Listopad 1942 r., Warszawa, strona aryjska
Była dziś dziwnie
milcząca. Nie przeszkadzało mu to, wręcz błogosławił tę ciszę. Nie zasypywała
go pytaniami, tylko po prostu spacerowała u jego boku, rozglądając się od czasu
do czasu wokół. Park był niewielki i nieszczególnie zadbany, ale jednocześnie
był najbliżej klasztoru. Boelke postanowił spełniać drobne zachcianki Racheli,
ponieważ miał dość tego, że ktoś mu wiecznie wierci dziurę w brzuchu. O ile
Kmicic ostatnio odpuścił i o nic go nie prosił, to Dorf wywierał na niego różne
naciski; chciał, by sprawa podwójnego morderstwa została rozwiązana ekspresowo.
Od kiedy okazało się, że dwaj mężczyźni znalezieni na Armatniej nie byli
informatorami Gestapo, sprawa została w ich rękach. Konkretnie jego i
Mentzkego. Dorf powiedział mu, że teraz to powinien być Veitowy priorytet, że
oto czas, w którym powinien się wykazać, wykorzystać nauki i nabyte
doświadczenia. Zupełnie tak, jakby od rozwiązania zagadki śmierci dwóch
bezimiennych mężczyzn zależało istnienie Trzeciej Rzeszy. Cóż, Dorf dał do
zrozumienia, że od powodzenia tego śledztwa zależy istnienie Boelkego na tym
stanowisku i w tym mieście. Co gorsza, Veit dręczył też tym sam siebie – wstyd
by mu było nie się nie wykazać. Być może jego stosunki z ojcem nie były najlepsze,
ale chciał, by stary mógł być z niego dumny. Chociaż jeszcze raz, chociaż w
połowie tak bardzo, jak w dniu, w którym zapisał Veita do Hitlerjugend. Wbrew
oczywiście Veitowej woli, ale duma z jaką Heinrich o nim mówił i z jaką na
niego patrzył, nie pozwalała mu zgłaszać żadnych sprzeciwów. To był pierwszy i ostatni raz, kiedy ojciec
był z niego dumny, nie psuje się takich chwil. Od życia Veita w Warszawie zależało
również zbyt wiele żyć innych ludzi, nie można zawieść ich zaufania, nie można
uciec od takiej odpowiedzialności.
– Wróćmy do klasztoru. – Usłyszał szept
Blumówny. Zdziwiony, spojrzał na dziewczynę, a ta uśmiechnęła się zdawkowo. – Nie
rozmawiasz ze mną, spacery w ciszy są nieprzyjemne.
– Och – mruknął, zaintrygowany tym, że
poczuł jakieś rozczarowanie. Nie odpowiadał jej oczekiwaniom, ciągle robił coś
źle. Dlaczego był więc rozczarowany sobą, a nie poirytowany wysokimi
wymaganiami Racheli? – W porządku – stwierdził jednak bezbarwnym tonem. – Jeśli
tego właśnie chcesz, to wrócimy.
– Teraz nie liczy się, czego ja chcę. Widzę,
że coś cię dręczy – dodała jeszcze po chwili milczenia. – Opowiesz mi o tym,
prawda? Jestem pewna, że to ci pomoże, pozbędziesz się ciężaru z ramion. –
Uścisnęła mocniej jego przedramię, jakby chciała dodać mu otuchy. Spodziewał
się również, że położy mu dłoń na ramieniu, ale tego nie zrobiła. Szkoda.
Boelke skrzywił się. Nie miał zamiaru
rozmawiać z nią o trudach śledztwa ani o udrękach dnia codziennego. Nie
wiedział, czy to chęć chronienia przed nią wszelkich informacji, czy tylko
wstyd, do którego przyznać się czasem nie potrafił nawet przed sobą.
– Ludzie mówią: im mniej wiesz, tym lepiej
śpisz – rzekł wymijająco.
Ku jego ogromnemu zdziwieniu, Żydówka
roześmiała się radośnie.
