Sierpień
1942 r., Generalne Gubernatorstwo, trasa kolejowa
Pociąg zatrzymał się w szczerym polu. Nie
żeby Irena to widziała – tak powiedział mężczyzna, który stał przy maleńkim,
zakratowanym okienku, a ona nie miała podstaw, by mu nie wierzyć. Westchnęła,
oparła głowę na zaciśniętej w pięść dłoni. Oblizała spierzchnięte wargi. Nie
słyszała, żeby ktoś chodził na zewnątrz, więc z pewnością nie otworzą drzwi.
Bydlęce wagony, do których wepchnięto ich w Warszawie, były śmierdzące;
śmierdziało potem, dusznym smrodem niemytych ciał, wymiotami, kałem, uryną.
Ludzie tłoczyli się, więc Irena musiała uważać, by się nie przewrócić – masa
pchała ją na ścianę, gdy ludzie próbowali przecisnąć się w stronę okienka.
Usiadła na swojej niewielkiej walizce, wstawała raz na jakiś czas, by odetchnąć
wciąż śmierdzącym, ale nieco świeższym powietrzem. Jechali od dwóch dni – tak
jej się przynajmniej wydawało. Był to drugi postój i, nie widzieć czemu,
uważała, że postoją tu do wieczora.
Zastanawiała się, co stało się z Rachelą –
samolubnie wolałaby, by córka była tu z nią. Jednak dobrze wiedziała, że to
jednocześnie skazywałoby je obie na śmierć. Nie znała mężczyzny, który dał jej
córce numer, który podobno miał ją ocalić – Irena nie miała pojęcia, jak to
miałoby zadziałać – ale Rachela zdawała się mu ufać, co na chwilę zniwelowało
jej obawy. Teraz wszystkie do niej wróciły ze zdwojoną siłą. Słyszała
wołającego Mordechaja, więc w nim pokładała wszystkie swoje nadzieje: nie od
dziś wiedziała, że to dobry, choć biedny chłopiec, który szczerze Rachelę
kochał i gotów był dla niej skoczyć w ogień – tak przynajmniej próbowała
uspokoić swoje myśli. Nie wiedziała dlaczego, ale zawsze, odkąd pamiętała, gdy
nie była pewna czyichś losów, wyobrażała sobie, iż musiało wydarzyć się coś
potwornego: gdy jej ojciec długo nie wracał: na pewno potrącił go automobil,
gdy matka poszła do szpitala: na pewno jest ciężko chora i już z tego nie
wyjdzie… Nie wszystkie scenariusze się sprawdzały, ale jakąż katorgą było samo
o tym myślenie!
W przeciwnym kącie wagonu zapłakało
dziecko.
Irena mimowolnie zaczęła wspominać czasy,
kiedy Rachela była tylko małym dzieckiem – małomównym, bladym dzieckiem, o
którego zdrowie nieustannie się martwiła. Jakże mogłaby się nie martwić po tym,
co przytrafiło się jej małemu, słodkiemu Mosze?
I chociaż w okresie nastoletniego buntu
Rachela obostrzeniom oraz zasadom matki sprzeciwiała się bardzo gwałtownie, to
Irena nie wyobrażała sobie, by mogła kiedykolwiek przestać się o nią martwić.
Jeśli chodziło o zasady i zakazy, Nachela była bardzo podobna do Chaima – on
też uważał, że samemu o siebie dba się najlepiej – a poza tym, jej mąż był
nieco wycofany z życia rodzinnego, nie wtrącał się do ich sporów. Czasem
przyłapywała jego na poły zdziwione, na poły zamyślone spojrzenie, gdy patrzył
na ich córkę: choć dbał o Rachelę i rozpieszczał ją straszliwie, to zdawało
się, że jej życie ogląda jak postronny obserwator, zafascynowany tym, iż takie
stworzenie żyć może i jeszcze sobie doskonale radzi w środowisku, w którym
przyszło biednemu stworzeniu żyć.
