i bez świadków. Nie zostawiano też dokumentów, by utrudnić śledczym pracę. Berlińczyk musiał przyznać, że mimo wszystko tak zwani „bandyci” to profesjonaliści. W większości przypadków.
     W zaułku znaleziono dwa ciała. Już robiono im zdjęcia, ale Veit na pierwszy rzut oka nie zauważył niczego anormalnego.
     Cóż, prócz trupów.
     Mężczyźni, obaj w średnim wieku, ubrani byli całkowicie normalnie: w ciemne, zimowe garnitury i prochowce. Gdzieś obok leżał brązowy kapelusz, z pewnością należący do jednej z ofiar. Teraz był fotografowany, jak wszystko inne wokół. Przesłaniając usta pospiesznie wyciągniętą z kieszeni chusteczką, Boelke podszedł bliżej. Po chwili przykucnął. Przyglądał się twarzy jednego z mężczyzn:  wąskiej, z wyraźnie zaznaczonymi kościami policzkowymi oraz zadartym, perkatym nosem, teraz nieruchomej i bladej, z szeroko otwartymi, zielonymi oczyma, zastygłymi w wyrazie zdziwienia.
     Obrzydliwe.
     Trup miał dwie rany, obie w okolicach serca. Podporucznik zerknął na drugie ciało, ale i tam rozmieszczenie ran było takie samo. Dlaczego coś mu się w tym obrazku nie zgadzało?
     – Mentzke! – Przywołał swojego współpracownika również gestem.
     Gruby Bawarczyk zaskakująco szybko znalazł się u jego boku.
     – Panie podporuczniku – rzekł.
     Veit jednak przez chwilę milczał, zastanawiając się, jak sformułować pytanie. Uznał, że najprościej będzie najlepiej:
      – Powiedz mi, Mentzke, co ci nie pasuje w tym obrazku?
     Georg wodził wzrokiem od twarzy jednego trupa do drugiego, a potem spojrzał na Veita. Milczał. Spojrzał jeszcze raz, ale i tym razem Boelke nie doczekał się żadnej reakcji, więc podpowiedział:
     – Z pozoru najzwyklejsza w świecie egzekucja. – Wskazał na rany w piersi pierwszego trupa. – Ale…
     – Jest ich dwóch – wpadł mu w słowo Mentzke, rozpromieniając się. – Nigdy wcześniej nie mieliśmy dwóch ciał naraz.
     – No właśnie – odparł, a potem szybko się podniósł. – Papierów, oczywiście, nie znaleziono?
     – Nie, panie podporuczniku.
     – Tak myślałem.
     Rozejrzał się po okolicy jeszcze raz. Egzekutorzy mieli tylko dwie drogi ucieczki. Jeśli naprawdę byli profesjonalistami, uciekli w stronę torów kolejowych. Jeśli zaś mieli nerwy ze stali i trącącą wariactwem ułańską fantazję, uciekli na ulicę. Veit obstawiał pierwszą możliwość. Bez świadków byli niemal nie do odnalezienia. Założył rękawiczki.
     – Zmiana modus operandi może świadczyć o dwóch rzeczach, mój drogi Mentzke. – Ponownie zwrócił się do Bawarczyka, który natychmiast przestał interesować się trupami, skupiając na nim całą uwagę. – Albo są bardzo zdesperowani albo to był wypadek przy pracy. – Zastanawiał się przez chwilę czy powinien dzielić się z Georgiem wszystkimi swoimi przypuszczeniami. W końcu uznał, że mu wszystko jedno. – Albo…
     –… to nie polscy bandyci ich zabili – dokończył za niego Mentzke. – Co oznacza, że możemy mieć sprawę, której nie oddamy Gestapo.
     Boelke pokiwał głową. Żaden z nich jednak specjalnie na to nie liczył. To nie były ich pierwsze trupy, ale jak do tej pory, prócz niewyjaśnionego morderstwa Wichowskiego, wszystkie sprawy musieli oddać policji politycznej.
     – Później odbierzesz zdjęcia, przeszukasz dokumentację. Jeśli się okaże, że byli naszymi informatorami, przekaż śledztwo  zgodnie z procedurami. Jeśli nie, poinformuj mnie.
     – Tak jest! – Mentzke stuknął obcasami butów.
***
     Chociaż listopad miał się ku końcowi, dzień był wyjątkowo ładny. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie, a rześki wiatr sprawiał, że spacerowało się jeszcze przyjemniej. Wczesnym popołudniem ulice wypełnione były ludźmi. Siostra Tekla miała rację: nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na dobrze ubranego mężczyznę spacerującego pod rękę z elegancką, niewysoką kobietą.
