Sierpień 1942 r., Warszawa, strona aryjska
Kiedy przyszedł do niej tego wieczora,
wiedziała, że coś się stało. Ale nie pytała, co. Patrzyła tylko, jak zdejmuje
podniszczoną, skórzaną kurtkę, wiesza ją na oparciu krzesła i siada przy
chybotliwym stoliku w jej małym więzieniu. Wiedziała, że stało się coś
rzeczywiście poważnego, ponieważ Faust nigdy nie rozmawiał z nią w tym pokoju.
Żyli już tak ponad dwa tygodnie, skromnie i cicho, bez wielu rozmów. Rachela,
ma się rozumieć, opowiedziała mu o sobie niemal wszystko, on o sobie nic. Kiedy
go o to pytała, zbywał ją, mówiąc „im mniej wiesz, tym jesteś bezpieczniejsza”.
Próbowała go rozszyfrować, ale jej próby spełzły na niczym. Nie znała ani
jednego Niemca, więc nie mogła po akcencie określić, z której części państwa
pochodzi, ani tego, czy jest bogaty czy biedny, bo nie miała możliwości zajrzeć
do kątów mieszkania. Cały czas jej pilnował. Zawsze – to znaczy od niemal dwóch
tygodni, jeśli można ten czas uznać za jakieś „zawsze” – przychodził, otwierał
drzwi i zostawiał je otwarte, więc teoretycznie mogła poruszać się swobodnie,
ale to była tylko teoria. Nie miała dostępu do drugiego z pokojów, nie mogła
włączać radia, bo ponoć on nigdy go nie słuchał. Dwa razy w tygodniu, bardzo
uprzejmie, starając się nie zachowywać jak nadzorca w więzieniu, przygotowywał
jej kąpiel, a kiedy ona z niej korzystała, on sprzątał: wietrzył pokój,
zabierał śmierci i naczynia, które przynosił jej rano. O nieudane, wyrzucone
rysunki nie pytał. Nie pytał też o to, dlaczego „Fausta” Goethego trzyma pod
poduszką.
Niemiec nigdy o nic nie pytał. Ale ona
opowiadała. Monologowała do późnego wieczora, ponieważ czuła, iż musi
opowiedzieć mu wszystko – o tym, jak żyją za murem, jakie są warunki i jakie są
nastroje. Opowiadała mu też o swojej rodzinie, chociaż rzadko. Mordechaja,
Marka, Miry i reszty ludzi z Organizacji nie wspominała w ogóle. On nie pytał o
żadne kwestie praktyczno-taktyczne. Raz zapytał, czy nigdy nie pomyśleli o tym,
by się zbuntować. Gdy nie odpowiedziała, nie pytał dalej.
Dziwne, tym razem była przekonana, że chce
jednak porozmawiać.
– Co się stało? – postanowiła zaryzykować
pytanie.
Faust przyglądał jej się długo, milcząc.
Otwierał i zamykał usta, ale nie padło żadne słowo.
– Nie chcesz, nie mów. – Machnęła dłonią. –
Tak też jest dobrze – skłamała.
Wstała, zebrała leżące na podłodze obok
łóżka talerze i próbując nie utykać, ruszyła w stronę wyjścia z pokoju. Nogi
zdrętwiały jej od długiego, bezczynnego siedzenia, więc poruszała się dość
niepewnie. Co więcej, z premedytacją marudziła i grała na czas, ponieważ
łudziła się, że coś jej odpowie. Najwyraźniej nie był w stanie. Być może
wydarzyło się coś, czego nie mogłaby zrozumieć bez zdradzania tajemnic.
– Powiedz, proszę, coś po polsku. –
Usłyszała.
Prośba była tak dziwna i tak
niespodziewana, że o mało nie wypuściła naczyń z rąk. Odwróciła się ostrożnie.
Faust siedział okrakiem na krześle, opierając podbródek na oparciu. Wpatrywał
się w nią z wyraźnym oczekiwaniem.
– S-s-słucham? – wydukała w końcu.
Mężczyzna uśmiechnął się – wymuszenie i
nieszczerze, brzydko. Podrapał się po karku, wyraźnie zwlekając z odpowiedzią,
która przecież była prosta. Nie musiał odpowiadać. Właściwie nie wiedziała, dlaczego
chce usłyszeć, że ją wyrzuca.
