Listopad 1942 r., Warszawa, strona aryjska
Nigdy by nie pomyślała,
że będzie tak podekscytowana zwykłym wyjściem do pracy. Idąc, oczywiście w
asyście siostry zakonnej, do prowadzonego przez nie przytułku, miała wrażenie,
że oto w jej życiu rozpoczyna się nowy etap. Coś nowego, coś niespotykanego,
coś uwalniającego od piętna bycia podczłowiekiem.
Co więcej, Rachela liczyła, iż przy
nienachlanym zwiększaniu zaangażowania w tę nową pracę, będzie mogła odzyskać
pełną wolność. Mieszkanie, immunitet wynikający z posiadania papierów
volksdeutschki oraz pomoc Fausta gwarantowałyby jej bezpieczeństwo. Być może,
już po uśpieniu ewentualnej podejrzliwości niemieckiego agenta, mogłaby z
powrotem zaangażować się w powstaniowy ruch w getcie. Przecież nie mogła zostawić
Mordki samego, był dla niej jak brat. I kochał ją, tego była pewna, dlatego nie
mogła przestać o nim myśleć. O nim, o Idzie, o Marku. Musiała im wszystkim
jakoś pomóc, a liczył się czas.
Być może, jeśli nic się nie stanie i
przeżyją wojnę, to oni pomogą jej odnaleźć matkę. Próbowała o to pytać Fausta
podczas jego ostatniej wizyty, ale był dziwnie nerwowy i zupełnie nieobecny
duchem. Na jej pytanie o transporty z getta udzielił opryskliwej odpowiedzi, iż
gettami nie zajmuje się Kripo. Nie miała mu tego za złe, chyba nawet rozumiała,
pomimo tej irytacji, którą słyszała w jego głosie. Nie rozumiała natomiast
jednego, tego, że nie chciał jej powiedzieć, co go trapi, sądziła, iż łączą ich
stosunki cokolwiek cieplejsze, by nie rzec: przyjacielskie. Nie drążyła tematu,
nie chciała go denerwować, nie miała ochoty na to, by zniknął i zostawił ją
samą z tymi trochę przerażającymi, chorobliwie uprzejmymi zakonnicami, które
same nie zadają pytań, ale jej też zakazują je zadawać. Chyba nigdy nie
przyzwyczai się do tego, że Faust niczego jej nie mówi i nie uważa za osobę
godną zaufania, jakkolwiek on nazywał to po prostu ostrożnością oraz kwestiami
bezpieczeństwa.
Jej usilne próby zrozumienia agenta nie
zmieniały faktu, że bolała ją jego niechęć, choć przecież doskonale umiała ją
sobie wytłumaczyć jego wychowaniem: Faust nie wyglądał na więcej niż lat
trzydzieści, musiał być zatem wychowany w nazistowskiej ideologii, a ludzie
mówią, że czym skorupka za młodu nasiąknie… Tego nie sposób się pozbyć, nie
sposób wpłynąć przecież na wychowanie i wartości przez nie przekazywane. Faust
był na swój sposób prawy, ale dobrze wiedziała, że nigdy wcześniej nie
zajmowały go sprawy Żydów i getta, sam to przyznał. Nie czuła się w żaden
sposób specjalna, co to, to nie. Po prostu jeszcze nie mogła zrozumieć, czemu
jej pomógł. A zresztą, być może nie ma w jego działaniach żadnych ukrytych
znaczeń?
Potarła czoło, czując, że zbliża się
migrena. I to by było na tyle, jeśli
chodzi o radość z wyjścia na zewnątrz.
***
Okazało się, że praca w przytułku zupełnie
nie przypomina tego, co sobie wyobrażała. Budynek był stary, ogromny i zaniedbany,
ale przede wszystkim zimny. Z pewnością był kiedyś jakimś szpitalem albo
lecznicą, ale lata świetności miał już dawno za sobą, więc olejna farba, którą
pomalowano ściany, odłaziła wielkimi płatami, w niektórych pokojach tynk sypał
się za ścian, zaś okna wszędzie były tak samo nieszczelne i wypaczone, tak, że
w większości pomieszczeń hulał zimny, wczesnozimowy wiatr. Siostra Marta, z
którą tu przyszła, mówiła, że to dlatego, iż sióstr nie stać na opał. Rachela
była skłonna w to wierzyć, ale i tak nie miała zamiaru ukrywać, że szczęka
zębami.
