Maj
1942 r., Warszawa, strona aryjska
To nie był najlepszy dzień w życiu
Franciszka Dąbrowskiego.
Ba, powiedzieć, iż był to dzień niczym nie
wyróżniający się także byłoby przekłamaniem.
Franek obudził się dziś ze strasznym bólem
głowy oraz poczuciem, że o czymś zapomniał. O ile fizyczną niedogodność udawało
mu się jakoś ignorować, to złe przeczucie nie chciało go nijak opuścić. Nie
wiedział, co go tak trapiło, ale wiedział, że było to coś ważnego. Z całych sił
próbował sobie przypomnieć, kręcąc się niespokojnie po swoim niewielkim
pokoiku. Za każdym razem, gdy stopa trafiała na obluzowaną deskę, pod którą
trzymał broń i zapas lewych dokumentów, Czarny krzywił się niemiłosiernie.
Można powiedzieć, że ten dzień dla
Franciszka Dąbrowskiego zapowiadał się bardzo źle.
Usłyszał głosy przy drzwiach wejściowych i
już wiedział, że to do niego. Potarł twarz dłońmi, przed niewielkim lustrem na
szybko przećwiczył zadowoloną minę. Gdy właścicielka mieszkania zapukała do
jego drzwi, był przygotowany.
W pokoju pojawił się Jakub Woyciechowski. Z
równie nieszczęśliwą miną, co jego własna jeszcze przed paroma minutami.
Dziękując Bogu w myślach, Czarny odrzucił maskę.
– Franek, ja mam złe
przeczucia – poinformował go Kuba, zastępując tą informacją przywitanie.
Ki
czort?
– Coś się stało?
– Właśnie o to chodzi,
że nic się nie dzieje! – Blondyn zamachał rękoma jak wiatrak.
Czarny westchnął.
– Tobie się to,
oczywiście, dziwne nie wydaje wcale a wcale.
– Nic a nic –
potwierdził Czarny. – Mnie tak dobrze. Nic się nie dzieje, więc nikt nie może
umrzeć. Przynajmniej teoretycznie. – Woyciechowski zrobił głupią minę.
Franciszek zmarszczył brew. – Czy kto umarł?
– Ano nie. Nikogo
nawet nie aresztowali.
– To w czym rzecz?
– W tym, że jest za
spokojnie.
– Spokojnie jak na
wojnie.
Wzruszywszy ramionami Czarny usiadł na
brzegu łóżka, gestem wskazując krzesło stojące przy biurku. Chłopak niechętnie
usiadł. Przez chwilę przyglądał się Dąbrowskiemu, przygryzając dolną wargę.
– Wiedziałem, że tobie
będzie wszystko jedno – powiedział w końcu.
Czarny żachnął się.
– Ty chyba za dużo
chcesz, Kuba. Wysadzanie torów to było za mało, zabrałem cię na akcję odbicia
więźniów – i mówisz mi, że jest spokojnie! Wolałbyś żebyśmy się strzelali na
ulicach, żeby ginęli przypadkowi ludzie?!
Woyciechowski siedział ze wzrokiem wbitym w
podłogę. Rudzielec wiedział jednak, że to nie dlatego, że czuje się
zawstydzony: Kuba szykował się do powiedzenia czegoś, co mogło wzbudzić jeszcze
większą złość w Czarnym.
– Nie ma żadnych
wiadomości o tym Niemcu, do którego chodziła moja matka? Bo już nie chodzi. A
przynajmniej nie wtedy, gdy ja chodzę za nią.
Dąbrowski zmełł przekleństwo w zębach.
Przez głupie gadanie Jakuba ból głowy zaczął mu dokuczać jeszcze bardziej.
– Dowódcy wyraźnie
powiedzieli, że mamy się odpieprzyć od tej sprawy. Za wysokie progi na nasze
nogi, Kuba. Ile razy mam ci to powtarzać?
