Listopad
1942 r., Warszawa, strona aryjska
Majcher stał przed
drzwiami. Zapukał raz jeszcze, ale znów nie doczekał się żadnej odpowiedzi z
drugiej strony. Zupełnie niemożliwym było, by Basia zapomniała o umówionym
spotkaniu, wszak wiadomość została ze skrzynki kontaktowej odebrana już dawno
temu. Z drugiej strony zastanawiał się, czego właściwie się spodziewał:
dziewczę to było dobrą i prawą duszyczką, dla której świat był czarno-biały.
Już został przez nią osądzony, więc wyraźnie jest niechętna dalszym spotkaniom.
Niemniej jednak Basia była bardzo, jak to się mądrze mówi, ideowa, więc choćby
jej to było nie w smak, będzie wykonywać zadania, które jej polecono.
Czemu zatem ociąga się z przyjęciem go?
Mógłby teraz robić tysiące innych rzeczy, a
mimo to stoi przed jej drzwiami i zaciska spotniałe ze zdenerwowania dłonie.
Kieruje nim poczucie obowiązku, tak samo jak Basią. Gdyby nie ten zakichany
obowiązek, to wstyd nie pozwalałby mu się pokazywać w tej dzielnicy jeszcze
przez miesiąc! Ale kiedy pomyślał, co mógłby teraz robić… Mógłby przecież swój
czas poświęcić pracy zarobkowej, matka i tak nie jest w stanie sama wykarmić
dużej rodziny, zresztą odkąd ojciec poszedł w tango…!
Nie, o tym akurat nie miał ochoty myśleć,
nie o ojcu. Kiedyś nawet myślał, że już przeszła mu złość na tatuśka-pijaka,
ale z niemałym zaskoczeniem skonstatował, że się pomylił.
S-kon-sta-tował – pomyślał, kulawo dzieląc słowo na sylaby,
smakując je i powtarzając w myślach, tak dla wprawy, jeszcze ze trzy razy. Albo
cztery, zawsze to większa pewność, że język mu się nie zaplącze, gdyby chciał
tego słowa użyć w kulturalnej rozmowie na poziomie, czyli takiej – jak sobie
wyobrażał – jaką panna Basia ze względu na wychowanie i urodzenie mogła
prowadzić. Przejechał językiem po zębach i podniebieniu, zupełnie tak, jakby
obracał wyraz w ustach. Podobało mu się, dobrze brzmiało. Tak i n t e l i g e n t n i e.
Zresztą, musiał przyznać, że panienka Basia
ze swoją pogardą dla złodziejskiego, drobnego i w gruncie rzeczy nieszkodliwego
majchrowego procederu wyraźnie wlazła mu na odcisk, baba jedna! Pobudziła a m b
i c j ę. Bo gdyby nie tamta sytuacja, Majchrowi nawet przez myśl by nie
przeszło, by musieć się do kogoś dostosowywać i być równym kompanem do
rozmowy. Kompanem? Nie, nie kompanem
tylko inter… interlo… No, towarzyszem. Udał się więc był Majcher do pewnego
profesorka w okularkach i zapisał na tajne komplety, głównie po to, by pokazać
pannie Basieńce, że po pierwsze żaden z niego pospolity złodziejaszek, a po
drugie na pewno nie cham i prostak, chociaż do tej pory wykształcenie miał
zaledwie podstawowe. I cóż, że z Pragi, a czy ludzie po drugiej stronie
głupsze, czy jak? Głupsi. No, nie
głupsi, ludzie swój rozum mają. Szczególnie ci z Pragi.