Jedynym miejscem, w którym było ciepło,
była stołówka, zagracona niewielkimi czteroosobowymi stołami, oraz przylegająca
do niej kuchnia. Zakonnica stwierdziła, że na początku planowała Blumównę
zabrać do piwnic, do sortowni ubrań, ale zrezygnowała z tego zamiaru i
postawiła ją przy kuchni.
Rachela, ocierając pot z czoła,
stwierdziła, że chyba wolałaby kostnieć z zimna w piwnicach niż stać przy
kuchni, pocić się niemiłosiernie i mieszać nieporęczną łyżką w wielkim kotle z
lichą, wodnistą zupą. Ciągle musiała odgarniać z czoła i oczu mokre od
unoszącej się w powietrzu wilgoci włosy, co ją strasznie irytowało. Nie
chciała, by jakikolwiek włos trafił do zupy, ale nie miała pewności, czy oby
czegoś tam już nie nawrzucała. Czuła też, jak pot spływa jej do plecach, jak
żorżetowa bluzka przylepia się do jej ciała. Następnym razem ubierze się w coś
wygodniejszego, zdecydowanie.
Zauważyła, że na stołówkę nie przychodzą
tylko ludzie, którzy przebywają w przytulisku na stałe, lecz także ludzie z
ulicy. Bała się, że przypadkiem mogłaby spotkać kogoś, kto ją rozpozna, dlatego
nie wychylała się i nieczęsto pokazywała twarz. Faust zresztą ostrzegał ją
przed szpiclami, skutecznie trując jej radość z odzyskanej, choć na razie tylko
częściowo, wolności. Czasem kompletnie nie rozumiała tego człowieka. I nie
spodziewała się, że kiedykolwiek zrozumie.
***
Faust nie miał pojęcia, co mógłby zrobić
dla Ewy. Przez tydzień, który minął od jej niespodziewanej wizyty, wywiedział
się tylko tyle, iż jej syn, Jakub, przebywa wciąż na Pawiaku. Z niewiadomych
przyczyn nie jest przywożony na Szucha. Można podejrzewać, że przesłuchania
odbywają się w areszcie. Jeśli chodzi zaś o przestępstwo, które popełnił, to
nikt nie miał żadnych wątpliwości, co do winy. Jakub i jego dwóch pomocników
zostało złapanych na gorącym uczynku, w trakcie próby zabójstwa informatora
Gestapo, co automatycznie czyniło sprawę czysto polityczną. Jako pracownik
Kripo Veit nie miał więc w tej sprawie nic do gadania. Perspektywa przyznania
się do tego, że nie jest w stanie pomóc młodemu Woyciechowskiemu przerażała go
jednak na tyle, że wciąż szukał jakiegoś rozwiązania. Żebyż go jeszcze wozili
na Szucha! W takim przypadku sprawę rozwiązałoby samo podziemie, odbijając
więźnia. Przekupstwo bowiem nie wchodziło w grę, to było poważne przestępstwo
przeciwko władzy okupacyjnej, z takimi zarzutami rzadko się wychodzi. Ale przecież
tego Ewie nie powie, złamałby jej serce.
Nie lubił czuć się bezsilny.
Siedząc przy swoim zagraconym biurku w
swoim zimnym i zagraconym, niewielkim gabinecie, gdzie jedynym, a w dzień tak
ponury jak ten niezwykle potrzebnym, źródłem światła była pochylona nisko nad
blatem lampa, tak, iż światło odbijało się w błyszczącej powierzchni
czarno-białych zdjęć. Przerzucał kolejne strony akt trupów z Armatniej i Roberta
Wichowskiego, szukając podobieństw. Miał nadzieję połączyć obie niewyjaśnione
sprawy.
Z pewnością by je połączył, gdyby miał do
tego głowę. Z pewnością wymyśliłby również dobre rozwiązanie sprawy
Woyciechowskiego, gdyby nie to, że znów zaczynał tonąć w dobrze znanym sobie
pesymizmie i bólu istnienia, znów zaczynał użalać się nad sobą.
– Dość, dość! – mruknął poirytowany.
Odchylił się na oparcie krzesła, przetarł
twarz dłonią. Zbyt długo siedział zgarbiony, plecy bolały go niemiłosiernie.
Nie powinien się przemęczać. Pod powiekami czuł piasek, serce pracowało ciężko
i nierówno. Chociaż to drugie mógł sobie ubzdurać, zdarzało mu się to.