– Mój drogi, jesteśmy przyjaciółmi. A
przynajmniej tak mi się wydaje – powiedziała.
Podporucznik westchnął. Nie miał siły
tłumaczyć, że nic nie powie, ze względu na jej i swoje bezpieczeństwo, to było
bezcelowe. Dziwił się, że po getcie dziewczyna ma tak lekkie podejście do
życia, jakby tamte doświadczenia były niczym więcej jak złym snem. Czy nie
powinna być choć odrobinę, choć trochę rozsądniejsza?
– Moja droga. – Zatrzymał się, ujął jej
dłonie w swoje, a potem pochylił się, jakby chciał ją pocałować w policzek. –
Jestem szpiegiem, nie twoim przyjacielem – wyszeptał.
***
Stary magazyn był zimny i zagracony.
Zabawne, Veit nigdy nie interesował się tym, jakie sprzęty znajdowały się
ukryte pod plandekami. Po prostu tam nie zaglądał. Gruba warstwa kurzu tłumiła
jego kroki, lecz mimo to rozglądał się gorączkowo po mrocznym wnętrzu, gdyż
małe, umieszczone tuż nad samym dachem, okna z powybijanymi szybami nie
dostarczały zbyt wiele światła. Zresztą, ten listopadowy poranek był dosyć
mroczy. Idąc na spotkanie, podporucznik co chwila spoglądał w niebo, na nisko
zawieszone, bure chmury i rozmyślał o tym, że powinien zabrać ze sobą parasol.
Kmicic nie był zachwycony jego nagłym
wezwaniem. Faust z ponurą satysfakcją zauważył, że Jankowski nie panuje nad
swoją twarzą ani emocjami. Przez kilka nerwowych minut szpieg swojego
przełożonego mógł czytać jak otwartą księgę i to, co przeczytał, wcale mu się
nie spodobało.
– Powiedz mi, czemu znów korzystasz ze
skrzynki alarmowej – powiedział Kmicic nim Veit zdążył go chociażby przywitać.
– Obyś miał cholernie dobre powody, by to robić.
– Mam – odpowiedział.
Z kieszeni kurtki wyciągnął dwa zdjęcia
trupów znalezionych na Armatniej. Dowódca jednak nie wyciągnął ręki, nie
poruszył się nawet, wciąż oparty o zakryty szarozieloną plandeką sprzęt, nie
przestawał patrzeć mu w oczy. Boelke chrząknął ponaglająco.
– Mam w czymś pomóc Trzeciej Rzeszy? –
zapytał w końcu Polak.
Faust miał wielką ochotę zakląć. Zachował
to jednak dla siebie. Z idealnie nieruchomą twarzą i wypranym z wszelkich
emocji głosem powiedział:
– Nie Rzeszy, tylko mnie. Jeśli chcesz mnie
mieć z powrotem na służbie, a właściwie wciąż na służbie, musisz mi powiedzieć,
czy znasz tych ludzi. Najlepiej byłoby, gdybyś wziął te zdjęcia i pokazał je
paru osobom, ale nie mam co o tym marzyć. Spojrzyj na nie chociaż ty. Proszę. –
Ostatnie słowo wypowiedział z naciskiem.
Kmicic z wyraźną niechęcią wyciągnął rękę z
kieszeni płaszcza i wziął zdjęcia. Przyglądał im się z jeszcze większą
niechęcią. Boelke wiedział już, że pytanie było bez sensu. Jednak będąc zajętym
pracą dla Rzeszy, nie mógł ryzykować pracy dla ruchu oporu. Pracując nad sprawą
podwójnego morderstwa stawał się kompletnie bezużyteczny, a nie chciał zostać
odstawiony na boczny tor. Ani przez podziemie, ani przez Kripo. Niepowodzenie
oznaczało wysłanie na front wschodni, a tam nikt nie chciał trafić z własnej
woli.
– Powiedz mi czy to ktoś, na kogo wydaliśmy
wyrok. Chociaż nie wydaje mi się, zauważ, że to zupełnie inny modus operandi. Chyba że macie nowych,
bardzo nerwowych katów, którzy zaczęli strzelać dwa razy dla pewności.