Wracając do meritum, jak zwykł mówić chytry
stary profesorek w głupawych patrzałkach, uczęszczanie na te całe komplety
całkiem się Majchrowi spodobało. Jeszcze się nikomu do tego nie przyznał, ale
nawet zaczął sobie marzyć o tym, że mógłby po wojnie – bo nie wątpił, że ktoś
taki jak on po prostu musiał ją przeżyć, szczególnie, że brednie o walce do
ostatniej kropli krwi ani były mu w głowie – zostać jakimś zasłużonym dla kraju
inżynierem, a poza tym rachunki szły mu bardzo dobrze, nie chwaląc się,
oczywiście innymi, przydatnymi zdolnościami. Widział siebie w roli tego, który
odbuduje kraj i przyniesie mu nowy dobrobyt. To by się dopiero Basia zdziwiła,
że taki prosty chłopak z Pragi tak nieoczekiwanie wyszedł na ludzi! Problem w
tym, że jeszcze musi tylko dopilnować tego, by sama Barbara przeżyła, by móc go
potem oglądać w glorii i chwale oraz dziwować się ponad ludzkie pojęcie. Oraz,
e w e n t u a l n i e, zachwycać, może nawet wzdychać, chociaż tu nie dawał
sobie zbyt wielkich szans, bo skoro jeszcze
nie wzdycha... Ale przecież jeśli jakoś, pomimo nawału przeróżnych
obowiązków, dotrwa do końca kursów i zda tę całą maturę, o której tak paplają
inni uczniowie, to będzie jej równy, no nie? Ba, od jednego takiego Staszka
nawet dowiedział się, że w mieście działają uniwersytety! W takim razie jego
plan z zostaniem inżynierem ma sens, nie? Ma? Ma. Elegancko!
Majcher wrócił myślami do chwili
teraźniejszej – w końcu nie czas na marzenia, trzeba skupić się na pracy, na
aktualnym zadaniu. Uniósł dłoń, by zapukać, ale ponownie się zawahał. Przytknął
ucho do drzwi. Teraz zdecydowanie wyraźniej słyszał dobiegające zza niego
głosy. A więc miała gości. Przez chwilę zastanawiał się, co powinien zrobić –
odejść nie może, czekać przed wejściem też głupio, a pchać się między wódkę a
zakąskę… Zaryzykował i nacisnął klamkę – było otwarte, Basia nie miała w
zwyczaju zatrzaskiwać zamka, jak mógł o tym zapomnieć! Akurat, jak na złość,
głosy w pokoju po lewo nagle podniosły się nieoczekiwanie, a Majcher poznał, że
gościem Basi jest kobieta. Bardzo zdenerwowana kobieta.
–
Czemu zajmuje się cudzymi dziećmi, nie swoimi?! – W głosie kobiety słychać było
desperację.
Majcher przylgnął plecami do ściany tak, by
kobiety w pokoju nie mogły go widzieć. Nie miał pojęcia, co nim kierowało,
dlaczego w ogóle wszedł do mieszkania. Aha, poczucie obowiązku. O-bo-wią-zek.
– Mamo! – warknęła Basia.
Majcher zdziwił się – po raz pierwszy
słyszał, jak dziewczyna zwraca się do kogoś w ten sposób. Nie mógł już
powstrzymać ciekawości, zajrzał do pokoju. Przytuliwszy policzek do framugi
obserwował wysoką, jasnowłosą kobietę. Długie włosy spięła w opadający na kark
kok. Marian stawiał wszystkie pieniądze świata, że właśnie zobaczył matkę
Baśki, takie były do siebie podobne. Tyle tylko, że kobieta nosiła się
żałobnie, w czerni. Zawadzki pomyślał, że jeśli śmierć jest kobietą, to wygląda
właśnie jak matka panny Barbary.
– Robi to, bo to właściwie. Władek i tak…
Władkowi żadne z nas nie może już pomóc. A tamtym można, tutaj wszystko jest do
uratowania. – Tym razem ton głosu Basi był zupełnie spokojny – Tak jest dobrze,
mamo. Dobrze i właściwie. Nie porzuca się w potrzebie. – Starsza kobieta
prychnęła, jak się wydawało, przez łzy.
– Właściwie! W potrzebie! On tu się bawi w…
A mój Władzio leży gdzieś – zaczerpnęła powietrza – w n-nnn-iepoświęconej
ziemi.