Gdzieś tu przed nim, na tym biurku, jest
rozwiązanie wszystkich jego problemów, problemów, które nie pozwalają mu
spokojnie spać. Wydawało mu się, że dostrzega je kątem oka, ma je na końcu
języka, ale nie potrafi do końca dostrzec ani nazwać. To było tak frustrujące,
tak cholernie frustrujące!
Warcząc i mamrocząc klątwy raz jeszcze
pochylił się nad aktami, raz jeszcze przerzucił zdjęcia z jednej kupki na drugą,
kilka rozciągając przed sobą.
– Dość – powtórzył raz jeszcze,
przeciągając zgłoski.
Dotknął palcem jednego ze zdjęć, tego
przedstawiającego ofiarę z Armatniej. To tu. To gdzieś tu kryje się
rozwiązanie. Raz jeszcze zaczął analizować te strzępki informacji dotyczących
Woyciechowskiego, które uzyskał od swojego znajomka:
Złapany na gorącym uczynku. Z
bronią w ręku. Boże, co ja mam z tym zrobić, jak pomóc?!
I wtedy właśnie wymyślił,
co powinien zrobić.
***
Kuba wpatrywał się w szary, nisko
zawieszony sufit. Nie wiedział, ile czasu spędził tak bezmyślnie, ale czas nie
miał przecież znaczenia. Zresztą, roztłuczony w czasie pierwszego przesłuchania
zegarek teraz już zupełnie przestał działać. Woyciechowski cieszył się, że w
przeludnionej celi ma w ogóle miejsce na to, by móc się położyć i przynajmniej
częściowo ulżyć sobie w bólu. Nie miał pojęcia, jak bardzo jest poturbowany i
jak źle wygląda, bolało go dosłownie wszystko. W ciągu kilku ostatnich dni współwięźniowie
nastawiali mu nos już co najmniej trzy razy, podobnie obojczyk, więc Jakub nie
czuł szczególnie bólu. Żałował, że nie mogą zrobić nic z żebrami i piętami,
które i tak zdaje się miał już odbite. Powinien odciąć się od bólu, tak mu
radzono.
Odciąć
się, łatwo powiedzieć!
Gdyby miał siłę, z
pewnością parsknąłby i machnął ręką. Ale nie miał. Nie było w nim już odrobiny
siły. To trochę wstyd, wytrzymać ledwie tydzień. Dłużej nie może, nie da rady.
Wstyd!
Przez kilka pierwszych
dni zastanawiał się, co mogło pójść nie tak. Według jego oceny akcja była
przygotowana w najdrobniejszych szczegółach i zwyczajnie nie miała prawa się
nie udać…
Obserwowali tego faceta od kilku dni.
Chodzili za nim dyskretnie, wystając pod urzędem, w którym pracował, dokładnie
licząc czas, jaki zajmowała mu droga do pracy i z powrotem. Zawsze chodził tą
samą drogą, jeździł tym samym tramwajem o tej samej porze. Ba! Nawet siadał na
dokładnie tym samym siedzeniu. Był człowiekiem do bólu nudnym i zwyczajnym. Tak
zwyczajnym, że Woyciechowski zaczął rozważać, czy oby na pewno jest on
niemieckim informatorem. Cóż groźnego mogło być w tym niskim grubasie o nalanej
twarzy, z kaprawymi oczkami ukrytymi za szkłami okrągłych okularów w drucianych
oprawkach?
Kuba nudził się śmiertelnie, obserwując
jego kamienicę. Mężczyzna po powrocie z pracy nie wychodził z mieszkania,
zupełnie tak, jakby wiedział, że jest obserwowany.
Kiedy jego dowódca, na oko trzydziestoletni
i trzymający się po wojskowemu Zbyszek (z pewnością nie było to jego prawdziwe
imię) powiedział, że jest zgoda na akcję, Jakub nareszcie poczuł, że dzieje się
coś istotnego. Jego entuzjazm nieco osłabł, gdy okazało się, że zostanie
wystawiony na czujkę, ale nie dał po sobie poznać, iż doznał zawodu. Tamtego
popołudnia szli za nim, kiedy wyszedł z pracy. Kuba nerwowo zaciskał dłoń na
schowanej w kieszeni kurtki broni i rozglądał się niespokojnie. Gdy jego
towarzysze wepchnęli grubasa do bocznej uliczki, stanął na czatach, ale również
wyciągnął broń. Zdawało mu się, iż Zbyszek mówił, że ma tego nie robić, ale
Kubie krew szumiała w uszach i górę wzięła bohaterszczyzna. Chciał chociaż
udawać, że bierze czynny udział w egzekucji. To pewnie dlatego zupełnie się nie
rozglądał. Nie wywiązał się ze swojego zadania, dlatego zostali złapani przez
policyjny patrol. Głupia sprawa. Nawet nie miał pojęcia, skąd tu o tej porze
trafił się patrol. Ale miał wrażenie, że ich cel coś podejrzewał, dlatego
uprzedził kogoś o ewentualnej akcji. Byli po prostu młodzi, głupi i
nieostrożni, nie zorientowali się, że również są obserwowani.