– Musimy załatwić ci papiery. Kenkarty mają
to do siebie, że trzeba wpisać do nich nazwisko. Swojego, z przyczyn
oczywistych, używać nie możesz, nie wiem, czy kiedykolwiek będziesz mogła.
Dlatego musisz wybrać sobie nowe. Trzeba zdecydować: będziesz Polką czy Niemką?
A ona myślała, że coś jej w końcu powie!
– Co mam powiedzieć? – zapytała rzeczowo,
starając się nie myśleć o tych kilku wypowiedzianych przez niego słowach.
Zresztą, wiedziała przecież, że własnego nazwiska używać nie będzie mogła.
– Cokolwiek. – Wzruszył ramionami.
Powiedziała więc fragment wiersza Przerwy-Tetmajera, którego lubiła czytywać. –
Będziesz Niemką – zdecydował po chwili milczenia. – Masz wyraźny… akcent –
zakończył kulawo, wyraźnie hamując się przed użyciem słowa „żydowski”.
– Dobrze. – Było jej to absolutnie
obojętne: prawdziwą tożsamość i tak musiano jej odebrać. Jakie więc ma
znaczenie ta nowa, fałszywa?
– Nie puszczę cię jednak do Niemiec. Nie
samą i na pewno nie teraz. Zostaniesz tutaj, pod opieką moją i moich
przyjaciół. Nie możemy jednak ryzykować, z tego mieszkania trzeba cię ewakuować.
W dalszej perspektywie: również z miasta. Ktoś może cię rozpoznać i sprzedać...
Im – zamilkł, wyraźnie czekając na jej reakcję.
– Dobrze – powtórzyła tylko.
Tak było najlepiej: zgadzać się na
wszystko. To w końcu ona była tu stroną, która powinna być wdzięczna za
wszystko, co ją tu spotyka. Choćby miało to być upokarzające.
***
Wrzesień 1942 r., Warszawa,
strona aryjska
Od rozmowy o jej nowej tożsamości minął
niemal tydzień. Sierpień zdążył przejść we wrzesień, a mimo ostrzeżeń i
zdecydowanych słów Fausta, nic się nie zmieniło. Nadal byli na siebie skazani,
nadal wystawiali – jedno drugie – na niebezpieczeństwo.
Nie było jej z nim ani źle, ani dobrze.
Było nijako, chociaż ta nieokreśloność czasami jej ciążyła. Szczególnie w
bezsenne noce, kiedy dopadały ją czarne myśli. Kiedy próbowała odgonić od
siebie wizje umierającej matki bądź Mordechaja, automatycznie zaczynała myśleć
o Fauście. Tego, że przyjdzie po zapłatę spodziewała się w każdej chwili. Czego
zażąda? Pieniędzy? Nie miała. Bezwartościowa po tej stronie muru gettowa waluta
niczego jej nie gwarantowała. Jedyną ozdobę jaką miła – złoty wisiorek w
kształcie menory – sprzedała dawno temu. Z domu nic nie wzięła, bo matka
wyprzedała całą swoją biżuterię. Nie wiedziała, co ją bardziej przerażało: to,
że zażąda pieniędzy, czy to, że jeśli zobaczy, że pieniędzy nie ma, zażyczy
sobie w zamian jej ciała? Myśl o tym potencjalnym, przymusowym akcie
paraliżowała ją.
Ale Faust nie przychodził. Ba, nigdy nie
wspominał o żadnej zapłacie. Ale ona wiedziała, że czas wyrównania rachunku
nadejdzie. W jej świecie nic nie było za darmo, dlaczego po tej stronie muru
miałoby być inaczej?
***
Rachela ze znudzeniem stukała palcami w
blat kuchennego stołu. Jednak jej znudzenie było jedynie pozorne. Spod
półprzymkniętych powiek obserwowała Fausta, który przygotowywał kolację,
gwiżdżąc coś cicho, co dawało pozory normalności. Jednak zauważyła, że od
jakiegoś czasu Faust robi się coraz bardziej nerwowy i burkliwy. Postanowiła go
o to zapytać, ale nie odpowiadał. Zresztą, przestała nawet oczekiwać na
odpowiedź, tylko obserwowała jego nerwowe, gwałtowne ruchy i słuchała
niemożliwego do zrozumienia mruczenia pod nosem przerywanego coraz mniej
melodyjnym, a bardziej irytującym, gwizdaniem.