Majcher uznał, że dłużej nie może się ani
ukrywać, ani podsłuchiwać. Stanął więc w drzwiach, jakby nigdy nic, uchylił
kaszkietu i rzucił, kłaniając się lekko, z wrodzoną praską elegancją:
– Dobry.
Basia patrzyła na niego jak na jakiegoś
ducha, może nawet zastanawiała się, ile słyszał z rozmowy. Na jej matkę patrzeć
się bał.
– Było otwarte, to weszłem. W-wszedłem. Bo
se pomyślałem… No ale nie, że panna Basia to moja alejówka*, niech sobie
łaskawa pani nie myśli, nic z tych rzeczy… – Rzucił spojrzenie dziewczynie,
która wyglądała na zdezorientowaną. Pociągnął nosem i wytarł go w rękaw,
spuścił wzrok. – No, ale co ja będę farmazony opowiadał: żaden ze mnie
fatygant**, to uspokoić szanowną panią mamusię mogę.
Matrona wyszeptała coś, co brzmiało jak
„Bogu niech będą dzięki”, ale potem uśmiechnęła się czarująco, jakby Marian
opowiedział przedni wist. Problem w tym, że nie opowiedział.
– Miło pana poznać, chłopcze – powiedziała,
po czym, rzuciwszy jeszcze spojrzenie Basi, wyminęła Zawadzkiego i skierowała
się do wyjścia.
– Morowo*** – zdążył jeszcze przytomnie
rzucić, nim usłyszał trzaśnięcie drzwi.
Basia nie wyglądała na zadowoloną.
***
Wynurzył się gwałtownie, szeroko otwierając
usta, spazmatycznie łapiąc powietrze. Lodowato zimna woda chlusnęła na podłogę
łazienki. Podkurczył nogi i oparł łokcie na kolanach. Przetarł twarz, odgarnął
z czoła mokre kosmyki włosów. Wnioski: golenie, fryzjer. W najbliższej
przyszłości, ponieważ niemiecki oficer absolutnie nie może wyglądać
niechlujnie. Wzdrygnął się, bo nagle zrobiło mu się strasznie zimno. Nie, nie
umartwiał się. Po prostu zbyt długo siedział, gapił się w wysoki sufit i użalał
się nad sobą, więc woda zdążyła wystygnąć.
Veit lubił te krótkie momenty, w których
mógł spokojnie histeryzować i oddawać się bólowi istnienia. Bo był to czas
tylko dla niego, kiedy nie musiał być ani spokojny, ani opanowany, ani nawet
poprawny. Nie musiał się pilnować. Histeria była niczym swoiste katharsis i
przygotowanie do następnego zadania. Zadnia trudnego, takiego ponad jego siły.
W zasadzie to w tych krótkich momentach rozpaczy absolutnie wszystko go
przerastało. Teraz na przykład były to: wyjście z wanny, ogolenie się i
ubranie. Wyjście do pracy. Praca. Ta oficjalna i ta tajna.
Ostatecznie jednak, wstrząsany falami
kolejnych dreszczy, wyszedł z wanny i ślizgając się na mokrej podłodze, podszedł
do lustra. Jak zwykle przez chwilę nie rozpoznawał siebie w lustrze, potem
ogłupiony mózg zaczynał działać, dopasowując kolejne części twarzy do obrazu,
który miał zakodowany, rozpoznawać się. Właściwie Veit podziwiał siebie, że ze
swoim usposobieniem nie stał się żadnym pieprzonym morfinistą. Albo że nie
skończył jeszcze ze sobą, skacząc z mostu, wieszając się, albo – patrząc na
jego upodobanie do użalania się nad sobą w czasie kąpieli – nie podcinając
sobie żył. Z pewnością istniało jeszcze co najmniej pięćdziesiąt innych
sposobów na zadanie sobie śmierci, choćby ze strzeleniem sobie w łeb na samym
początku listy, ale nie miał siły teraz o tym myśleć. Teraz musiał skupić się
na zadaniu, jakie przed nim postawiono. Korekta: jakie sam przed sobą postawił.
