piątek, 25 stycznia 2013

Rozdział dwudziesty pierwszy


     Sierpień 1942 r., Generalne Gubernatorstwo, trasa kolejowa
     Pociąg zatrzymał się w szczerym polu. Nie żeby Irena to widziała – tak powiedział mężczyzna, który stał przy maleńkim, zakratowanym okienku, a ona nie miała podstaw, by mu nie wierzyć. Westchnęła, oparła głowę na zaciśniętej w pięść dłoni. Oblizała spierzchnięte wargi. Nie słyszała, żeby ktoś chodził na zewnątrz, więc z pewnością nie otworzą drzwi. Bydlęce wagony, do których wepchnięto ich w Warszawie, były śmierdzące; śmierdziało potem, dusznym smrodem niemytych ciał, wymiotami, kałem, uryną. Ludzie tłoczyli się, więc Irena musiała uważać, by się nie przewrócić – masa pchała ją na ścianę, gdy ludzie próbowali przecisnąć się w stronę okienka. Usiadła na swojej niewielkiej walizce, wstawała raz na jakiś czas, by odetchnąć wciąż śmierdzącym, ale nieco świeższym powietrzem. Jechali od dwóch dni – tak jej się przynajmniej wydawało. Był to drugi postój i, nie widzieć czemu, uważała, że postoją tu do wieczora.
     Zastanawiała się, co stało się z Rachelą – samolubnie wolałaby, by córka była tu z nią. Jednak dobrze wiedziała, że to jednocześnie skazywałoby je obie na śmierć. Nie znała mężczyzny, który dał jej córce numer, który podobno miał ją ocalić – Irena nie miała pojęcia, jak to miałoby zadziałać – ale Rachela zdawała się mu ufać, co na chwilę zniwelowało jej obawy. Teraz wszystkie do niej wróciły ze zdwojoną siłą. Słyszała wołającego Mordechaja, więc w nim pokładała wszystkie swoje nadzieje: nie od dziś wiedziała, że to dobry, choć biedny chłopiec, który szczerze Rachelę kochał i gotów był dla niej skoczyć w ogień – tak przynajmniej próbowała uspokoić swoje myśli. Nie wiedziała dlaczego, ale zawsze, odkąd pamiętała, gdy nie była pewna czyichś losów, wyobrażała sobie, iż musiało wydarzyć się coś potwornego: gdy jej ojciec długo nie wracał: na pewno potrącił go automobil, gdy matka poszła do szpitala: na pewno jest ciężko chora i już z tego nie wyjdzie… Nie wszystkie scenariusze się sprawdzały, ale jakąż katorgą było samo o tym myślenie!
     W przeciwnym kącie wagonu zapłakało dziecko.
     Irena mimowolnie zaczęła wspominać czasy, kiedy Rachela była tylko małym dzieckiem – małomównym, bladym dzieckiem, o którego zdrowie nieustannie się martwiła. Jakże mogłaby się nie martwić po tym, co przytrafiło się jej małemu, słodkiemu Mosze?
     I chociaż w okresie nastoletniego buntu Rachela obostrzeniom oraz zasadom matki sprzeciwiała się bardzo gwałtownie, to Irena nie wyobrażała sobie, by mogła kiedykolwiek przestać się o nią martwić. Jeśli chodziło o zasady i zakazy, Nachela była bardzo podobna do Chaima – on też uważał, że samemu o siebie dba się najlepiej – a poza tym, jej mąż był nieco wycofany z życia rodzinnego, nie wtrącał się do ich sporów. Czasem przyłapywała jego na poły zdziwione, na poły zamyślone spojrzenie, gdy patrzył na ich córkę: choć dbał o Rachelę i rozpieszczał ją straszliwie, to zdawało się, że jej życie ogląda jak postronny obserwator, zafascynowany tym, iż takie stworzenie żyć może i jeszcze sobie doskonale radzi w środowisku, w którym przyszło biednemu stworzeniu żyć.
     Irenie brakowało Chaima, wszak był przy niej niemal od zawsze. Poznała go, gdy miała lat szesnaście – wtedy jeszcze mieszkała w Danzig* - on miał lat dwadzieścia, był miłym, wykształconym w Niemczech młodzieńcem z dobrej rodziny, który wręcz zaskakiwał ją swoją elokwencją i znajomością polityki oraz historii. A do tego był szalenie przystojny z tymi niebieskimi oczyma, silnie, po męsku zarysowaną szczęką i dużymi, ciepłymi dłońmi. Bywały chwile, że nie wiedziała o czym powinna z nim rozmawiać, ponieważ rzeczy, o które chciała go zapytać, było wiele, a z drugiej strony żadne z pytań nie należało do tych, które zadaje się absztyfikantowi, gdy siedzi się między swymi rodzicami. Kiedy jego wizyty się kończyły, noce przepłakiwała, wmawiając sobie, iż Chaim ma ją za głupią. Do tej pory pamiętała swoje zdziwienie, gdy przyszedł ze swoim ojcem, pytać, czy może się z nią ożenić. Irenę wychowywano na dobrą i przykładną żonę, ale ta propozycja ją przeraziła – jakkolwiek by jej sobie nie wyobrażał, bała się, że go rozczaruje, że nie podoła swojej roli. Wyszła za mąż w wieku lat siedemnastu, wciąż mając pstro w głowie, ale młody Blum zdawał się zupełnie nie zwracać na to uwagi. Dopiero po ślubie odważyła się zadać mu wszystkie pytania, a on ponownie zaskoczył ją, okazując się być człowiekiem otwartym i bardzo ciepłym. Dbał o nią, wyraźnie kochając. Jeśli na początku jedynie jej imponował, a może była nim zauroczona, szybko się zakochała. Chaim stał się dla niej personifikacją wszystkiego, co w życiu dobre oraz godne miłości. Okazał się być też człowiekiem wręcz niezniszczalnym, gdy ona emocjonalnie rozpadała się po śmierci Mosze.