Jankowski podniósł wzrok, po czym oddał mu
zdjęcia.
– Nie znam tych ludzi. Nie mieli
dokumentów?
– Nie. Mój współpracownik identyfikował ich
po zdjęciach. W aktach Gestapo ich nie ma.
– W takim razie to nie my.
Bardzo
pomocne.
Już miał wyrazić na głos
swoje niezadowolenie, gdy Kmicic niespodziewanie zadał pytanie:
– Masz jakichś podejrzanych?
Veit przez chwilę stał, wpatrując się w
czubki swoich butów. Powoli, z namysłem uderzał zdjęciami w otwartą dłoń,
zastanawiając się, czy jego przemyślenia w ogóle mają jakąś wartość oraz czy
jego przypuszczenia mogą być w jakikolwiek sposób sprawdzone przez polskie
podziemie.
– Rabunek wykluczam, złodzieje prędzej by
ich pobili niż zastrzelili. Twojemu słowu ufam, ale jednocześnie zakładam, że
może to być coś, o czym ty nie masz pojęcia, chociaż nie będę udawał, że nie
wiem, jaką masz pozycję w podziemnych strukturach. – Twarz Jankowskiego nie
wyrażała żadnych emocji, ale Veit zauważył, że jego źrenice rozszerzają się
nagle: był zaskoczony i trochę zdenerwowany. Po raz kolejny szpieg poczuł, że
jest z siebie zadowolony. – Stawiam więc dalej na nas albo czerwone podziemie…
– … i chcesz, żebym to dla ciebie sprawdził
– dokończył Kmicic. Faust skinął głową. – Zgoda. Zobaczę, co da się zrobić.
Czekaj na wiadomość.
Nie pożegnał się, po prostu ominął go i
odszedł, a kurz tłumił jego kroki.
***
Listopad
1942 r., Warszawa, getto
– Miałeś jakieś
wiadomości od Racheli? – zapytała Ida tonem lekkim, nieco obojętnym.
Po ostatnim zebraniu została w mieszkaniu
pod pretekstem pomocy Mirze w sprzątaniu. Teraz Mordechaj odprowadzał ją do
drzwi, a Marek szedł za nimi jak cień. Musiała nie dać po sobie poznać, jaki jej
był prawdziwy cel. Pytanie o Blumównę wydało jej się dobrym powodem do
rozpoczęcia rozmowy, ale nie chciała jej zaczynać przy Fuchrerównie, wiedząc że
ta kocha się w Anielewiczu. Teraz był ostatni moment, by w ogóle wspomnieć o
swoich problemach. Im mniej osób będzie o nich wiedziało, tym lepiej.
Mordka wydawał się zdziwiony jej pytaniem. Wzruszył
ramionami i równie lekko odparł:
– Nie. – Zmarszczył brwi, wyraźnie się nad
czymś zastanawiając. – Dlaczego pytasz?
– Po prostu. Myślałam, że chociaż do ciebie
się odezwie. To byłoby bardzo w jej stylu: nierozważne i głupie.
Edelman prychnął, jakby go to rzeczywiście
rozbawiło, Anielewicz jednak pozostał niewzruszony. Ida założyła powoli
płaszcz, gorączkowo myśląc, jak im powiedzieć o swoim problemie.
– Dobra, Ida, nie bawmy się we wstępy. –
Marek siąknął nosem. – O co ci chodzi?
Rosenfarbówna rozpromieniła się, szczęśliwa,
że może powiedzieć wszystko bez owijania w bawełnę:
– Raz jeden granatowy zdybał mnie przy
przerzucie broni, ale nic nie zrobił. Teraz za mną łazi. To znaczy… – Uniosła
ręce ku górze, kiedy zauważyła wyraźne poruszenie swoich rozmówców, nie chciała,
by jej przerywali. – Łazi i domaga się kontaktu z wami. Chce być częścią
Organizacji.
Edelman zaplótł ręce na piersi, Anielewicz spuścił
głowę.