W końcu czy nie zobowiązał się przed Ewą? Zobowiązał. Wymyślił, co powinien
zrobić, plan został zaakceptowany, nie było nic więcej do gadania. Nic do
dodania.
Wszystko postanowione.
Golił się jak zawsze uważnie, uważając, by
się nie zaciąć. Myśli uciekały co prawda gdzieś daleko, ale oko miał dobre, a
rękę pewną. Plan dnia był prosty, klarowny, taki, by się nie przepracował, by
się zbytnio nie stresował: miał jechać na Pawiak, przesłuchać Jakuba
Woyciechowskiego i jak najszybciej załatwić to, by chłopaka pozwolono mu
przewieźć na Szucha. W czasie drogi z punktu A do punktu B miał po prostu
pozwolić na to, by więzień został odbity. W miarę możliwości po cichu i jak
najmniejszymi środkami. Zresztą, Woyciechowski oddany pod opiekę Kripo nie
będzie miał już silnej obstawy. Ot, zginie kilku ludzi. Problem w tym, że Veit
miał silne postanowienie, by wszystkiego osobiście dopilnować, by brać aktywny
udział w akcji, na przykład wystrzelić cały magazynek w powietrze, w razie
czego zapewnić sobie alibii. A jeszcze lepiej: by dać się postrzelić.
Oczywiście nie śmiertelnie, ale na tyle poważnie, by oddalić od siebie
podejrzenia. Co prawda świadomość tego, że w czasie akcji najprawdopodobniej
zginą inni ludzie wcale nie ułatwiała mu spokojnego planowania szczegółów, ale
mimo to ułatwiała podjęcie decyzji o tym, by wystawić się na strzał, dać się
zranić.
Veit myślał o sobie, że jest hazardzistą,
że jest uzależniony nie tylko od histerii, ale też od ryzyka, od adrenaliny, od
strachu, niepewności, bezsenności i wszystkiego tego, co niosło za sobą
ryzykowanie życia w grze, w zabawie w szpiegowanie. No, na pewno było z nim coś
nie tak. Który normalny, zdrowy człowiek, a do tego zdroworozsądkowy Niemiec,
stawałby po stronie przegranej? Który wyciągałby ludzi z więzień, Żydów z
getta? Który łaziłby po getcie, zatruwał się w kanałach, ryzykował nie tylko
utratę życia, ale także egzekucję własnego ojca oraz zabór majątku tylko po to,
by jakiemuś dzieciakowi, któremu nagle zachciało się bawić w konspirację,
załatwiać lewe papiery i schronienie?
Faust w zasadzie już dawno uznał, że sam
jest takim właśnie nieodpowiedzialnym dzieciakiem, któremu zachciało bawić się
w konspirację. Czasem, głównie dla uspokojenia wyrzutów sumienia względem ojca,
zasłaniał się swoim kodeksem moralnym, który nie pozwolił mu na to, by
spokojnie przyglądać się temu, co Niemcy wyczyniają w ojczyźnie jego matki
(pomińmy milczeniem to, że rodzina matki była niemal całkowicie
zgermanizowana). Prawda zaś była taka, że pomimo całej jego niechęci wobec
narodowego socjalizmu, do konspiracji poszedł dla siebie. Gdyby nie przyszło mu
do głowy, że mógłby zostać szpiegiem i oprócz własnej przyjemności także komuś
pomóc, skończyłby pewnie jako heroinista, alkoholik albo hazardzista. Albo
wszystko to naraz. Bo Veit nie umiał żyć inaczej, a tylko działać wbrew: wbrew
ojcu nie pokochał nazizmu, wbrew ojcu poszedł na studia prawnicze, wbrew swojej
profesji działał na rzecz konspiratorów. Rolę środka odurzającego spełniało
więc samo bycie szpiegiem.
Zakładając mundur, przyznał jeszcze sam
przed sobą, że wszystko, co do tej pory robił w życiu, robił wyłącznie dla
siebie. Dlatego teraz wypadałoby nareszcie zrobić coś dla innych.