Irenie brakowało Chaima, wszak był przy
niej niemal od zawsze. Poznała go, gdy miała lat szesnaście – wtedy jeszcze
mieszkała w Danzig* - on miał lat dwadzieścia, był miłym, wykształconym w
Niemczech młodzieńcem z dobrej rodziny, który wręcz zaskakiwał ją swoją
elokwencją i znajomością polityki oraz historii. A do tego był szalenie
przystojny z tymi niebieskimi oczyma, silnie, po męsku zarysowaną szczęką i
dużymi, ciepłymi dłońmi. Bywały chwile, że nie wiedziała o czym powinna z nim
rozmawiać, ponieważ rzeczy, o które chciała go zapytać, było wiele, a z drugiej
strony żadne z pytań nie należało do tych, które zadaje się absztyfikantowi,
gdy siedzi się między swymi rodzicami. Kiedy jego wizyty się kończyły, noce
przepłakiwała, wmawiając sobie, iż Chaim ma ją za głupią. Do tej pory pamiętała
swoje zdziwienie, gdy przyszedł ze swoim ojcem, pytać, czy może się z nią
ożenić. Irenę wychowywano na dobrą i przykładną żonę, ale ta propozycja ją
przeraziła – jakkolwiek by jej sobie nie wyobrażał, bała się, że go rozczaruje,
że nie podoła swojej roli. Wyszła za mąż w wieku lat siedemnastu, wciąż mając
pstro w głowie, ale młody Blum zdawał się zupełnie nie zwracać na to uwagi.
Dopiero po ślubie odważyła się zadać mu wszystkie pytania, a on ponownie
zaskoczył ją, okazując się być człowiekiem otwartym i bardzo ciepłym. Dbał o
nią, wyraźnie kochając. Jeśli na początku jedynie jej imponował, a może była
nim zauroczona, szybko się zakochała. Chaim stał się dla niej personifikacją
wszystkiego, co w życiu dobre oraz godne miłości. Okazał się być też
człowiekiem wręcz niezniszczalnym, gdy ona emocjonalnie rozpadała się po
śmierci Mosze.
Irena dobrze wiedziała, że tylko dzięki
Chaimowi jeszcze żyła. Tylko dzięki Chaimowi przetrwała to, co najgorsze. Tylko
dla niego urodziła Rachelę: swoje drugie, ostatnie dziecko, które przeżyło. Które być może przeżyje – poprawiła się
szybko w myślach.
Czy życie byłoby inne, gdyby Mosze żył? Czy
gdyby Mosze przeżył, przeprowadziliby się do Warszawy? Czy gdyby Mosze…
***
Luty
1918 r., Danzig
Nie
miała pojęcia, co ją zbudziło. Przez chwilę mrugała szybko, próbując
przyzwyczaić wzrok do ciemności. Z pewnością nie minęła minuta, a ona już
zaczęła rozpoznawać kształty: zarys regałów pod ścianami, tylko do połowy
wypełnionych książkami, kołyskę ustawioną w kącie pod oknem, stół pośrodku
pokoju, przy którym stały trzy krzesła, wszystkie oparte o blat. Zaczęła też
zwracać uwagę na dźwięki: słyszała tykanie zegara z salonu, który był tuż za
zamkniętymi drzwiami oraz ciche pochrapywanie Chaima, który spał w sąsiednim
łóżku. Od ślubu mieszkali u jego rodziców, więc nie było najmniejszej szansy na
to, by dwa wąskie, niewygodne, stare łóżka zamienić na jedno.
Przetarła twarz dłonią. Obróciła się na
plecy. Wpatrywała się w sufit, odmierzając tykaniem zegara upływający czas.
Dlaczego się obudziła? Czy Mosze płacze? Nie, jest cichutko…
Nie wstawała do niego całą noc!
Odrzuciła kołdrę, lecz nie wstała od razu.
Przez krótką chwilę nasłuchiwała, próbując przekonać samą siebie, że panikuje,
że przesadza, że nie pamięta. To z pewnością jej zbyt bujna wyobraźnia próbuje
wmówić jej, iż dziecko nie zapłakało nawet raz od czasu, kiedy ułożyła je w
kołysce. Zamknęła oczy, chcąc ponownie zapaść w sen, lecz nie potrafiła. Wstała
z westchnieniem irytacji i na palcach ruszyła ku kołysce. Założyła niesforny
kosmyk włosów za ucho, pochylając się.
– I cóż, dziecino?
Śpisz sobie?
Pogładziła synka po policzku. Dziecko
zupełnie nie zareagowało na dotyk, nie poruszyło się nawet. Irena poczuła, iż
niespodziewanie jej puls przyspiesza. Dławiąc się strachem, odwróciła się
natychmiast i przypadła do mężowskiego łóżka. Chwyciła mężczyznę za ramię, potrząsnęła
nim.
– Chaim, obudź się!
Chaim, wstawaj! Coś jest nie w porządku! Coś się stało z… Chaim, wstawaj! –
wychrypiała.
Nie spojrzała, czy rzeczywiście się
obudził, tylko wróciła do kołyski.
A potem Chaim, mamrocząc coś przy tym,
podszedł z lampą.
***
Sierpień 1942 r., Generalne Gubernatorstwo, trasa
kolejowa
Irena potarła twarz dłonią. Czasem dziwiła
się sobie, że do dziś nie potrafi myśleć o tym bez bólu i bez wzruszenia. I bez
przerażenia.