Niemiec zaklął szpetnie, rzucając sztućcami
o blat.
–
Nie mogę załatwić dla ciebie papierów. To nie mogą być podróbki, tylko
najprawdziwsze blankiety. A ty nie powinnaś zostać tutaj ani dnia dłużej –
wyrzucił z siebie w końcu, odwracając się gwałtownie w jej stronę.
– Ach tak… – mruknęła speszona. Nie
wiedziała, co powiedzieć. Poruszyła się na krześle, unikając jego wzroku.
Mężczyzna usiadł po przeciwnej stronie stołu. – N-n-nie mam ci jak zapłacić –
wydukała, czując, że jej policzki wręcz płoną. Miała ochotę zapaść się ze
wstydu pod ziemię. Faust prychnął.
– Tu nie chodzi o pieniądze, głupia
dziewczyno.
Podniosła wzrok. On tylko westchnął i
powtórzył, nie wiadomo który raz w przeciągu ostatniego tygodnia:
– To nie tylko niebezpieczne dla mnie, ale
i dla ciebie. – Zawiesił na chwilę głos, a potem kontynuował, zupełnie tak,
jakby właśnie podjął jakąś decyzję: – Tym bardziej niebezpieczne, że pojutrze
muszę wyjechać na kilka dni. Trzy, góra cztery. Ale jeśli nic się nie zmieni,
jeśli nie dostanę informacji od… od znajomego, to będę cię musiał zostawić tu
samą.
– A ta lekarka? Wygląda na twoją dobrą
przyjaciółkę.
Niemiec milczał przez chwilę.
– Nie, jej w to nie mieszajmy.
Zamilkli. Cóż więcej można było powiedzieć?
Ich rozmowy, a raczej te monologi Racheli, które Faust decydował się przerywać,
zawsze tak się kończyły: rwały się w pół słowa, bo co można powiedzieć, kiedy
podstawową zasadą jest nie mówić nic?
Milczenie przerwało energiczne pukanie do
drzwi. Nieoczekiwany gość zapukał trzy razy, zrobił krótką pauzę, a potem
zastukał jeszcze dwukrotnie. Rachela drgnęła, lecz Niemiec złapał ją za
nadgarstek, nakazując zostać na miejscu.
– To sygnał. Spokojnie – wyszeptał.
Zdrętwiała ze strachu Rachela mimowolnie
pozostała na swoim miejscu. Faust bardzo powoli podszedł do drzwi i otworzył je
nieznacznie. Wąski otwór zasłonił swoimi plecami, więc Blumówna nie widziała
gościa. Zresztą, oni nie wymienili ze sobą ani jednego słowa, a Faust wrócił do
niej dość szybko. W dłoni trzymał złożoną na cztery kartkę.
– Mamy dokumenty.
***
Następnego dnia przyszedł wcześniej, przed
zmrokiem. Kiedy wyszła z nim do salonu, zerknęła na zegar. Była dopiero
piętnasta. Poczuła, że jej kolana miękną, a serce przyspiesza. Tyle mogło się
nie udać, tylu ludzi mogłoby ją wydać. Z Faustem na czele, chociaż tę paskudną
myśl starała się odrzucić. Powinna być mu wdzięczna, a nie go podejrzewać.
Czyżby przyszedł czas, by się pożegnać?
Jeśli tak, do dlaczego nie kazał jej zabrać swoich rzeczy, dlaczego nie dawał
jej tych przeklętych papierów? Niemiec dał jej jednak tylko sporych rozmiarów,
owinięty w szary papier pakunek, który okazał się zaskakująco lekki.
– To dla ciebie. Przebierz się, proszę –
rozwiał jej wątpliwości, co do zawartości paczki.
Pokiwała tylko głową, zgadzając się. Chciał
ją stąd zabrać, to jasne. Dlatego musiał dać jej dobre ubranie, pewnie po to,
by pasowała do niego, podporucznika. Gdziekolwiek miał ją odeskortować, musieli
wyglądać jak para. Tak jej się przynajmniej wydawało. Swego była pewna dopiero,
gdy otworzyła paczkę.