     Irena dobrze wiedziała, że tylko dzięki Chaimowi jeszcze żyła. Tylko dzięki Chaimowi przetrwała to, co najgorsze. Tylko dla niego urodziła Rachelę: swoje drugie, ostatnie dziecko, które przeżyło. Które być może przeżyje – poprawiła się szybko w myślach.
     Czy życie byłoby inne, gdyby Mosze żył? Czy gdyby Mosze przeżył, przeprowadziliby się do Warszawy? Czy gdyby Mosze…
***
     Luty 1918 r., Danzig
     Nie miała pojęcia, co ją zbudziło. Przez chwilę mrugała szybko, próbując przyzwyczaić wzrok do ciemności. Z pewnością nie minęła minuta, a ona już zaczęła rozpoznawać kształty: zarys regałów pod ścianami, tylko do połowy wypełnionych książkami, kołyskę ustawioną w kącie pod oknem, stół pośrodku pokoju, przy którym stały trzy krzesła, wszystkie oparte o blat. Zaczęła też zwracać uwagę na dźwięki: słyszała tykanie zegara z salonu, który był tuż za zamkniętymi drzwiami oraz ciche pochrapywanie Chaima, który spał w sąsiednim łóżku. Od ślubu mieszkali u jego rodziców, więc nie było najmniejszej szansy na to, by dwa wąskie, niewygodne, stare łóżka zamienić na jedno.
     Przetarła twarz dłonią. Obróciła się na plecy. Wpatrywała się w sufit, odmierzając tykaniem zegara upływający czas. Dlaczego się obudziła? Czy Mosze płacze? Nie, jest cichutko…
     Nie wstawała do niego całą noc!
     Odrzuciła kołdrę, lecz nie wstała od razu. Przez krótką chwilę nasłuchiwała, próbując przekonać samą siebie, że panikuje, że przesadza, że nie pamięta. To z pewnością jej zbyt bujna wyobraźnia próbuje wmówić jej, iż dziecko nie zapłakało nawet raz od czasu, kiedy ułożyła je w kołysce. Zamknęła oczy, chcąc ponownie zapaść w sen, lecz nie potrafiła. Wstała z westchnieniem irytacji i na palcach ruszyła ku kołysce. Założyła niesforny kosmyk włosów za ucho, pochylając się.
      I cóż, dziecino? Śpisz sobie?
     Pogładziła synka po policzku. Dziecko zupełnie nie zareagowało na dotyk, nie poruszyło się nawet. Irena poczuła, iż niespodziewanie jej puls przyspiesza. Dławiąc się strachem, odwróciła się natychmiast i przypadła do mężowskiego łóżka. Chwyciła mężczyznę za ramię, potrząsnęła nim.
      Chaim, obudź się! Chaim, wstawaj! Coś jest nie w porządku! Coś się stało z… Chaim, wstawaj! – wychrypiała.
     Nie spojrzała, czy rzeczywiście się obudził, tylko wróciła do kołyski.
     A potem Chaim, mamrocząc coś przy tym, podszedł z lampą.
***
     Sierpień 1942 r., Generalne Gubernatorstwo, trasa kolejowa
     Irena potarła twarz dłonią. Czasem dziwiła się sobie, że do dziś nie potrafi myśleć o tym bez bólu i bez wzruszenia. I bez przerażenia.
     Zasłoniła dłońmi uszy, by nie słuchać niespokojnych głosów ludzi, debatujących nad jej głową.
     Zawsze, gdy o tym myślała, miała przed oczyma ten sam obraz: ona, siedząca na podłodze z martwym synem w ramionach i jej mąż siedzący przy stole. To zadziwiające, że doskonale pamiętała, jak wtedy wyglądał, jak się zachowywał. Gdy stwierdziła, iż dziecko nie oddycha, jest martwe, on odsunął się. Powoli postawił jedno z krzeseł na podłodze i usiadł na nim: ruchy miał dziwnie powolne, jakby niezdecydowane. Siedział na tym przeklętym krześle do rana, z rękoma opuszczonymi wzdłuż tułowia, jak lalka, którą lalkarz odłożył na półkę, gdy już mu nie była potrzebna w przedstawieniu. Niemniej jednak, to nie jego nieruchomość przerażała ją najbardziej, a jego twarz: stężała niczym maska, nie wyrażająca żadnej emocji: usta zaciśnięte w wąską linię, oczy tępo wpatrujące się w ścianę. Do pokoju weszli jego rodzice, z pewnością zaalarmowani jej lamentem, ale nikt nie był zdolny sprawić, by Chaim się poruszył, powiedział cokolwiek. Nie, nie był poruszony: na jego policzkach nie było wtedy ani śladu łez, oczy nie były zaczerwienione. Nic nie wskazywało na to, by opłakiwał ich syna. Zdawało się, iż jest po prostu zrezygnowany. Przez długi czas miała mu to za złe, ale później zrozumiała, że najwyraźniej to, co wydarzyło się tej nocy, przytłoczyło Chaima. Opłakiwał Mosze na swój własny sposób, w sposób, którego ona nie rozumiała. A może nie chciała zrozumieć? Jej mąż po prostu wycofywał się, jakby znikał w sobie, nie był w stanie powiedzieć tego, co ona wyszlochała nad ciałem martwego synka.
     Gdy pociąg niespodziewanie ruszył, gwałtownie wyrwana ze swych rozmyślań Irena omal nie spadła ze swojego chybotliwego siedziska, za które służyła jej walizka. Ludzie wokół niej na nowo zaczęli przekrzykiwać się, spekulując na temat celu podróży, jednak profesorowa Blum wiedziała jedno:
     Gdziekolwiek ich wiozą, ona nie chce tam dojechać żywa.