– Ale? – zapytał Marek, gdy już przekonał
się, że Mordechaj nie ma zamiaru zadawać więcej pytań.
– Nie ufam mu. Nie potrafię go rozgryźć i
dlatego mu nie ufam.
– Przyszedł tu za tobą? – Edelman drążył
temat, a Anielewicz wyglądał na wyraźnie zażenowanego jego pytaniami.
Rosenfarbówna miała wrażenie, że ich
nieformalny przywódca wie coś na temat Steina. Coś, czym nie chciał się z nimi
podzielić. Ale być może po prostu była przewrażliwiona i chciała znaleźć powód,
dla którego mogłaby nie znosić Anielewicza. Bo nie znosić go bez powodu
wydawało jej się… niskie.
Skinęła powoli głową.
– Pokażesz mi go – powiedział Marek, zabrał
swój płaszcz i obejmując ją w pasie wyprowadził z mieszkania.
***
Tak jak kazał jej Marek, wychodząc od
Anielewicza, pokazała mu czającego się w bocznej uliczce Steina. Miała
nadzieję, że nie zwrócił uwagi na jej nieznaczny ruch głową. Edelman uśmiechnął
się, zapamiętując Jana. Gdy zniknęli mu z oczu, rozeszli się w dwie różne
strony, a przynajmniej Ida liczyła na to, że Marek odszedł. Jakkolwiek wielkim
sukinsynem był policjant, nie chciała, by Edelman zrobił mu krzywdę i
sprowadził kłopoty na nich wszystkich.
Jak zwykle, do mieszkania weszła cicho, a
potem, nie witając się z nikim, znikła w swoim pokoju. Matka leżała w łóżku i
nie zareagowała na jej przyjście. Ida martwiła się o nią, bo od kilku dni
staruszkę męczyła wysoka gorączka, a dziewczyna nie miała już niczego, co
mogłaby sprzedać, by kupić leki. Prosić o nie większego sensu nie było,
wiedziała, że nikt ich jej za darmo nie da.
W tym
świecie wszystko ma swoją cenę, dziecko – matka powtarzała jej to od
zawsze, więc Ida wychowała się bez złudzeń. Nie to co Mordechaj czy Rachela,
którzy żyli w kolorowym świecie, święcie przekonani, że ludzie są dobrzy,
uczynni i na pewno nie zrobią im krzywdy. Co ciekawe, Blumówna zachowała swoje
przekonania nawet w getcie. Co do Mordki nie była pewna, ale to był nieobliczalny
romantyk, gotowy pałkami zaatakować dobrze uzbrojonych przeciwników. Dlatego
pomagała mu się zbroić. Nie chciała sobie wyobrażać reakcji przyjaciółki na
wieść, że pozwoliła Anielewiczowi zginąć.
– Dobry wieczór, mamo – szepnęła, siadając
na łóżku.
Ryfka nie zareagowała. Dziewczyna położyła
dłoń na jej czole. Tak jak się spodziewała, gorączka nie mijała. Miała nawet
wrażenie, że jeszcze się wzmogła.
Czy to mógł być tyfus? Jakie w ogóle objawy
ma tyfus, jak matka mogłaby się nim zarazić? A jeśli matka rzeczywiście
zachorowała to dlaczego nie chorowała jeszcze ona, Ida? A może niedługo
zachoruje, może już jest chora? Może już zaraziła Mordechaja, Marka, Mirę…
Akurat!
To musi być zapalenie płuc, zimno tu okropnie i od okna wieje!
Ukryła twarz w dłoniach i
siedziała w milczeniu. Nie miała pojęcia, ile czasu upłynęło odkąd przyszła,
miała wrażenie zresztą, że czas zupełnie stanął w miejscu, ale wtedy nagle
otrzeźwiło ją łomotanie do drzwi. Nie, nie do tych wejściowych, to ktoś łomotał
do drzwi pokoju. Poderwała się nagle, niezgrabnie, prawie przewróciła o własne
nogi, ale dopadła drzwi nim łomot się powtórzył. Otworzyła je gwałtownie, ze
złością, mając wielką ochotę nakrzyczeć na tego, który zakłóca spokój. Ale na
nikogo nie nakrzyczała.