Wewnątrz znajdował się oszałamiający,
kobaltowy kostium. Kolor był ekstrawagancki, szyku dodawały zaś beżowe lamówki
na żakiecie. Rachela ostrożnie rozłożyła ubranie, obejrzała je z każdej strony:
aż pachniało nowością. Co więcej, rzeczywiście wyglądało jak żywcem wyjęte z
żurnala. Wręcz bała się to na siebie włożyć, by nie zepsuć efektu. Co prawda,
przed wojną często nosiła drogie, dobre ubrania, teraz jednak czuła, że oto
trzyma w dłoniach rzecz obcą, zupełnie niezasłużoną. Kostium musiał kosztować
majątek, a on dał jej go lekką ręką, bez zająknięcia, jak ciuch z drugiej ręki.
Niebywałe!
Wodziła dłonią po materiale, napawając się
miękkością, nowością, jakością. Ciasne sploty materiału, z pewnością bawełny –
przyjemnie było znów je poczuć, dlatego też uśmiechnęła się do siebie mimo
woli. Prezent był drogi, to prawda, ale przecież dostała to tylko na chwilę, by
móc grać rolę, którą Faust dopiero jej narzuci. Teraz musi się tylko
przedzierzgnąć w taką kobietę, jakiej Niemiec sobie życzy. Nic łatwiejszego!
Szybko
zrzuciła z siebie swoje ubranie, przebrała się. Starając się dostrzec cokolwiek
w poplamionym lustrze, zawiązała włosy w kok. Był o wiele mniejszy niż przed
gettem, ale nie mogła narzekać. Żałując, że nie ma pudru, by przykryć niezdrową
bladość policzków, wyszła z łazienki.
Od Fausta nie doczekała się żadnego
komplementu, żadnego komentarza. Bez słowa podał jej niewielki, jasnobrązowy
toczek z woalką, który kolorem pasował do lamówek żakietu. Buty też się
znalazły. Nie miała pojęcia, jak zdjął miarę czy nawet zdołał kupić wszystkie
te rzeczy w przeciągu li tylko jednego dnia, ale w zamieszaniu nie miała czasu
go o to zapytać. A zaiste dziwne było to zamieszanie: mężczyzna kręcił się
nerwowo po mieszkaniu, co rusz przynosząc jej nowe rzeczy: torebkę, rękawiczki
z miękkiej skórki, pomadkę. Ta ostatnia była pożyczona, ponieważ widać było na
niej ślady zużycia, ale nawet za to była mu wdzięczna. Ciszę przerywały tylko
jej podziękowania, z każdą chwilą
cichsze.
Kiedy otworzył przed nią drzwi mieszkania,
gestem nakazując wyjść, miała wrażenie, że zwymiotuje. Tętno wyraźnie
przyspieszyło, serce podskoczyło do gardła i biło mocno, wywołując odruch
wymiotny. Podał jej ramię, więc przyjęła je niepewnie. Wyszli na zalaną słońcem
ulicę. Rachela rozglądała się z ciekawością. Faust zdawał się nie zwracać na
nią najmniejszej uwagi, więc zaskoczył ją, gdy usłyszała szept:
– Nie zachowuj się jak wypuszczona z
więzienia. Godnie, patrz przed siebie. Jestem w mundurze.
– Dlatego nikt nie będzie na ciebie patrzył
– odparła z przekonaniem. W końcu tak było w getcie: każdemu, nawet byle
żołnierzykowi w mundurze feldgrau usuwano się usłużnie z drogi. Lepiej było nie
zwracać na siebie jego uwagi.
– Tutaj nie jest tak jak… Tam –
odpowiedział.
Rzeczywiście, nie było. Ludzie gapili się
na nich bezczelnie, wymieniali uwagi. Była zatem sensacją. Blumówna uśmiechnęła
się więc sztucznie i wykonała polecenie Fausta: wbiła wzrok w ulicę przed sobą,
wyprostowała się, dostosowała krok do kroków esesmana. Niemniej jednak ludzie
nie odpowiadali na jej zdawkowe uśmiechy: miny przechodniów wyrażały
dezaprobatę, pogardę nawet. Mało brakowało, a napluliby jej w twarz.
– Nienawidzą mnie – skonstatowała, wciąż
niedowierzająco. – Nie znają, ale nienawidzą. To przez twój mundur?
– Mają cię za dziwkę – odparł z
rozbrajającą szczerością.
– Och – mruknęła tylko, wyraźnie
zdezorientowana.