Chłopak milczał. Widać było po jego minie,
iż wyraźnie bił się z myślami. Czarny czuł się w obowiązku zdusić w zarodku
wszystkie jego głupie pomysły, więc szybko dodał:
– Sam mówiłeś, że
twoja matka już nie chodzi w tamto miejsce. Znaczy się, ktoś ważniejszy od nas
się tym zajął. Miej spokojną głowę, jestem więcej niż pewny, tamci na górze
umieją rozwiązać takie sprawy.
Woyciechowski niechętnie pokiwał głową. To
był argument, z którym trudno się było nie zgodzić. Szczególnie gdy było się
szeregowcem, który pojęcia nie miał, jak się robi konspiracyjną politykę.
Tylko dlaczego niepokój nie opuścił
Franciszkowej głowy?
***
Jakub wyszedł z mieszkania swojego dowódcy
bardzo rozczarowany. Nie rozumiał, dlaczego Czarny się nie przejmuje, jego
argumenty zupełnie nie trafiały, by nie powiedzieć – absolutnie nie zgadzały
się z tym, co myślał Kuba.
Nie miał pojęcia, co mógłby ze sobą robić
przez resztę dnia, ale czuł, że potrzebuje kogoś, by porozmawiać. Mógłby z tej
kawiarni na rogu zadzwonić do Baśki Jankowskiej, może miałaby czas? Och, nie
przecież zna tylko numer do jej rodziców, a ona ponoć już tam nie mieszka! To
było dobre usprawiedliwienie bierności, ponieważ Kuba czuł, że dziewczyna nie
jest osobą, której bez wstydu może powiedzieć o swojej niepewności oraz
rozczarowaniu. Pomyślał o matce i nagle
zdało mi się, że to nie jest wcale głupi pomysł: miałby z tego korzyść podwójną
– zrzuciłby z serca ten przeklęty ciężar, ale jednocześnie mógłby ją wybadać –
wiedziałby, czy dalej spotyka się z tym Niemcem, czy sprzedaje mu informacje.
Pojechał na Nowogrodzką, do szpitala
Dzieciątka Jezus, w którym Ewa pracowała od początku lat trzydziestych. Był to
budynek wysoki, długi i niestety niezbyt zadbany. Kuba nigdy nie chciałby być
tu pacjentem, dlatego też nigdy nie rozumiał matki, nie wiedział, dlaczego
zdecydowała się pracować w t a k i m miejscu, skoro zawsze była estetką.
Chociaż, z drugiej strony… Może to nie
kwestia estetyki, może liczy się tylko to, by pomagać ludziom?
Nie chcąc użerać się ze wścibskimi
siostrami zakonnymi, postanowił wejść do szpitala tylnym wejściem, przez
kotłownię. Znał tutejszego ciecia, pana Franciszka, z którym dobre układy
jeszcze sprzed wojny umożliwiały mu niezapowiadane wizyty u matki.
Obszedł budynek i ruszył w kierunku
zagraconego podwórka: był to obszar jeszcze mniej zadbany niż front: kręciło
się tu wiele bezpańskich kotów, bo kuchenne odpadki wabiły ptaki. Nawet w tej
chwili dwa kocury prychały, walcząc pod kupą węgla, którego nikt jeszcze nie
wrzucił do piwnicy.
Zatrzymał się, a potem szybko cofnął. Miał
nadzieję, że nikt go nie zobaczył. Wyjrzał zza załomu muru, próbując objąć
wzrokiem całą scenę:
Na podwórzu stał esesman w swoim
nieskazitelnym, pełnym, czarnym mundurze. Nie dostrzegał dystynkcji, ale nie to
było najważniejsze, gdyż człowiek ten wydał mu się być dziwnie znajomy. Pod
pachą trzymał czapkę, w dłoni ściskał rączkę zniszczonej lekarskiej torby. Kuba
nie miał bladego pojęcia, do czego mu ona potrzebna. Wiatr rozwiewał ciemne
włosy Niemca, nawiewając je na twarz, więc nie mógł być pewny, czy to ten sam,
którego widział w swojej kamiennicy, ale miał dziwne wrażenie, że to ten
właśnie człowiek. Chcąc widzieć więcej, wychylił się nieco bardziej, gdyż
wydawało mu się, że stojący do niego bokiem esesman nawet kątem oka nie będzie
mógł uchwycić jego ruchu.