A najgłupszy i najmniej ostrożny z nich
wszystkich był właśnie on, Kuba…
Drzwi do celi skrzypnęły i otworzyły się,
na progu pojawił się strażnik. Wszyscy wstali, ktoś pomógł się unieść również
jemu. Stojący najbliżej drzwi brodaty mężczyzna, otworzył usta, by zameldować
stan, ale strażnik machnął ręką. Rozejrzał się po wnętrzu i rzucił:
– Woyciechowski Jakub!
Nie
dam rady. Nie dam. Nie zniosę.
***
Siostra Marta nie wyglądała na zmęczoną.
Rachela była zmęczona i znów trzęsła się z zimna: wyjście na zewnątrz prosto z
parnej kuchni nie było najlepszym pomysłem. Oczyma wyobraźni już widziała
siebie chorą, z zapaleniem płuc najpewniej, a przecież wciąż jeszcze nie
odzyskała pełni sił po getcie. Taka choroba mogłaby ją skutecznie unieruchomić
na długie tygodnie, albo nawet zabić. Wzdrygnęła się na samą myśl.
– Tak, też sądzę, iż mamy dziś wyjątkowo
ładny, lecz chłody dzień – powiedziała siostra Marta.
Rachela posłała jej zdziwione spojrzenie,
ponieważ dziś był szpetny, zimny, a przez bure chmury nie przebijał się nawet
skrawek nieba, więc wypowiedź tę zrozumiała jako przytyk, chociaż zakonnica,
młoda i ładna dziewczyna, uśmiechała się do niej przyjaźnie. Uśmiech też miała
ładny, to trzeba przyznać.
– Owszem – mruknęła, czując się zmuszana do
konwersacji.
Nie lubiła rozmawiać po polsku w miejscach
publicznych, ponieważ zdawała sobie sprawę ze swojego niedoskonałego akcentu.
Zawsze myślala, że jako rodzina są kompletnie zasymilowani z Polakami, jednak
Faust uświadomił jej, że nawet przy ogromnej ilości dobrej woli nikt nigdy
Racheli za Polkę nie weźmie, szczególnie słysząc, w jaki sposób mówi.
Zachowanie zakonnicy uznała zatem również za lekkomyślne.
– Rozumiem, że nie chcesz ze mną rozmawiać?
– Nie wiedziała, czy tylko jej się wydawało, czy rzeczywiście Marta była
urażona.
Gdyby Żydówka nie szczękała zębami, z
pewnością prychnęłaby z irytacją.
– Nie, nie chcę – odparła. – Przynajmniej
nie na ulicy. Ale będę wdzięczna, jeśli porozmawiamy potem. Nie mam tu do kogo
gęby otworzyć, a Fa… a on przychodzi tak rzadko, że szkoda jego inspekcje
nazywać wizytami. – Uśmiechnęła się do zakonnicy, czując, że powinna jej jakoś
zadośćuczynić. Siostra Marta odwzajemniła uśmiech.
– Tylko obiecaj, że nie będziesz zadawać
pytań, na które nie mogę odpowiedzieć – zastrzegła.
Rachela miała wielką ochotę zakląć.
– Mhm – mruknęła jednak tylko.
Resztę trasy pokonały w milczeniu.
***
Tego dnia jednak nie było jej dane porozmawiać
z siostrą Martą. Gdy tylko weszły za klasztorne mury, do jej opiekunki podeszła
inna zakonnica i powiedziała jej coś na ucho. Kobieta posłała Racheli zagadkowe
spojrzenie, po czym zostawiła, mówiąc, że będą miały jeszcze niejedną okazję,
by porozmawiać. Blumówna miała niejasne wrażenie, że szepczącej siostrze
zakonnej chodziło o coś z nią związanego. Ale przecież niczego nie
przeskrobała. Idąc do swojej celi, w myślach analizowała przebieg dzisiejszego
dnia. Nie, z pewnością nie chodziło o przytułek, wszystko robiła tak, jak jej
siostry kazały.