***
     Sierpień 1942 r., Generalne Gubernatorstwo lub III Rzesza, stacja kolejowa
     Gdy pociąg się zatrzymał, Irena natychmiast wstała. Słyszała gwar, pokrzykiwania, wydawane ostrym tonem rozkazy oraz szczekanie psów. Chwyciła się dłońmi krat w małym okienku i przycisnęła do nich twarz. Niewiele widziała, ale zdawało się, iż znajdują się na jakiejś stacji. Zaskakujące było to, iż ludzie w wagonie zamiast pokrzykiwać, zaczęli mamrotać, szeptać, jakby nagle – w obliczu oczywistego – ogarnął ich nabożny lęk. Byli na miejscu, lecz nic się nie wydarzyło, pociąg stał, jak stawał wcześniej.
     Skąd zatem ta pewność, iż oto znaleźli się u celu?
     Po jakimś czasie usłyszeli trzask otwierających się drzwi do wagonów.
     Nie miała pojęcia, kiedy i dlaczego zaczęła te trzaski liczyć. Ludzie wokół niej byli wyraźnie niespokojni, niektórzy nawet płakali, szczególnie dzieci – osłabłe z niewyspania, upiornie blade. Gorsze było jednak to, że rozpaczały w niemal zupełnej ciszy.
     Ona nie czuła zupełnie nic. Nic prócz bólu trzęsących się nóg, ale ten z pewnością był spowodowany zbyt długim trwaniem w jednej pozycji. W końcu i jej wagon otworzono.
     Przymknęła powieki. Światło słoneczne było ostre, jasne.
     Wychodzić, wychodzić! – Dotarło do jej uszu wołanie, ledwo przebijające się przez ujadanie psów i rozkazy.  Zostawić bety i wyłazić! Dostaniecie wszystko po kwaterunku! – To wołał mężczyzna ubrany w uniform w pionowe, ciemne paski.
     W większości przypadków ludzie zupełnie go ignorowali, brali swoje rzeczy ze sobą, ale wtedy walizki były im wyrywane przemocą przez innych mężczyzn ubranych w te dziwaczne uniformy. Irena stwierdziła, że absolutnie nie ma sił się z nimi szarpać, więc zostawiła swoją walizkę w kącie wagonu, po czym posłusznie ruszyła za tłumem.
     Na zewnątrz ubrani w czarne mundury esesmani popędzali nowoprzybyłych. Psy, owczarki, które powinny raczej spokojnie siedzieć, wyrywały się ku ludziom z transportu. Z ich pysków skapywała ślina. Blumowa zauważyła, że niektórym Niemcom trudno utrzymać zwierzęta na smyczach. Wzdrygnęła się na samą myśl o tym, co mogłoby się stać, gdyby te wielkie, kudłate potwory wymknęły się spod kontroli właścicielom. Musiała czymś zająć myśl, by odgonić wizję siebie, rozrywanej przez potężne psie szczęki. Odwróciła więc wzrok.
     Absolutnie nie znajdowali się na żadnej stacji: było to zapomniane przez Boga miejsce, ot, błotnista, wytyczona przez wysokie ogrodzenie droga. W powietrzu cuchnęło chemikaliami. Nieopodal ogrodzenie dotykało niewysokiego, lecz zabezpieczonego drutem kolczastym, muru, do którego przylegały jakieś budynki.
     Obóz. Przywieźli nas do obozu.
     Rozglądała się z trwogą wokół siebie. Na  horyzoncie majaczył fabryczny komin – to stamtąd musiało tak cuchnąć. Irena czuła, że kręci jej się w głowie, ale nie wiedziała, czy to od nadmiaru powietrza, czy w wyniku stężenia trujących substancji.
     Wbiła więc wzrok w plecy mężczyzny idącego przed nią. Chociaż był środek wyjątkowo suchego lata, zapadała się niemal po kostki w błocie, chwiejąc się i ślizgając co chwila. Była skupiona na zachowaniu równowagi – jeśli upadnie, któryś z tych piekielnych ogarów gotów się na nią rzucić, przegryźć gardło.
     Dostrzegła go, przechodząc mimo: niewysokiego, łysiejącego mężczyznę przy tuszy, w białym kitlu włożonym niedbale na burozielony mundur. Pucułowata twarz, małe, rozbiegane oczy, które niemal ginęły w fałdach skóry. Na niewielkim, perkatym nosie miał okulary, co chwila poprawiał je palcem wskazującym.
     Obozowy lekarz dzielił Żydów na dwie grupy: jedna z nich szła dalej, druga przepychała się w kierunku obozowej bramy. Irena pojęcia nie miała, co trafienie do którejkolwiek z nich mogło oznaczać, ale podświadomie zdawała sobie sprawę, że lepiej znaleźć się wśród tych, którzy idą w kierunku bramy.
     Lekarz zmierzył ją krótkim spojrzeniem, machnął ręką, odsyłając ją na lewo: do obozu.
     Odetchnęła z ulgą.
***
     Zapędzono ich do niewielkiego pomieszczenia: kobiety i dzieci do jednego, mężczyzn do innego. Tępymi nożyczkami, kalecząc, obcięto jej włosy przy samej skórze. Potem kazano przejść do innego pomieszczenia, a tam musiała się rozebrać. Kompletnie, do naga. Potem otworzono jakieś drzwi w głębi i nakazano wejść. Drzwi zamknęły się za nimi, a wtedy zapanowała zupełna ciemność: kobiety zbiły się w ciasne grupki, niektóre lamentowały. Irena znieruchomiała, zupełnie niezdolna do czegokolwiek. Gdy tak stała w ciemnościach, przypomniały jej się te wszystkie plotki i straszne historie o ludziach zabijanych spalinami w ciężarówkach.; Były też nowe pogłoski, o obozach, w których pędzono ludzi do łaźni, ale z pryszniców wcale nie leciała woda.
     W rurach coś zagrzechotało: ktoś krzyknął, jakieś dziecko zawyło przeciągle. I bardzo nieludzko.
     Irena sama miała ochotę się rozpłakać, gdy poczuła spływające po skórze pierwsze, lodowate strużki wody.