Zrobiło jej się wyjątkowo nieswojo. Nagle
poczuła, że wcale nie chce tego świeżego powietrza, tego późnoletniego słońca,
tego gustownego kostiumu prosto z żurnala. Zapragnęła wrócić do mieszkania
szpiega, do ciemnego, dusznego pokoju, do samotności. Wiedziała jednak, że nie
może tego zrobić. Skupiła się więc jedynie na drodze przed sobą, na stukocie
obcasów. Robiła tak już wcześniej, nie było to tak trudne. Jeśli nie chciało
się widzieć trupów i żebrzących dzieci, wystarczyło skupić się na jakimś
punkcie przed sobą: latarni, słupie ogłoszeniowym, oknie, drzewie… Wszystko
jedno. Byleby tylko się nie rozglądać, byleby tylko nie słyszeć.
Dlatego też nie zauważyła kiedy przystanęli
przed niepozornym zakładem fotograficznym. Informacja pod szyldem głosiła, że
należy on do Jana Zakrzewskiego i został założony w trzydziestym piątym roku.
Na niewielkiej, zakurzonej wystawie za zakratowanym oknem stało kilka zdjęć
portretowych: piękne kobiety z martwym wzrokiem i wymuszonym półuśmiechem i
poważni mężczyźni w dawno już niemodnych garniturach i z równie niemodnymi
fryzurami. Wśród zdjęć znajdowały się dwa przedstawiające niemieckich oficerów
– były to jedyne zdjęcia, które wyglądały na względnie nowe.
Faust otworzył drzwi, czekając aż wejdzie
pierwsza. Weszła więc, głośno przełykając ślinę. Przez krótką chwilę mrugała
intensywnie, ponieważ wzrok jeszcze nie przyzwyczaił się do panującego w
pomieszczeniu półmroku. Było chłodno, a w smugach światła wpadających przez
okno dostrzec można było fruwające drobinki kurzu. Pomieszczenie było
niewielkie i zagracone: ściany zakrywały zamknięte szafy, a poruszanie się
ograniczały dwa biurka. Jedno było puste, przy drugim zaś siedział młody,
chudy, jasnowłosy mężczyzna w białej koszuli i kamizelce w kratę od kompletu,
równie niemodny, co modele na zdjęciach. Kiedy ich zobaczył, zerwał się na
równe nogi. Minę miał wyjątkowo dziwną, ale Rachela zrzuciła to na karb tego,
że Faust był w mundurze. Dopiero gdy pełne napięcia milczenie przeciągało się,
a młodzieniec nie spuszczał wzroku z Niemca, zaczęła się zastanawiać, o co tu
chodzi. Już miała zapytać, czy oby przypadkiem się nie znają, gdy z drugiego
pomieszczenia wyszedł niski, ciemnowłosy mężczyzna w okularach i przywitał ich
wylewnie.
– Och, państwo przyszli w sprawie
dokumentów, prawda? – zapytał perfekcyjnym niemieckim. Faust tylko skinął
głową. Właściciel zakładu, jak podejrzewała Rachela właśnie Jan Zakrzewski,
zaprosił ich gestem do środka. Zupełnie nie zwracał uwagi na ubiór Fausta, nie
oceniał Blumówny, nie komentował zupełnie niczego. Wykonał swoją pracę i kazał
poczekać. – Antek zaraz wszystko wypisze, wedle wzoru, od linijki! – Zakrzewski
otworzył drzwi, wypraszając ich.
Było to tak abstrakcyjne, a jednocześnie
tak zwyczajne, że Rachela nie mogła uwierzyć w tę niespodziewaną
prawdopodobność zdarzeń. Pierwszy raz od długiego czasu ktoś traktował ją
zupełnie normalnie, jak człowieka. Wszystko wydawało jej się za proste,
wszędzie szukała haczyka. Oczekiwała, że za chwilę do zakładu wejdzie Gestapo i
zabierze ją do więzienia albo gorzej, z powrotem do getta. W końcu wszystko się
mogło zdarzyć, w końcu i Faust mógł okazać się sadystą, który przez cały ten
czas bawił się nią, dając nadzieję.
Nic takiego się nie wydarzyło.
Znów znaleźli się w pomieszczeniu z szafami
i biurkami, a chłopak wciąż tam siedział. Teraz Rachela wiedziała, że ma na
imię Antoni. Chmurny czegoś Faust kazał jej usiąść na jedynym wolnym krześle, a
sam podszedł do chłopaka. Pochylił się tak, że go zasłonił, więc Blumówna nie
mogła już zobaczyć ich twarzy. Przez chwilę szeptali do siebie gorączkowo.