Zasłoniła dłońmi uszy, by nie słuchać
niespokojnych głosów ludzi, debatujących nad jej głową.
Zawsze, gdy o tym myślała, miała przed
oczyma ten sam obraz: ona, siedząca na podłodze z martwym synem w ramionach i
jej mąż siedzący przy stole. To zadziwiające, że doskonale pamiętała, jak wtedy
wyglądał, jak się zachowywał. Gdy stwierdziła, iż dziecko nie oddycha, jest
martwe, on odsunął się. Powoli postawił jedno z krzeseł na podłodze i usiadł na
nim: ruchy miał dziwnie powolne, jakby niezdecydowane. Siedział na tym
przeklętym krześle do rana, z rękoma opuszczonymi wzdłuż tułowia, jak lalka,
którą lalkarz odłożył na półkę, gdy już mu nie była potrzebna w przedstawieniu.
Niemniej jednak, to nie jego nieruchomość przerażała ją najbardziej, a jego
twarz: stężała niczym maska, nie wyrażająca żadnej emocji: usta zaciśnięte w
wąską linię, oczy tępo wpatrujące się w ścianę. Do pokoju weszli jego rodzice,
z pewnością zaalarmowani jej lamentem, ale nikt nie był zdolny sprawić, by
Chaim się poruszył, powiedział cokolwiek. Nie, nie był poruszony: na jego
policzkach nie było wtedy ani śladu łez, oczy nie były zaczerwienione. Nic nie
wskazywało na to, by opłakiwał ich syna. Zdawało się, iż jest po prostu
zrezygnowany. Przez długi czas miała mu to za złe, ale później zrozumiała, że
najwyraźniej to, co wydarzyło się tej nocy, przytłoczyło Chaima. Opłakiwał
Mosze na swój własny sposób, w sposób, którego ona nie rozumiała. A może nie
chciała zrozumieć? Jej mąż po prostu wycofywał się, jakby znikał w sobie, nie
był w stanie powiedzieć tego, co ona wyszlochała nad ciałem martwego synka.
Gdy pociąg niespodziewanie ruszył,
gwałtownie wyrwana ze swych rozmyślań Irena omal nie spadła ze swojego
chybotliwego siedziska, za które służyła jej walizka. Ludzie wokół niej na nowo
zaczęli przekrzykiwać się, spekulując na temat celu podróży, jednak profesorowa
Blum wiedziała jedno:
Gdziekolwiek ich wiozą, ona nie chce tam
dojechać żywa.
***
Sierpień 1942 r., Generalne Gubernatorstwo
lub III Rzesza, stacja kolejowa
Gdy
pociąg się zatrzymał, Irena natychmiast wstała. Słyszała gwar, pokrzykiwania,
wydawane ostrym tonem rozkazy oraz szczekanie psów. Chwyciła się dłońmi krat w
małym okienku i przycisnęła do nich twarz. Niewiele widziała, ale zdawało się,
iż znajdują się na jakiejś stacji. Zaskakujące było to, iż ludzie w wagonie
zamiast pokrzykiwać, zaczęli mamrotać, szeptać, jakby nagle – w obliczu
oczywistego – ogarnął ich nabożny lęk. Byli na miejscu, lecz nic się nie
wydarzyło, pociąg stał, jak stawał wcześniej.
Skąd zatem ta pewność, iż oto znaleźli się
u celu?
Po jakimś czasie usłyszeli trzask
otwierających się drzwi do wagonów.
Nie miała pojęcia, kiedy i dlaczego zaczęła
te trzaski liczyć. Ludzie wokół niej byli wyraźnie niespokojni, niektórzy nawet
płakali, szczególnie dzieci – osłabłe z niewyspania, upiornie blade. Gorsze
było jednak to, że rozpaczały w niemal zupełnej ciszy.
Ona nie czuła zupełnie nic. Nic prócz bólu
trzęsących się nóg, ale ten z pewnością był spowodowany zbyt długim trwaniem w
jednej pozycji. W końcu i jej wagon otworzono.
Przymknęła powieki. Światło słoneczne było
ostre, jasne.
– Wychodzić,
wychodzić! – Dotarło do jej uszu wołanie, ledwo przebijające się przez ujadanie
psów i rozkazy. – Zostawić bety i
wyłazić! Dostaniecie wszystko po kwaterunku! – To wołał mężczyzna ubrany w
uniform w pionowe, ciemne paski.
W większości przypadków ludzie zupełnie go
ignorowali, brali swoje rzeczy ze sobą, ale wtedy walizki były im wyrywane
przemocą przez innych mężczyzn ubranych w te dziwaczne uniformy. Irena
stwierdziła, że absolutnie nie ma sił się z nimi szarpać, więc zostawiła swoją
walizkę w kącie wagonu, po czym posłusznie ruszyła za tłumem.