*Niemiecka nazwa Gdańska. Nie widziałam podstaw do tego, by nazywać go z polska, bo i Polski nie było w tym czasie. 

Dziś raczej krótko i mocno opisowo. Zabawiłam się też trochę czasem, ale nie martwcie się, w następnym rozdziale cofniemy się do miejsca, w którym skończył się rozdział dwudziesty. Dzisiejszy rozdział jest głównie po to, byście lepiej poznali Irenę. Chaima wszyscy lubili, a Irena solidarnie wszystkich denerwowała. Kto wie, może po tym rozdziale spojrzycie na nią trochę inaczej?

piątek, 11 stycznia 2013

Rozdział dwudziesty


Sierpień 1942 r., Warszawa, getto
     Krzyki.
      Płacz.
     Smród spoconych, długo niemytych ciał, odór rozkładu.
     Pierze latające w powietrzu, unoszące się na wietrze, osiadające na włosach i ubraniu.
     Śliska od potu, drobna dłoń matki co chwila wymykająca się z jej uścisku. 
     Nieustająca kakofonia dźwięków sprawiała, że Racheli kręciło się w głowie. Tłum przesuwał się powoli w kierunku niewielkiego placu. Spojrzała w niebo, w którego idealny błękit wrzynała się szaroczarna chmura dymu ze stojącej niedaleko lokomotywy. Jakaś starowinka przed nią upuściła walizkę ze zmęczonych rąk, więc Blumówna potknęła się. Nie wypuściła jednak z uścisku dłoni matki. Wydawało jej się, że od tego zależy jej życie. Gdyby prący do przodu tłum je rozdzielił, oszalałaby z niepokoju. Wystarczyło jej to, że w otaczającym ich tłumie nie mogła znaleźć ani Szlenkierów, ani starej Weberowej z córkami. Weber i Dawid mogli zostać, ale zdecydowali się jechać z resztą rodziny. Szkoda, że nie miała obok siebie syna szewca, może pomógłby jej choć trochę. Była na granicy wyczerpania, a przecież musiała utrzymać się na nogach – jeśli upadnie, tłum ją zadepcze.
     – Nie zostawaj w tyle – powiedziała do Ireny.
     Matka skinęła tylko głową. Oddychała ciężko, chrapliwie. Wciąż niedoleczona choroba płuc dawała jej się ostro we znaki. Rachela musiała ją niemal ciągnąć. Poprawiła chwyt zapotniałej dłoni na rączce własnej walizki. Matka ciągnęła swoją po ziemi. Rachela nie chciała, by ją zgubiła, bo gdziekolwiek mają ich wysiedlić, na pewno nie dostaną niczego.
     – Oczywiście, dziecko – wymamrotała matka, gdy minął kolejny atak kaszlu.
     Dziewczyna rozejrzała się. Kolumnę idących flankował falujący, zbity, krzyczący tłum tych, co zostawali. Przydatnych do pracy, najsilniejszych Żydów. Odkąd straciła arbeitskartę stała się zupełnie nieprzydatna. Jak dzieci i starsi. Blumówna lustrowała twarze młodych mężczyzn. Szukała między nimi Mordka, Jurka albo choćby Marka – kogokolwiek, kto mógłby jeszcze jakimś cudownym sposobem odmienić ich los. Ale nikogo nie dostrzegała.
     Mieszanina dziecięcego płaczu, jęków kobiet oraz wykrzykiwanych ze wszystkich stron rozpaczliwych nawoływań, skutecznie ją rozpraszała. Czuła się jak we śnie. Posuwała się powoli naprzód, jakby nogi grzęzły jej w jakimś mule, tłum z tyłu napierał na nią, więc co chwila wpadała na czyjeś plecy, to ktoś znów deptał jej stopy, cofając się gwałtownie. Twarze gapiów zlane były w jedno, pomarańczowe morze. W końcu jednak usłyszała to, co chciała:
     – Nachela! NACHELA! – Spojrzała w stronę źródła krzyku.
     Mordka Anielewicz przeciskał się do pierwszego szeregu. Było to jednak wołanie rozpaczliwe. Cała postawa chłopaka wyrażała zupełną niemoc. Był wyraźnie zrozpaczony i nie wiedział, co robić. To odebrało Racheli resztki nadziei. Uśmiechnęła się więc smutno, a potem podniosła dłoń w pożegnalnym geście. W tym samym momencie jej wzrok odnalazł dziwnie znajomą sylwetkę. Zatrzymała się, chociaż miała tego nie robić.
     Mężczyzna w szarym, letnim garniturze oraz kapeluszu nasuniętym na oczy stał pod murem, paląc papierosa. Wyróżniał się właśnie przez to swoje aż nadto spokojne zachowanie. Wyrzucił niedopałek, podniósł głowę. Nie musiał tego robić, bo Rachela i tak by go rozpoznała. To był ten dziwny oficer niemiecki, który kazał jej się nazywać Faustem. Obiecał jej pomoc, więc czekała na niego aż do dziś. Nigdy nie pomógł. Nigdy nie przyszedł, choć widziała go jednego popołudnia przed kamienicą. Mimo to nie zabrał z getta ani jej, ani matki, ani nie zrobił niczego, co być może uratowałoby życie jej ojca.
     Nie zrobił nic, by choć trochę poprawić ich los.
     Co zatem robił tu dziś? I dlaczego znów nie jest w mundurze? Jak się tu dostał? I po co?
     P r z y g l ą d a ł się Mordechajowi, który wciąż stał i krzyczał jej imię.
     Blumówna obserwowała, jak na twarzy Fausta pojawiają się emocje. Najpierw była to obojętna maska, ale z chwilą, gdy dostrzegł i usłyszał Anielewicza coś się zaczęło zmieniać. Na początku było to zainteresowanie, może nawet lekkie zdziwienie, które jednak szybko zaczęło zamieniać się w wyraźne zniesmaczenie.