W progu stał Stein. Nie, „stał” to złe
określenie, chwiał się, opierając się o framugę, gdy tylko udawało mu się
złapać odrobinę równowagi. Gdyby nie wyciągnęła rąk przed siebie, z pewnością
by upadł, ale zauważywszy jej nerwowy ruch, zdążył chwycić za klamkę. Gdy z
trudem podniósł głowę, skrzywiła się.
Musiała przyznać, że poznała go głównie po
mundurze. Stein twarz miał okrwawioną, jedno oko miał z pewnością podbite,
ponieważ było paskudnie spuchnięte. Wargi i nos miał zupełnie rozbite, a ciemne
zwykle wąsy były czerwone od krwi. Dziwiła się, że ktokolwiek wpuścił go tu w
takim stanie. Równie dobrze mógł wejść tu sam, nikt, Idy nie wyłączając, nie
dbał o to mieszkanie.
– Nie wyglądasz na zdziwioną – wymamrotał
Jan, jednocześnie opluwając sobie brodę krwią.
Krzywiąc się i stękając głucho, opadł na podłogę
tuż przy wejściu. Zatrzasnęła drzwi śledzona ciekawskimi spojrzeniami
pozostałych mieszkańców. Stein musiał mieć nie lada wejście. Gdyby tylko
usłyszała go wcześniej, odesłałaby go z powrotem na ulicę.
– Nie, nie jestem zdziwiona – potwierdziła,
chociaż mężczyzna zupełnie tego od niej nie wymagał. – Trochę zdenerwowana, to
wszystko. Nie chcę cię tutaj. Odpocznij i idź.
Stanęła przed nim, w defensywnej postawie,
splatając ręce na piersi i pokazując mu tym samym swoją obojętność. Nie
wzruszał jej ani jego żałosny stan, ani dziwny uśmiech. Irytowało ją, że
uśmiecha się pomimo bólu, jaki niewątpliwie czuł. Przyciskał lewą rękę do boku.
Nie miała pojęcia czy to z powodu złamania, czy obitych żeber, nie zamierzała
pytać, nie zamierzała się nim zajmować ani go opatrywać. Nie chciała zadawać
żadnych pytań, nie chciała słyszeć odpowiedzi.
Edelman,
jesteś takim samym idiotą jak Anielewicz!
Nie
podobał jej się ten uśmiech.
– To było bardzo… nieroztropne – usiadł
wygodniej, zdanie przerywając kolejnym jęknięciem – szczuć… tych ludzi. Nic ci
nie zrobiłem. – Uniósł głowę i spojrzał jej prosto w oczy. Ciężkie spojrzenie
jednego, podbiegłego krwią oka sprawiło, że czym prędzej odwróciła wzrok. –
Przecież wiesz.
– Wiem, że jesteś skurwysynem, Stein. –
Przełamała się i przykucnęła, pochylając się w jego stronę. Mówiła szeptem, nie
chcąc obudzić matki: – I jestem głęboko przekonana, że ci się należało.
Chociażby za to, jak mnie wykorzystałeś.
Zaśmiał się, lecz śmiech przeszedł w suchy
kaszel, więc zamilkł. Z pewnością zepsuło to efekt tej przesadzonej, teatralnej
reakcji. Nie wiedziała, dlaczego nie ma serca go wyśmiać. Powinna móc go
wyśmiać, powinna mieć siłę roześmiać mu się w twarz, spoliczkować go, obrazić i
wyrzucić za drzwi. Cokolwiek zrobić. Nie rozumiała, czemu na usta nie ciśnie
jej się żadna riposta, dlaczego bardziej zła jest na Edelmana niż na tego
idiotę siedzącego przed nią.
Westchnęła. Uderzyła dłońmi w uda, po czym
wstała energicznie.
– Przyniosę trochę wody. Musisz się umyć,
nie możesz chodzić zalany krwią po ulicy.