Na zewnątrz ubrani w czarne mundury
esesmani popędzali nowoprzybyłych. Psy, owczarki, które powinny raczej
spokojnie siedzieć, wyrywały się ku ludziom z transportu. Z ich pysków
skapywała ślina. Blumowa zauważyła, że niektórym Niemcom trudno utrzymać
zwierzęta na smyczach. Wzdrygnęła się na samą myśl o tym, co mogłoby się stać,
gdyby te wielkie, kudłate potwory wymknęły się spod kontroli właścicielom.
Musiała czymś zająć myśl, by odgonić wizję siebie, rozrywanej przez potężne
psie szczęki. Odwróciła więc wzrok.
Absolutnie nie znajdowali się na żadnej
stacji: było to zapomniane przez Boga miejsce, ot, błotnista, wytyczona przez
wysokie ogrodzenie droga. W powietrzu cuchnęło chemikaliami. Nieopodal
ogrodzenie dotykało niewysokiego, lecz zabezpieczonego drutem kolczastym, muru,
do którego przylegały jakieś budynki.
Obóz.
Przywieźli nas do obozu.
Rozglądała
się z trwogą wokół siebie. Na horyzoncie
majaczył fabryczny komin – to stamtąd musiało tak cuchnąć. Irena czuła, że
kręci jej się w głowie, ale nie wiedziała, czy to od nadmiaru powietrza, czy w
wyniku stężenia trujących substancji.
Wbiła więc wzrok w plecy mężczyzny idącego
przed nią. Chociaż był środek wyjątkowo suchego lata, zapadała się niemal po
kostki w błocie, chwiejąc się i ślizgając co chwila. Była skupiona na
zachowaniu równowagi – jeśli upadnie, któryś z tych piekielnych ogarów gotów
się na nią rzucić, przegryźć gardło.
Dostrzegła go, przechodząc mimo:
niewysokiego, łysiejącego mężczyznę przy tuszy, w białym kitlu włożonym niedbale
na burozielony mundur. Pucułowata twarz, małe, rozbiegane oczy, które niemal
ginęły w fałdach skóry. Na niewielkim, perkatym nosie miał okulary, co chwila
poprawiał je palcem wskazującym.
Obozowy lekarz dzielił Żydów na dwie grupy:
jedna z nich szła dalej, druga przepychała się w kierunku obozowej bramy. Irena
pojęcia nie miała, co trafienie do którejkolwiek z nich mogło oznaczać, ale
podświadomie zdawała sobie sprawę, że lepiej znaleźć się wśród tych, którzy idą
w kierunku bramy.
Lekarz zmierzył ją krótkim spojrzeniem,
machnął ręką, odsyłając ją na lewo: do obozu.
Odetchnęła z ulgą.
***
Zapędzono ich do niewielkiego
pomieszczenia: kobiety i dzieci do jednego, mężczyzn do innego. Tępymi
nożyczkami, kalecząc, obcięto jej włosy przy samej skórze. Potem kazano przejść
do innego pomieszczenia, a tam musiała się rozebrać. Kompletnie, do naga. Potem
otworzono jakieś drzwi w głębi i nakazano wejść. Drzwi zamknęły się za nimi, a
wtedy zapanowała zupełna ciemność: kobiety zbiły się w ciasne grupki, niektóre
lamentowały. Irena znieruchomiała, zupełnie niezdolna do czegokolwiek. Gdy tak
stała w ciemnościach, przypomniały jej się te wszystkie plotki i straszne
historie o ludziach zabijanych spalinami w ciężarówkach.; Były też nowe
pogłoski, o obozach, w których pędzono ludzi do łaźni, ale z pryszniców wcale
nie leciała woda.
W rurach coś zagrzechotało: ktoś krzyknął,
jakieś dziecko zawyło przeciągle. I bardzo nieludzko.
Irena sama miała ochotę się rozpłakać, gdy
poczuła spływające po skórze pierwsze, lodowate strużki wody.
*Niemiecka
nazwa Gdańska. Nie widziałam podstaw do tego, by nazywać go z polska, bo i Polski
nie było w tym czasie.
Dziś raczej krótko i mocno opisowo. Zabawiłam się też trochę czasem, ale nie martwcie się, w następnym rozdziale cofniemy się do miejsca, w którym skończył się rozdział dwudziesty. Dzisiejszy rozdział jest głównie po to, byście lepiej poznali Irenę. Chaima wszyscy lubili, a Irena solidarnie wszystkich denerwowała. Kto wie, może po tym rozdziale spojrzycie na nią trochę inaczej?