     Wtedy ich spojrzenia spotkały się. Rachela nie miała żadnych wątpliwości. To był on, chociaż ogolony i w cywilnym ubraniu. Te oczy rozpoznałaby wszędzie.
     Chciała coś zrobić, wykonać jakiś gest lub zawołać do niego, lecz tłum parł naprzód, pchając ją przed sobą. Kiedy się obejrzała, Faust znikł.
     Była coraz bliżej czoła pochodu. Wtedy zauważyła sortujących tłum mężczyzn. Jednym z nich był młody Edelman, ze swoim wiecznym niezadowoleniem wymalowanym na przystojnej twarzy. Rozmawiał teraz z granatowym policjantem, który próbował mu coś wcisnąć do ręki. Ten jednak odmówił, rzucając przy okazji jakimś grubszym słowem. Żydowski stróż porządku odszedł.
     – Rachela. – Usłyszała chrapliwy, nieprzyjemny głos Marka. Przestała szukać wzrokiem Fausta. – Co ty tu robisz? Przecież miałaś pracę.
     – Miałam – odparła, zauważywszy pełne nadziei spojrzenie matki. – Gdzie nas wiozą?
     – Ciebie nigdzie. Masz. – Wcisnął jej w dłoń żółty kartonik z numerem. – Idź już. Ten numer ratuje ci głowę.
     – Marek. Moja matka… – Edelman posłał krótkie spojrzenie kobiecie.
     – Jej nie mogę pomóc. Mam tylko kilka numerków. Nie dla twojej matki, przykro mi – powiedział dosyć obojętnie. Jednak była w jego głosie pewna nuta, która kazała jej uwierzyć, że rzeczywiście żałuje. – Idź, do cholery, bo zaczynasz zwracać na siebie uwagę, głupia kobieto.
     Spojrzała na Irenę. Ta kiwnęła głową.
     – Mamo…
     – Idź, dziecko – powiedziała Irena. A potem zmusiła się do uśmiechu.
     – Ale ja…
     Marek nie patyczkował się. Złapał ją za ramiona i wepchnął w tłum pod ścianami budynków. Tam silne, męskie ramiona złapały ją, po czym zaczęły pchać ku wylotowi ulicy. Ku wybawieniu.
     Nie mogła się obejrzeć. Nie widziała już matki, Marka, Mordki ani, tym bardziej, Fausta.
     Wypchnięto ją w uliczkę. Upadła, ścierając sobie skórę z kolan i łokci. Mimo wszystko wciąż ściskała w dłoni swoją walizkę. Za jej plecami było piekło, przed nią ni żywego ducha. Podniosła się z trudem.
     Mężczyzna w szarym garniturze wyrósł jak spod ziemi. Musiała zrobić dwa kroki w tył, by się z nim nie zderzyć. Położył jej obie dłonie na ramionach.
     – Idź do mieszkania. Gdybyś słyszała, że ktoś idzie, ukryj się. Przyjdę po ciebie. Tym razem naprawdę ci pomogę. Nie rezygnuj, nigdzie nie wychodź. Czekaj cierpliwie.
     Milczała. Patrzyła mu tylko w oczy. Niesamowite, ciemne, prawie czarne, poznaczone złotymi żyłkami. Nieludzkie niemal.
     – Zrozumiałaś? – zapytał.
     Kiwnęła głową, zamykając przy tym oczy.
     Gdy je otworzyła, już go nie było.
***
     Siedziała w kącie opustoszałego pokoju, z kolanami podciągniętymi pod brodę. Rękoma obejmowała nogi, w dłoni wciąż ściskała rączkę walizki. Przecież ten człowiek mógł przyjść w każdej chwili. Wytężała słuch, napinając mięśnie, gdy słyszała jakikolwiek szmer.
     Za oknami powoli niebo traciło swój naturalnie niebieski odcień, blednąc, by za kilka godzin ściemnieć. Rachela zwilżyła wargi językiem, ale nie przyniosło to żadnego ukojenia. Gardło miała wyschłe, a ślina stała się nagle nieprzyjemnie gęsta oraz dziwnie kwaśna. Nie ruszała się jednak ze swojego miejsca, wiedziała, że niczego nie znajdzie.
     Kroki na schodach. Dziewczyna w panice przypomniała sobie, iż miała się chować, ktokolwiek miałby przyjść. Rozejrzała się gorączkowo po pokoju. Jej wzrok padł na starą, przekrzywioną szafę. Ktoś, kto plądrował mieszkanie, musiał doszczętnie rozbić naruszoną nóżkę. Niewiele myśląc, otworzyła drzwi, a potem weszła do niej. Nie zatrzasnęła ich jednak, by widzieć, kto i po co przyszedł.
     Drzwi wejściowe otworzyły się z charakterystycznym skrzypieniem. Ktoś chodził po kuchni. Starając się oddychać jak najciszej, przycisnęła oko do szpary. Widziała cień na ścianie, ale nic więcej.
     – Nachela? – zapytał intruz.
     Dziewczyna nie miała pojęcia, jak wylądowała na podłodze. Musiała potknąć się o własne nogi, spiesząc się, by Anielewicz przypadkiem nie odszedł. Narobiła rabanu. Zaklęła cicho, masując obolały łokieć. Wtedy właśnie poczuła obejmujące ją ramiona. Zacisnęła dłonie na jego koszuli, odwzajemniając uścisk.
– Marek mi powiedział, że ci dał numer. Twoja matka? – Usłyszała jego głos tuż przy swoim uchu.
– Pojechała. Mordka… Ona… Ona beze mnie nie…
– Nie myśl o tym. Ważne, żeś ty ocalała. Ja ci teraz pomogę. – Uścisk stał się jakby silniejszy.
Usłyszawszy o pomocy, oprzytomniała. Odsunęła się od niego na długość ramion. Anielewicz przyglądał jej się przez chwilę. Zauważywszy otarcia na łokciach i kolanach, zmarszczył brew, ale o nic nie pytał.