     Veit już wcześniej zabronił jej się zbyt ciekawie rozglądać. Jednak nie zabronił jej mówić, czego teraz żałował. Rachela miała wiele do powiedzenia. Chociaż niewielu rzeczom się dziwiła, wiele komentowała. Boelke nie słuchał, wciąż myśląc o znalezionych rano zamordowanych, ale to zdawało jej się zupełnie nie przeszkadzać. Blumówna najwyraźniej potrzebowała tylko kogoś, do kogo mogłaby mówić. Do czasu.
     – Chodzimy wyraźnie bez celu. Może chociaż do parku byś mnie zabrał? – zapytała.
     Nie zareagował.
     – Nie rozumiem. Łazimy to tych ulicach i łazimy, obok straganów czy chłopców z gazetami, właściwie nic specjalnego. I z niewiadomych powodów kazałeś mi się wystroić. Żebyśmy chociaż byli na Śródmieściu albo Krakowskim Przedmieściu, to bym rozumiała. W soboty zawsze chodziliśmy na spacery na Stare Miasto. Zabierz mnie na Stare Miasto, proszę.
     – Nie. – Spojrzał na nią. Była wyraźnie zaskoczona jego reakcją. – Siostra Tekla kazała mi przyzwyczajać cię do miasta. Knajpy na Krakowskim Przedmieściu to nie miasto. – Może zareagował zbyt ostro, ale obawiał się, że jego towarzyszka mówi odrobinę za głośno.
     Rachela wzniosła oczy do nieba. Nie podobał jej się ten pomysł. Brzmiał źle. Jakby przez ostatnie lata była zamknięta w podziemiach. Chociaż…
     – Mnie do niczego nie trzeba „przyzwyczajać”. – Podporucznik westchnął, po czym ponownie wlepił wzrok w wylot ulicy przed nimi. – Wdzięczna jestem, że mogę nareszcie stamtąd wyjść, ale… Ty mnie w ogóle nie słuchasz. Oczywiście.
     Spróbowała wyrwać rękę z jego uścisku, ale powstrzymał ją.
     – Zachowuj się normalnie. I mów trochę ciszej. Zgodziłem się na to dla ciebie. Chyba udało mi się załatwić ci pracę poza klasztornymi murami. Pozwól mi więc odstawiać ten teatrzyk, póki siostra przełożona nie uzna, że może choć na chwilę wypuścić cię gdzieś samą.
     – Pracę? Jaką? – zapytała wyraźnie zaintrygowana.
     Faustowi nie podobało się, że tak zapaliła się do pracy. Do wyjścia poza mury klasztoru i samodzielnego funkcjonowania. Jego zdaniem dziewczynie w każdej chwili mogła powinąć się noga. A jeśli jej powinie się noga, pociągnie za sobą także jego. Zresztą, każdy z jego przyjaciół z polskiego podziemia mógł to zrobić. Jednak Rachela była Żydówką, w związku z czym utrzymywanie kontaktów właśnie z nią było najniebezpieczniejsze.
     – W przytułku prowadzonym przez zakonnice. Chciałaś pracować, to będziesz pracować.
     Poczuł, jak dziewczyna ściska mu dłonią przedramię.
     – Czy to znaczy, że będę mogła wyjść z klasztoru? Mieszkać sama? To wspaniała wiadomość, nasze stare mieszkanie…
     –… Jest teraz najprawdopodobniej zamieszkane przez niemieckiego oficera lub volksdeutchów. Nie będziesz mogła do niego wrócić. Przynajmniej do końca wojny. A nawet jakby udało ci się tam wrócić przed jej końcem, gorąco bym to odradzał. Ktoś mógłby cię rozpoznać. Musisz unikać miejsc, w których zwykłaś bywać.
     Bez zaskoczenia obserwował, jak uśmiech znika jej z twarzy, zastąpiony najpierw żalem, a potem niezadowoleniem. Zacisnęła usta w wąską linię i nie powiedziała nic. Odwróciła od niego twarz, mrugając szybko powiekami. Zdawało mu się, że tak próbuje powstrzymać się przed płaczem. Veit nie chciał, by rozpłakała się na ulicy. Tego w planach nie było i z pewnością nie widziałby, jak się zachować. Uśmiechnął się zatem wymuszenie, a potem przesadnie wesołym tonem rzucił:
     – Niech stracę, zabiorę cię na to Stare Miasto.
     Gwałtownym ruchem ręki zatrzymał przejeżdżającego mimo dorożkarza.


Wiem, że rozdział publikowany tydzień po czasie. Tego nie było w planach, ale wena mi zdechła na bite dwa i pół tygodnia.