Zaklął pod nosem.
Niedaleko Niemca stała matka. Tłumaczyła
coś gorączkowo, Jakub nie słyszał jednak ani słowa – musiała mówić półgłosem.
Niemiec coś odpowiedział, zaśmiał się, jakby wyśmiewał przejęcie doktor
Woyciechowskiej. Kobieta dreptała niespokojnie w miejscu, później stanęła
blisko niego. Powiedziała coś, załamała ręce. Odparł, jak się Kubie wydawało, z
uśmiechem. Zbywał ją, to było tak doskonale widoczne. Jakub zachowywał się tak
samo, gdy chciał uspokoić matczyne złe przeczucia.
Ewa przetarła twarz dłonią. Esesman wręczył
jej torbę, poruszył się, jakby z zamiarem odejścia. Woyciechowski przeklął raz
jeszcze, schował się. Nie w jego interesie było, by ten tajemniczy Niemiec go
zauważył. Czekał tak kilka minut w napięciu, ale w ostateczności ciekawość
zwyciężyła. Znów wyjrzał na podwórze.
Nikogo nie było.
***
Basia uśmiechała się, przyglądając się
pracującemu przy powielaczu Majchrowi, który krążył wokół stołu, pogwizdując
przez zęby. Czasem przerywał gwizdanie, by wymruczeć kilka słów. Zazwyczaj
wtedy patrzył na nią i uśmiechał się półgębkiem. Dzięki temu uśmieszkowi
wierzyła, że jest p r a w d z i w y m cwaniakiem z Pragi.
– Wiesz, oddałbym
życie, bo zrozumże mnie: tyle miłości znajdziesz w sercu mem, znajdziesz w
sercu mem, dziewczyno* – zaśpiewał,
jednocześnie mrugając do niej porozumiewawczo.
Barbara
parsknęła, odwróciła się, by raz jeszcze ułożyć dawno już poukładane bibuły.
Jednocześnie jedną ręką zaczęła miętosić koniec swojego warkocza. Zawsze to
robiła, gdy była zawstydzona lub zdenerwowana.
Teraz była zawstydzona.
Majcher… Marian zawstydzał ją swoją
bezpośredniością, ale jednocześnie nieco bawił oraz troszeczkę onieśmielał.
Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że się do niej zaleca. I chociaż nie
były to takie zaloty, o których marzyła nocami, gdy kończyła czytać kolejną
romansową powieść, a raczej zaloty zwyczajne, takie, do jakich przyzwyczajeni
są współcześni chłopcy oraz dziewczęta: bezpośrednie, śmiałe, niezbyt poetyckie,
a otwarte i szczere, to przecież miłe. Cóż, jej uczucie do Fausta nie może
sprawić, iż przestanie zwracać uwagę na otaczający ją świat. To byłoby
straszne.
A poza tym zalotów Mańka ani ona, ani on
nie brali „na serio”. Majcher wypełniał sobie nimi nudny czas pracy. Przecież
nie mogli rozmawiać. Powiedział jej: „w konspiracji, panienko, lepiej trzymać
gębę zawartą”.
Więc trzymała.
Musiała jednak przyznać, że ją rozweselał.
Wieczory, kiedy pracowała przy powielaczu, od początku były najjaśniejszą,
najmilszą porą dnia. Z powodu Fausta, oczywiście, chociaż i Majcher czynił je
przyjemnymi: potrafił ją zmotywować, miał w sobie wiele energii życiowej, był
silny, zabawny i choć czasem plótł rzeczy zupełnie dla niej niezrozumiałe, to
przecież niemożliwym było go nie słuchać: przykuwał jej uwagę. Z jego radości
życia czerpała siłę do życia swojego, do kolejnego spotkania z Faustem, który
teraz przychodził od biedy raz na dwa tygodnie.