– Mordka, słuchaj, ktoś mi zaproponował ucieczkę.
Mężczyzna spuścił wzrok. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że uścisk jego ramion zelżał, by po chwili zniknąć zupełnie. Chłopak podniósł się z klęczek. Palcem wskazującym pocierał nos, jak zawsze, gdy się denerwował. Odwracał od niej wzrok. Westchnęła, opuściła ramiona, zgarbiła się. Już wiedziała, co za chwilę powie.
– Doskonale. To dobrze, Nachelo, uciekaj. To dobrze dla ciebie.
Prychnęła
– Ja ci to mówię, idioto, żebyś i ty ze mną uciekł.
Zaskoczył ją, podnosząc wzrok; nie spodziewała się, że będzie zdolny to zrobić. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. A Rachela z każdą chwilą traciła resztki nadziei, które jej zostały.
– Nie mogę, Nachelciu. Moja matka, moja organizacja… Oni wszyscy mnie potrzebują.
– I ja też – odparła.
Milczał. Długo.
– Tak? – mruknął w końcu pytająco, przygryzając wargę.
Zawsze był niepewny. Zawsze, odkąd pamiętała, potrzebował tego, by go upewniać, że jest przez nią uwielbiany, że obchodzi ją jego los. Nigdy nie miał aż tyle pewności siebie, by chociażby zaprosić dziewczynę do kina, więc zaskoczył ją swoim zaangażowaniem w ruch oporu. To, że oddali mu przywództwo zawstydzało go, więc po raz kolejny musiała trwać u jego boku, ściskać za ramię i zapewniać, że da sobie radę. A teraz chciał ją zostawić. Chciał puścić ją, nie dając nawet cienia nadziei, że kiedyś znów się odnajdą.
Gorączkowo myślała nad tym, co go przekona. Musiała zrobić coś absolutnie ostatecznego, ale i zaskakującego, by nie miał czasu zastanowić się nad sensem jej działań. Nie mogła pozwolić mu, by zostawił ją jak w trzydziestym dziewiątym. Doskonale pamiętała, że wtedy niemal umarła z niepokoju, czekając na jakąkolwiek wiadomość. Jeśli zostawi ją teraz, to nawet na oczekiwanie nie ma co liczyć. Musiałaby go pogrzebać. Natychmiast i nieodwołalnie.
Zarzuciła mu więc ręce na szyję i pocałowała. Był to pocałunek desperacki, włożyła więc weń tyle uczucia, na ile tylko było ją stać. Całowała go zapamiętale, nieumiejętnie: był to jej pierwszy pocałunek „na serio”. Zamknęła oczy, nie chcąc widzieć jego reakcji. Ta jednak się pojawiła: Mordechaj pocałunek oddał z pewną nieśmiałością. Dłonią dotknęła jego policzka, myśląc tylko o tym, że jeśli to ma mu uratować życie, to jest w stanie poświęcić dla tego nawet swojego wyidealizowanego kochanka z młodzieńczych marzeń.
Czy cokolwiek z tych nastoletnich głupot się teraz liczy, skończona idiotko? Straciłaś ojca, matkę, Dawida, nie masz pojęcia, co stało się z Idą. Nie możesz stracić i jego!
Ciepłe dłonie chłopaka oplotły ją w pasie. Przycisnął ją mocniej do siebie, niemal unosząc w powietrze. Kołysząc się na palcach całowała go z każdą chwilą bardziej zapamiętale, nie chcąc, by zdemaskował jej desperackie działania. Doskonale wiedziała, że jeśli ów pocałunek Anielewicza przekona, spędzi z chłopakiem całe życie. Jako żona.  Zdziwiła się więc łatwością, z jaką jej to przyszło.
     Jakież to wszystko było łatwe: zrujnowane mieszkanie znikło jej z pola widzenia, całym światem stał się mężczyzna, którego całowała.
     Jakież to wszystko było łatwe, doprawdy! Trudności nie sprawiało jej ani całowanie, ani przyciskanie swego ciała do jego ciała, ani…
     – A teraz? Czy pójdziesz ze mną teraz? – Nie zdecydowała się niczego wyznawać, przecież wszystko było jasne.
     Anielewicz odtrącił ją natychmiast. Wiedziała, że przegrała, nim jeszcze na powrót ujął jej twarz w swoje duże, szorstkie, ciepłe dłonie i nim uśmiechnął się przepraszająco.
     – Nie mogę. Ale ty idź i żyj bezpiecznie za nas dwoje.
     „Żyj bezpiecznie za nas dwoje” czy nie to samo powiedział jej tamtego wrześniowego dnia sprzed lat? Och, głupi, biedny Mordechaj!
     Zamknęła oczy, starając się nie płakać, choć wydawało się jej to niemożliwe. Odjął dłonie od jej twarzy. Chciała go w tych ciemnościach złapać, ale jej palce zacisnęły się jedynie na powietrzu.
     Kiedy otworzyła oczy, już go nie było.
***
     Usłyszała skrzyp otwieranych drzwi i odgłos ciężkich kroków. Nie ruszyła się jednak ze swojego miejsca – osunęła się na podłogę pod ścianą czas jakiś wstecz, lecz już nie miała siły wstać. Mordechaj zostawił ją w momencie, w którym najbardziej go potrzebowała – zmuszono ją, by zostawiła matkę, zmuszono ją, by nie kontaktowała się z przyjaciółmi, a on, jakby nigdy nic, zlekceważył lata ich przyjaźni, poświęcając się dla ideałów, o które dba marny odsetek żydowskiej społeczności. Nic dziwnego, że czuła się zupełnie tak, jakby odchodząc Anielewicz zabrał też ze sobą jej chęć do życia.
     Siedziała więc, rękoma obejmując kolana, z głową opuszczoną i zamkniętymi oczyma. Czuła, że w gardle zaschło jej jeszcze bardziej, że usta ma spierzchnięte, popękane. Było jej tak źle, iż uznała chowanie się za bezcelowe – niech się dzieje, co chce, więcej stracić już nie można!