***
– To nie tak miało wyglądać – syknął
poirytowany podporucznik. Antoni uśmiechnął się uspokajająco.
– Mamy wszystko pod kontrolą.
– Kontrolą? O jakiej kontroli mówisz? To
jest, do ciężkiej cholery, miejsce publiczne! – Uderzył dłonią w blat biurka, a
potem obejrzał się, chcąc sprawdzić reakcję Blumówny. Patrzyła na nich,
wyraźnie przestraszona. Postarał się więc uspokoić. Rozluźnił mięśnie, poruszył
ramionami.
– Myślałem, że spotkamy się w jakimś
konspiracyjnym lokalu. Że weźmiesz swój… Warsztat… i zrobisz to jakoś bardziej
dyskretnie.
– Faust, chciałeś doskonałe dokumenty. Nie
miały być dobre, tylko doskonałe. Spójrz. – Rylski wyjął z jednej z szuflad
blankiet, otworzył go na pierwszej stronie. – To oryginał. Nie było łatwo. Tu
się musi wszystko zgadzać, każda pieczątka. Dostałem to przypadkiem, a to
wszystko – spojrzał gdzieś ponad jego ramieniem – jest nieco… improwizowane.
Ale miejsce jest pewne, a „Lolek” nie doniesie.
– „Lolek”? Mówisz o Zakrzewskim? Co ty
chcesz mi powiedzieć? Że to twój lokal konspiracyjny? – Antoni skinął głową.
– Jak wypiszę dane, daj jej to. – Spod
biurka wyciągnął niewielką paczkę i położył ją na stole, ucinając dyskusję. – Zaraz po nią ktoś
przyjedzie. Tu twoja rola się kończy, a „Lolek” w ogóle zapomni, że był dziś tu
jakiś esesman z ładną panią. Nie ufasz mi?
Boelke westchnął, odwrócił twarz i nic nie
odpowiedział. Antoni nie skomentował. Zamiast tego wyszedł na chwilę, zapewne
odebrać zdjęcia od Zakrzewskiego. Niemiec usiadł ciężko na jego miejscu,
schował twarz w dłoniach, myśląc intensywnie nad bajką, którą będzie musiał
opowiedzieć Racheli. To, co powiedział mu Rylski znaczyło, że nie będzie miał
teraz czasu dostarczyć jej teczki z legendą, której musiała się nauczyć, by
przeżyć. Nie wiedział też, dokąd dokładnie mają ją zabrać, ale tego się przecież
dowie, ma swoje kontakty, ma kilka innych długów wdzięczności.
To
nie tak miało wyglądać, nie tak!
Antoni wrócił. Boelke
niechętnie ustąpił miejsca. Przez chwilę bezmyślnie przyglądał się, jak Rylski
przykleja zdjęcie. Ocknął się dopiero, gdy chłopak po raz trzeci zapytał:
– Co mam wpisać?
Veit usłyszał za sobą stukot obcasów. Potem
przy swoim ramieniu poczuł ciepło. Dziewczyna stała obok niego, widział ją
kątem oka. Udając, że nie zwraca na nią uwagi, zaczął dyktować:
– Soderberg Reni, urodzona w Freie Stadt
Danzig siedemnastego kwietnia dwudziestego roku, córka Heinza i Hildegard
Soderbergów.
Dopiero kiedy skończył dyktować, spojrzał
na Żydówkę. Dziewczyna stała, przyglądając mu się z dziwnym wyrazem twarzy: ni
to ze zdziwieniem, ni z obrzydzeniem, ni przerażeniem. Antoni podał jej
wypełniony blankiet.
– A więc nazywasz się Reni Soderberg?
***
Reni Soderberg – jej nowa tożsamość. Od
teraz jest Reni Soderberg, o której wie jeszcze mniej, niż o Fauście. Co się
tyczy nazisty, sam wyglądał na zdenerwowanego. Wiedziała, że cała ta sytuacja
go zaskoczyła, a więc znaczyło to, że nie zaplanował tego sam. Musiał znać
Antoniego, może znał też właściciela zakładu fotograficznego, w którym czekała
na to, co miało się wydarzyć. Ktoś miał ją zabrać do „bezpiecznego miejsca” –
kolejnego. Problem w tym, że ona nie chciała opuszczać swojego dotychczasowego schronienia
w mieszkaniu Fausta.