Musiała przyznać, iż pomimo wszystkich tych
zalet, w Zawadzkim nie było nic, co by ją pociągało. W jego obecności jej serce
biło zwykłym rytmem, umysł był jasny, myśli proste – tak proste, jak prostym
człowiekiem był Majcher – jego zamiary mogła przejrzeć od razu. Niemiec był
ponury oraz w pewien sposób skomplikowany, a to sprawiało, że był również
atrakcyjny. Pociągały ją jego mrukliwość, tajemniczość, fascynowały ściągnięte
brwi, zaciśnięte usta, zamglone mgiełką nieobecności oczy. Jego milczenie było
czasem lepsze niż bezustanne trajkotanie Mariana. Faust był osobowością
przytłaczającą, dominującą, narzucającą się, ale i magnetyczną, interesującą,
podczas gdy Majcher dawał się poznawać łatwo przez swoją paplaninę. Mówił
jedno, robił drugie – tak dowiedziała się szczegółów z życia Zawadzkich, ich
przyjaciół i sąsiadów, choć zupełnie jej to nie obchodziło. A co wiedziała o
Fauście? Zupełnie nic.
Boże
drogi, nie mam nawet pojęcia, jak mu na imię!
Oczywiście, bywały krótkie chwile, gdy
Faust był w dobrym nastroju: otwierał się wtedy, rzucał strzępami opowieści,
choć niepodobna było z nich ułożyć jednej historii. Zdarzało mu się nawet
żartować, śmiali się wtedy razem i Basia musiała przyznać, iż były to momenty
jej największego szczęścia.
Będąc z Majchrem czasem miała wrażenie, że
odzyskała brata, radosnego chłopca, z którym można popołudniem wyjść na spacer i
porozmawiać o rzeczach absolutnie nieistotnych. A gdy obok niej był Faust,
Barbara czuła, że oto stoi przy niej mężczyzna – pociągający, prawdziwy
mężczyzna ze swoimi demonami. Mężczyzna, który ją tym przerażał.
Szkoda tylko, że nie potrafiła zdecydować, za którym tęskni
bardziej, gdy ogarniała ją ciemność kolejnych nieprzespanych nocy.
***
Czerwiec
1942 r., Warszawa, getto
Gorąco.
Przejmujące, duszące gorąco.
Profesor czuł, że nie może złapać tchu.
Otwierał usta, lecz to niewiele pomagało. Sapnął ciężko, wreszcie sięgając
dłonią klamki. Ukrył się na klatce schodowej, oparł plecami o ścianę. Zdjął
zniszczony kapelusz, spróbował się wachlować. Po cóż go w ogóle brał, Irenka
mówiła mu, że straszny gorąc na dworze.
Wachlowanie niewiele pomogło, gdyż miał
wrażenie, że ręce ma jak z ołowiu. Po kilku ospałych ruchach opuścił ręce. W
boku dziwnie go kuło, jakby dostał kolki. Ból promieniował na klatkę piersiową,
a po kilku minutach, gdy nie ustępował, nie wiedział już, gdzie tak naprawdę
boli. Policzki paliły go, musiał być cały czerwony, jakby doznał poparzenia
słonecznego. Westchnął ciężko. Lepiej nie będzie, trzeba iść do mieszkania, tam
Irenka się nim zajmie, będzie wiedziała, co robić. Podniósł głowę i spojrzał na
obskurny korytarz. Farba olejna, którą pomalowano ściany, odłaziła płatami, z
sufitu sypał się tynk, zasypując białym proszkiem rozchwiane schody.
Taka wspinaczka!
Kurczowo zaciskając dłoń na poręczy, zaczął
wspinać się po schodach. Nigdy wcześniej nie wydawały mu się być tak strome. Od
rana czuł się źle, ale teraz ból przechodził wręcz ludzkie pojęcie. Jedyne, o
czym myślał, to dojść do mieszkania, usiąść na swoim zwykłym miejscu przy
kuchennym stole i poddać się zmęczeniu.