Otworzyła drzwi i omal nie wrzasnęła ze
strachu. Ograniczyła się jednak do westchnienia i złapania za bluzkę w
okolicach serca. Siedzący na jej łóżku Faust podniósł się prędko.
– Mógłbyś ostrzegać, że zjawisz się z
wizytą – powiedziała, kiedy już była zdolna wypowiedzieć chociażby jedno słowo.
Niemiec uśmiechnął się, na poły
przepraszająco, na poły z rozbawieniem. Dopiero teraz zauważyła, że ma na sobie
mundur. Musiał tu przyjść albo w wielkim pośpiechu, gdyż coś się stało, albo
nie planował tej wizyty.
– Byłem ciekaw, jak sobie poradziłaś i czy
nie sprowadziłaś na nas kłopotów – wyjaśnił.
Teraz to Rachela się uśmiechnęła, ale
złośliwie.
– Nie masz do mnie zaufania, w porządku,
chyba będę się musiała do tego przyzwyczaić. A co do kłopotów to nie musisz się
martwić, przydzielono mi opiekunkę. Siostra Marta przez cały dzień nie
spuszczała mnie z oka – powiedziała. Mężczyzna pokiwał głową.
Zauważyła, że dziś też jest zdenerwowany i
jakby nie do końca obecny duchem. Gestem kazała mu ponownie usiąść na łóżku, a
potem, po krótkiej chwili wahania, usiadła obok niego.
– No, po co przyszedłeś? – zapytała.
Faust nabrał powietrza w płuca i odrzekł z
wyraźnym ociąganiem:
– Przyszedłem, bo mam wrażenie, że nie
zajmowałem się tobą ostatnio dostatecznie dobrze. I tak, to prawda, nie mam do
ciebie zaufania. Jest w tobie coś, co każe mi się zastanawiać, czy oby nie
planujesz wywinąć mi jakiegoś dziwnego numeru. Dlatego też uważam, że
wypuszczanie cię gdziekolwiek bez opiekuna nie ma sensu, podobnie twierdzi przeorysza.
Nie miej nam tego za złe, że zawsze będzie ktoś, kto nie będzie spuszczać cię z
oka.
Rachela zupełnie nie wiedziała, co powinna
odpowiedzieć. Nie spodziewała się, że Faust powie coś takiego, potwierdzając
jednocześnie jej przypuszczenia. Musiała jednak zachować się godnie, a nie jak rozhisteryzowana
nastolatka.
– Nie mam – skłamała.
***
Listopad
1942 r., lasy w okolicy Żytomierza
Władysław Kalina Jankowski
wpatrywał się w niebo. Księżyc świecił jeszcze jasno, ale niebo już powoli
szarzało. Zbliżał się świt, kolejny dzień, zupełnie nowy, kiedy to będzie
musiał zmagać się z niedogodnościami leśnej partyzantki, takimi jak niestałe
dostawy pożywienia czy drobne kłótnie między podkomendnymi. O ile to pierwsze
uznawał za prawdziwy problem, o tyle drugie było uciążliwe, ale nie nieznośne.
Poniekąd to rozumiał, przebywanie wciąż w otoczeniu tych samych osób i to przy
tak ogromnym i nieustannym stresie musiało generować konflikty.
Gwiżdżąc jakąś nieskładną melodyjkę,
fałszując przy tym okropnie, zapiął rozporek. Odwrócił się na pięcie i już miał
wrócić do obozu, gdy w ciszy rozległ się jeden, pojedynczy strzał. Bardzo
blisko zresztą, tak, jakby strzelał partyzant, którego wystawił na czatach…
Nie, to słuch go myli, to na pewno dalej,
tylko echo poniosło dźwięk. Niemniej jednak Kalina nauczył się już nie
ignorować takich spraw. Strzały nad ranem i tak były więcej niż niepokojące, po
tych lasach, w obawie przed partyzantką i obławami, nie kręcili się już
myśliwi. A przynajmniej nie w najbliższej okolicy.
Starając się nie potknąć o korzenie,
przeklinając szarówkę, popędził do obozu i na wszelki wypadek kazał obudzić
ludzi. Już z karabinem powrócił na miejsce, z którego strzał usłyszał, a ze
sobą zabrał dwóch chłopaków. Zaczynał się kolejny, tak zwykły dla niego dzień.
W oddali
ktoś strzelił po raz drugi.