Bała się. Wręcz trzęsła się ze strachu,
oczekując na niewiadome. Niemiec kazał jej się ponownie przebrać – tym razem w
prostą, brązową sukienkę i zbyt duży żakiet, na pewno po to, by nie wyróżniała się
na ulicach. To mogło znaczyć tylko jedno: nie szedł z nią.
Stukała nerwowo obcasem w podłogę, coraz
mocniej zaciskając spotniałe dłonie na kolanach. Faust musiał zauważyć jej
zdenerwowanie, bo przykucnął i zaczął coś tłumaczyć z dziwną, zatroskaną miną.
Skupiła się na tym, co mówi:
–… będzie dobrze. Ci ludzie wiedzą, co
robią. Na razie musisz wiedzieć tyle, co w papierach. Odwiedzę cię za kilka
dni. Może pięć, może więcej. Wtedy powiem ci wszystko, co trzeba. Ja…
– Ona musi już stąd iść – wtrącił Antoni. –
„Cichy” czeka. – wskazał drzwi.
Faust poklepał ją po ramieniu.
– Do zobaczenia – powiedział. A potem
Antoni wyprowadził ją na zewnątrz.
***
„Cichy” okazał się rikszarzem – chłopakiem młodym,
na oko dwudziestoletnim o rumianej twarzy i szczerym uśmiechu. Kiedy ją
zobaczył, uchylił czapki, ale nic nie powiedział. Antoni podał mu jakiś adres,
którego Blumówna nie dosłyszała. Jechali powoli, wyjątkowo niespiesznie. Jakby
to był zwykły dzień, a ona zwykłą klientką. „Cichy” okazał się rzeczywiście
cichy: nic nie mówił. Nawet nie próbował zagadywać, co akurat jej odpowiadało.
Miała czas, by poprzyglądać się ludziom z tej strony, ale nie robiła tego. Bała
się, że ktoś mógłby ją rozpoznać, chociaż zagrożenie było niewielkie.
Zaniepokoiło ją to, że „Cichy” zaczął kluczyć
mniej gwarnych, bocznych uliczkach. Kiedy już miała prosić go o to, by się
zatrzymał i wytłumaczył, sam się zatrzymał. Na końcu uliczki czekał
samochód, czarny Ford. O maskę opierał się mężczyzna, o połowę starszy od „Cichego”
z włosami już przyprószonymi siwizną oraz lwią zmarszczką między zmarszczonymi
brwiami. Nie uśmiechnął się ani nie wykonał żadnego innego gestu, świadczącego
o tym, że ich zauważył.
– Idź – polecił rikszarz. – No, idź! –
rozkazał, gdy zauważył jej wahanie.
Z bijącym sercem wstała i na sztywnych
nogach, potykając się co chwila, ruszyła do przodu. Starszy mężczyzna patrzył
na nią beznamiętnym wzrokiem. Kiedy podeszła, otworzył drzwi, więc wsiadła.
Nawet nie próbowała protestować, opierać się, uciekać. W gardle zaschło jej
tak, że nie była zdolna wypowiedzieć choćby słowa. Zamknęła tylko oczy, myśląc
o tym, by ewentualna egzekucja odbyła się szybko i sprawnie.
Chociaż, z drugiej strony, gdyby mieli ją
zabić, już by to zrobili. A więc co? Wiozą ją na przesłuchanie? Do więzienia?
Samochodem trzęsło na kocich łbach, Rachelę
rzucało po kanapie, gdy kierowca brał ostre zakręty. Jechał zdecydowanie zbyt
szybko.
Niech
to się skończy, niech to wszystko już się skończy!
Ford zatrzymał się
gwałtownie.
– Dojechaliśmy, panienko – rzekł szofer.
Głos miał nieprzyjemny, gardłowy i nieco chrapliwy.
Powoli otworzyła zaciśnięte powieki.
Klasztor. Przywieźli ją do klasztoru. Bez
wątpienia katolickiego. Wysokie, ciemne mury i budynki schowane za nimi
odstraszały. Wyróżniała się jedynie kościelna wieża.
Rachela westchnęła. Dzwony biły piątą po
południu.