Och, gdybyż już mógł odpocząć! Przysiąść
może na chwileczkę na półpiętrze? Dać wytchnąć
płucom, otrzeć pot z czoła, rozmasować spuchnięte nogi, to mogłoby
przynieść ulgę stopom, które wręcz rozsadzały mu buty.
Przysiadł więc, chociaż sprawiło mu to
spore trudności. Oddychało mu się znacznie gorzej, ale przynajmniej nogi już
tak bardzo nie bolały. Do bólu w klatce piersiowej dołączył pulsacyjny ból nóg,
jakby dopiero teraz krew mogła swobodnie krążyć w żyłach. Przychylił się, by
rozwiązać sznurowadła.
Och, ale czemuż nagle leży? Jak to się
stało, że nic nie poczuł?
Przez chwilę mrugał szybko powiekami, by pot
nie leciał mu do oczu. Sufit nad jego głową był poznaczony burymi plamami
wilgoci jeszcze gorzej, niż w mieszkaniu. Dziwne.
Zamachał rękoma, lecz nie był w stanie się
podnieść. Znieruchomiał więc, przerażony, iż nawet najmniejszy ruch gotów znów
obudzić ten straszny ból.
Ach, czemuż ból nagle? Czemuż on winien,
wszak całe życie był wręcz okazem zdrowia.
Zdenerwowany własnym niedołęstwem,
spróbował podnieść się raz jeszcze. Zza jego zaciśniętych warg wydarł się jęk
bólu.
Zatoczył głową. Kątem oka widział drzwi
swojego mieszkania. Więc może zawołać? Otworzył usta, lecz nie wydobył się z
nich dźwięk głośniejszy od nieartykułowanego skrzeku. Zamknął oczy.
Trzeba to przeczekać.
Usłyszał trzaśnięcie drzwiami, a potem
ciężkie i szybkie kroki, jakby kto zbiegał w dół. Wydawało mu się, że to
mężczyzna. Chciał się upewnić, ale powieki były zbyt ciężkie, by móc je unieść.
– Profesorze? Panie
profesorze, co się panu stało? – Usłyszał.
Rozpoznawał ten głos: to mówił Anielewicz.
– Profesorze?
Chciał odpowiedzieć, ale znów mógł tylko
wycharczeć coś, czego on sam nie rozumiał. Anielewicz zaszamotał się, poczuł
jego dłonie na ramionach. Chłopak nie zdołał go jednak unieść.
– Nachela! – krzyknął
Mordechaj. – Nachela, chodź szybko! Pani profesorowo, pomocy!
Znów kroki: prędkie, nerwowe. To jedna
osoba, czy więcej?
Głosy. Kilka. Jakby krzyk Anielewicza
wywołał wszystkich z mieszkania.
– Profesorze!
– Tato!
– Chaim, na miłość
Boga, Chaim, co ci jest?!
Chciał odpowiedzieć, ale wiedział już, że
wysiłek jest daremny. Otworzył jedynie usta, by nabrać powietrza. W uszach
szumiało mu dziwnie, jakby tonął.
A więc tonie? Niemożliwe, jeszcze przed chwilą
leżał przecież na cuchnących uryną schodach!
A jeśli rzeczywiście jest pod wodą, to skąd
te głosy wokół niego?
– Tato? Tato!
***
Lipiec
1942 r., Warszawa, getto
Mieszkanie
było ciche. Otworzyła mu Weberowa i wpuściła bez słowa, rozpoznając twarz.
Profesorowa siedziała przy stole w otoczeniu współlokatorów. Stary Szlenkier
trzymał dłoń na jej ramieniu, jakby ją pocieszał. Mordechaj przez chwilę poczuł
się jak intruz, ale gdy tylko Irena Blum uśmiechnęła się do niego, wiedział, iż
decyzja o przyjściu tutaj była słuszna. Przyjrzał się lepiej matce Racheli.