     Ktoś dotknął jej ręki, rozluźnił siłą palce, kurczowo zaciśnięte na rączce walizki – nie pamiętała, kiedy przyciągnęła ją do siebie ponownie. Podniosła wzrok. Zapadał już zmierzch, ponieważ przez okno wlewał się do pokoju ciepły pomarańczowo-różowy blask.
     To był ten Niemiec, ten esesman, człowiek, który obiecał pomoc. Teraz jednak nie miał na sobie tego szarego garnituru, w którym widziała go rano. Ubrany był w wysokie, gumowe buty, granatowe, drelichowe spodnie ściągnięte mocno szerokim, skórzanym paskiem, a więc wyraźnie na niego za duże, oraz skórzaną, podniszczoną kurtkę Na plecach miał pusty plecak, czy torbę, nie widziała dobrze. Obrazu dopełniała biała, bawełniana podkoszulka, poznaczona mniejszymi i większymi plamami potu. Mężczyzna dyszał ciężko, jakby jeszcze przed chwilą biegł.
     – Chodź. Nie ma czasu do stracenia – powiedział. Ton jednak miał chłodny, bardzo rzeczowy.
     Jego twarz i spojrzenie były równie martwe – żadnej emocji, żadnego współczucia, ani popędzania. Po prostu stwierdzenie: rusz się, bo nie będę czekał.
     Nie odpowiedziała, lecz posłusznie wstała. Niemiec jakby aprobował jej poczynania, bo skinął krótko głową, odwrócił się, a potem odstawił jej walizkę na podłogę. Rozejrzał się po pomieszczeniu, jakby szukał miejsca, w którym mógłby ją schować. Najwyraźniej zauważył też jej pytające spojrzenie, bo rzekł:
     – Nie będzie ci to wszystko potrzebne. Weź tylko to, co uznasz za najpotrzebniejsze. – Rzucił pusty plecak na podłogę
     Kiedy nie wykonała żadnego ruchu, bez ceregieli otworzył walizkę i wyrzucił jej zawartość na podłogę. Speszona Rachela czym prędzej zaczęła zbierać swoje rzeczy. Wzięła na chybił-trafił kilka sukienek i wpakowała je do plecaka. Niemiec kręcił się po mieszkaniu, mrucząc coś pod nosem, wyglądał przez okno, jakby bał się, że ktoś może przyjść. Rachela wiedziała, że tak się nie stanie. 
     Resztę swoich rzeczy upchnęła w szafie. Dopiero wtedy się odwróciła. Mężczyzna nie dał jej możliwości zadania jakiegokolwiek pytania. Chwycił prawie pusty plecak, zarzucił go sobie na ramię i rzekł:
     – Chodźmy. – Tym razem zabrzmiało to jak ponaglenie.
     Wyszła za nim z mieszkania. Na twarzy czuła chłodny, wieczorny wiatr, który studził jej rozgrzaną skórę, ale wcale nie uznała tego za przyjemne. Wciąż miała to dziwne uczucie, że znajduje się we śnie. Chciała, tak bardzo chciała się obudzić. Esesman szedł szybko, lecz nie oglądał się za siebie, więc prawie biegła, by nie stracić go z oczu.
     Zaprowadził ją do jakiegoś zaułka. Odsunął rękaw kurtki, spojrzał na zegarek. Nie powiedział do niej nic. Rozejrzała się niepewnie: ze ścian budynków wokół nich sypał się rudobrązowy, ceglany pył, wokół walały się śmieci – rzeczy, które być może jeszcze wczoraj należały do kogoś – dziś były brudne i zdeptane.
     Rachela czuła się brudna i zdeptana.
   – Na co czekamy? – zapytała w końcu: głosem cichym, uważając, by nie zabrzmiała w nim żadna negatywna emocja. Nie chciała denerwować człowieka, który jej pomagał.
     Ciągle nie mogła go rozszyfrować: czego zażąda w zamian? Pieniędzy nie miała, biżuterii tym bardziej. Co mogłaby mu dać? Informacje?
     Siebie?
     Wzdrygnęła się na samą myśl. Niemiec zauważył, iż zadrżała, zmierzył ją spojrzeniem. Nie odpowiedział na jej pytanie. Zamiast tego wrócił do obserwacji nieba oraz skubania dolnej wargi.
     Coś zachrobotało. W zapadającym zmierzchu widziała, jak właz kanałowy przesuwa się nieznacznie. Niemiec pochylił się, odepchnął go. Z kanału wyłoniła się najpierw głowa mężczyzny, później dopiero tors. Nowy towarzysz oparł dłonie o ziemię, podciągnął się z trudem. Najpierw zmierzył spojrzeniem esesmana, potem dopiero spojrzał na Rachelę. Uśmiechnął się nieznacznie, dziwnie – jakby myślał, że oto właśnie coś odkrył, coś żenującego, coś banalnego.
     Był to brunet o niewielkich, osadzonych blisko szerokiego nosa oczach, ale ich koloru z tej odległości i przy tym świetle nie mogła określić. Był szeroki w barach – ciemny, drelichowy kombinezon opinał się na napiętych mięśniach krótkich rąk w taki sposób, jakby miał zaraz puścić w szwach. Twarz mężczyzna miał szczerą, przyjazną.
     – Idziemy, Faust. Dziewczyno? – Spojrzał w jej stronę, wyciągnął dłoń. Podeszła do niego niepewnie, czuła, jak trzęsą jej się kolana.
     Brunet mówił po niemiecku z wyraźnym, polskim akcentem.
***
     Veit nic nie mówił. Podążał za Jankiem, który prowadził ich, oświetlając drogę. Czekała ich co najmniej godzina marszruty – Faust żałował, że nie spojrzał na zegarek, gdy wychodził z kanałów, by przyprowadzić Rachelę.