Przez tych kilkanaście dni, które minęły od nagłej i niespodziewanej śmierci
profesora, kobieta postarzała się okropnie – była blada, pod oczami miała
sińce, a dłonie trzęsły się jej jak w febrze. Śmierć męża z pewnością ją
przybiła. Nie chciał nawet myśleć o tym, że na Rachelę wpłynęło to tym
bardziej, wiedział przecież, jak była zżyta z ojcem. Wszystko to, czego się bał
już od poranka, wróciło do niego w tej chwili – to miała być jego pierwsza
wizyta od czerwca. Wcześniej nie chciał przeszkadzać rodzinie w żałobie,
uważał, iż byłoby to wysoce niestosowne. Jednak sytuacja się zmieniła,
dowiedział się o czymś, co wymagało przyjścia tutaj – musiał ostrzec Blumów,
Weberów i Szlenkierów o niebezpieczeństwie. A przede wszystkim powinien
spróbować raz jeszcze uratować Nachelę.
Tylko
jak?
Wymienił
kilka najnowszych plotek z Weberem, a mimo to nie dowiedział się niczego
konkretnego. Rozejrzał się po kuchni.
– Rachela jest w
pokoju. – Usłyszał głos profesorowej.
– Czy mógłbym…
– Oczywiście –
przerwała mu, po czym rozkaszlała się okropnie.
Wiedziała, o co chciał zapytać – miał
wrażenie, że wszyscy wiedzieli, ale nie sprawiło to, iż się zawstydził. W końcu
czy można wstydzić się szczerego uczucia?
Skinął głową, a potem niepewnym krokiem
ruszył ku zamkniętym drzwiom. Położył dłoń na klamce, westchnął głęboko, a
potem wszedł do pokoju.
Brunetka siedziała na materacu, ramionami
obejmując kolana. Wydała mu się jeszcze bardziej krucha i drobna niż zwykle.
Kiedy zamknął za sobą drzwi, podniosła wzrok. Nie uśmiechnęła się, nie wykonała
żadnego gestu, a mimo to czuł, iż aprobuje jego obecność.
Podszedł bliżej, ukląkł dokładnie
naprzeciwko niej. Odwróciła wzrok. Miał ochotę powiedzieć jej wiele rzeczy,
zadać kilka ważnych pytań i… Nie, nie zrobił nic. Zamiast tego ujął jej drobne
dłonie w swoje. Były zupełnie zimne, chociaż za oknem lato w pełni, a żar lał
się z nieba.
– Nachelo – powiedział
cicho. – Marek przyniósł dziś kilka niepokojących wiadomości.
Spojrzała na niego. W jej oczach dostrzegł
cień zainteresowania.
– Ludzie mówią, że
będą wywozić na roboty do Niemiec. Wiem, wiem, takie plotki pojawiają się raz
na jakiś czas, ale tym razem wygląda to wszystko bardzo serio. Kiedym tu szedł,
widziałem pierwsze plakaty – zachęcają do zgłaszania się do wyjazdów. Ale Marek
mówi, że będą wywozić wszystkich tych, co nie mają arbeitskart. Twoja matka musi coś wykombinować, spróbuję pomóc.
Ciebie nie wezmą, bo przecież masz tę cholerną arbeitskartę. – Uśmiechnął się pokrzepiająco.
Dziewczyna pokiwała głową, ale nie
odpowiedziała. Zacisnął usta. Gorączkowo zastanawiał się, co powinien
powiedzieć. Że mu przykro? Że współczuje jej straty? Wszystko to już powiedział
wtedy, na klatce, gdy jasnym stało się, że stary profesor umarł. Znów poczuł
się dziwnie nie na miejscu. Poklepał ją więc tylko po dłoni, wstał i ruszył ku
wyjściu. Był już przy drzwiach, gdy jej głos zupełnie go zmroził:
– Mnie też wywiozą,
Mordka. Straciłam arbeitskartę.
*Eugeniusz
Bodo – „Tyle miłości”