     Sposób ten podpowiedział mu Rylski. Opowiedział mu o tym, co robi teraz Domański, skontaktował się z nim zamiast Fausta. Sprawa wyglądała na dogadaną i pewną – teraz Boelke uświadomił sobie, że Antoni niewiele Jankowi powiedział – podporucznik wyczuwał zdenerwowanie Polaka. Obejrzał się niepewnie – Żydówka szła, podtrzymując się śliskich ścian. Co chwila słyszał plusk wody – potykała się w półmroku, ale nie było czasu, by wrócić i jej pomóc – jeśli chciała wyjść po drugiej stronie, musiała utrzymać tempo, chociaż i Faustowi wydało się ono niepotrzebnie wysokie. Zbliżył się więc do niego, po czym wyszeptał:
     – Zwolnij, ona zaraz zemdleje.
     Janek rzucił mu krótkie spojrzenie – teraz Faust był pewny, że Domański jest zły.
     – Jak chce wyjść, to musi utrzymać tempo. Musi zniknąć stąd przed końcem mojej zmiany, rozumiesz?
     – Rozumiem, ale miejże litość. – Uśmiechnął się nieco nieszczerze. – Wcześniej jakoś ci nie było aż tak pilno.
     – Wcześniej to wcześniej. Teraz jest teraz.
     Boelke nie miał pojęcia, co mógłby odpowiedzieć na takie stwierdzenie. Westchnął więc tylko. Janek zaklął pod nosem.
     – Jedna baba. Wszystko to dla jednej baby. Czyś ty oszalał, chłopie? Co ty sobie myślisz, co ci się roi w tym twoim pustym, niemieckim łbie? Ciągniesz mnie do getta po jedną babę?!
     Veit przyłożył palec do ust, nakazując mu być cicho. W tym samym momencie szczur z piskiem umknął mu spod nóg. Usłyszał zduszone piśnięcie za swoimi plecami: Żydówka się wystraszyła. Nie obejrzał się.
     – Obiecałem jej pomóc – syknął w odpowiedzi. Nie będzie się tłumaczył: nikt go do tego nie zmusi.
     – Obiecałeś, obiecałeś – burknął Janek zrzędliwym tonem. – Ciekawym, co ona  ci obiecała za…
   – Nie waż się kończyć tego zdania. Nikt mi nic nie musi obiecywać. Ty też byłeś sam jeden, kiedy ratowałem ci dupę na Szucha! Wtedy cię to nie dziwiło, wtedy ani słówka nie pisnąłeś. – Zirytował się. Naprawdę się zirytował.
     Powinieneś unikać stresów, powinieneś unikać skrajnych emocji, mój drogi.
     Janek zatrzymał się. Podporucznik SS dobrze wiedział, że uderzył w czuły punkt. Mierzyli się spojrzeniami.
     – Dobra – mruknął Polak.
     Faust nie miał pojęcia, co to miało znaczyć. Przyznawał mu rację? Przepraszał? Obiecywał, że zwolni nieco? Dla pewności cofnął się, bez słowa podał Blumównie dłoń. Spojrzała na niego niepewnie – albo tak mu się tylko wydawało – w tych ponurych, cuchnących kanałach niewiele można było zobaczyć. Przyjęła jednak jego pomoc.
     Resztę drogi ciągnął ją za sobą.
***
     Sierpień 1942 r., Warszawa, strona aryjska
     Rachela spojrzała w rozgwieżdżone niebo – gwiazdy świeciły mocno, wydawały się być blisko, na wyciągnięcie ręki. Odetchnęła pełną piersią – znów była w cuchnącym zaułku, ale po smrodzie i zaduchu pełnego szczurów kanału zupełnie jej to nie przeszkadzało. Czuła, że ma przemoczone stopy i przód sukienki. Czuła, że cuchnie, że bolą ją otarte łokcie i krwawiące słabo skaleczenie na zewnętrznej stronie prawej dłoni, chociaż nie pamiętała, żeby się w ogóle zraniła. Czuła, że pieką ją łzawiące oczy.
     Ta przeprawa była czystą grozą.
     Zsuwany na miejsce właz kanałowy zaszurał na kocich łbach. Dziewczyna odwróciła się, lecz prócz niej w uliczce był tylko ten Niemiec.
     – Nie zdążyłam mu podziękować – powiedziała.
     Esesman poprawił ułożenie plecaka, nawet nie zaszczycając jej spojrzeniem.
  – Chodźmy. To jeszcze nie koniec, zaprowadzę cię w bezpieczne miejsce, w którym przeczekasz niebezpieczny okres. Wyjdziesz dopiero wtedy, gdy przyniosę ci nowe dokumenty.
   – Co to za bezpieczne miejsce? Czyjaś skrytka w piwnicy? Jakaś rodzina ze wsi chce mnie u siebie ukryć? Słyszałam, że tak robią, takie plotki były w getcie – mówiła szybko i nieskładnie, ale wiedziała, że mężczyzna ją rozumie. – Co to za miejsce, powiedz mi.
     – Bezpieczne – rzekł tylko. A potem ruszył przed siebie.
     Po krótkiej chwili poszła za nim, ponieważ uświadomiła sobie, że niczego więcej się nie dowie.
     Ale czy to się w ogóle liczyło? Dla Racheli ważne było przede wszystkim to, że rzeczywiście jej się udało, że jest po drugiej stronie.
     To nie sen. To nie może być sen, to się na pewno dzieje tu i teraz. To nie sen, prawda?

 Jak widać, pchnęłam akcję nieco do przodu. Nie jestem pewna, czy ten rozdział się wam spodoba, bo nie moim celem było przedstawienie zła i dramatu wywózki, bo zrobili to ode mnie lepsi (Polański czy Spielberg żeby daleko nie szukać) i przy wykorzystaniu lepszych środków. 
Umówmy się - w tej opowieści skupiamy się na szpiegowaniu i werterowskim poczuciu weltschmerzu w wykonaniu głównego bohatera. 
Jak zawsze czekam na opinie.