Veit lubił się oszukiwać, bo dodawało mu to
odwagi.
***
Kuba był wykończony. Był na skraju, a
doprowadzano go właśnie na kolejne przesłuchanie. W drodze, ciągnięty jak
szmata przez szary, smutny i ciemnawy więzienny korytarz, podjął ciężką
decyzję: trzeba kogoś sypnąć. Nie, nie muszą nawet zacząć bić, po prostu
wystarczy, że wrzucą go do pokoju przesłuchań, a on zacznie śpiewać, nieważne,
czy ktoś go będzie słuchał, czy wręcz przeciwnie. Jedno oko wciąż miał spuchnięte,
więc niewiele widział, a chociaż w głowie nieustannie mu szumiało, to dosłyszał
jednak skrzypnięcie drzwi.
Rzucili go na podłogę, nawet nie kłopotali
się tym, by posadzić go na stołku, który niewątpliwie tu był. A może już
wszystko mu się pomieszało? Może to nie pokój przesłuchań, może to cela, a
wlekli go korytarzem nie na, ale po przesłuchaniu? Podniósł się na
obolałych rękach, w których każdy mięsień pulsował trudnym do zniesienia, tępym
bólem. Nie, jednak to pokój przesłuchań, jak przez mgłę widzi biurko i zydel. Wyczerpany,
znów padł na ziemię, a w ustach poczuł smak krwi.
Za biurkiem już ktoś czekał.
Skrzypnęła skóra, kiedy przesłuchujący
podniósł się z ze swojego krzesła. Jakub widział zbliżające się wypolerowane
oficerki i fragment ciemnych spodni mundurowych. Niemiec złapał go za ramię i
niezbyt delikatnie przewrócił na plecy. Woyciechowski zmrużył oczy, a właściwie
oko, bo poraziło go zbyt jasne światło wiszącej mu nisko nad głową lampy
jarzeniowej. Potem usłyszał głos oddalających się kroków: niespiesznych,
irytująco niespiesznych, Jakub śledził wzrokiem oddalające się, wyglansowane
oficerki: ze stanu obuwia właśnie wywnioskował, że ma do czynienia z kimś
poważniejszym niż do tej pory. To tylko utwierdziło go w przekonaniu, że
powinien zacząć sypać.
Śledczy przyciągnął sobie zydel, na którym
zwykle w czasie przesłuchania sadzano więźnia. Szeroko rozstawił nogi, pochylił
się nad Kubą, wciąż leżącym na podłodze, oparł łokcie o kolana. Złożył dłonie
jak do modlitwy, westchnął, co w panującej w pokoju przesłuchań ciszy rozniosło
się niemal jak huk wystrzału. Woyciechowski nie miał siły przekręcić głowy w
taki sposób, by widzieć twarz śledczego. Ale na pewno był to ktoś nowy, nie
spotkał się w końcu jeszcze z takim zachowaniem.
Cisza aż wierciła w uszach.
Śledczy w oficerkach westchnął jeszcze raz,
po czym zacmokał – jak się Kubie wydawało – z dezaprobatą. Przez chwilę trwali
tak: Jakub na podłodze, mrugając nerwowo zdrowym okiem, i Niemiec, pochylając
się nad nim, jakby właśnie podziwiał niezbyt udany okaz. Chłopiec wolał nawet
nie wyobrażać sobie, jak strasznie musi wyglądać, wystarczyło mu, że czuł każdy
mięsień i każdą kość w ciele. Nic też już nie było w stanie go przerazić: nawet
ten spokój śledczego. Tak mu się przynajmniej wydawało.
– Silny jesteś. Co trenowałeś? Boks? –
zapytał Niemiec. Ton miał nieco mniej spokojny niż wskazywało zachowanie. –
Boks, na pewno boks – sam sobie odpowiedział po krótkiej chwili milczenia. –
Też trenowałem. Ale to w strzelectwie byłem mistrzem, co nieustannie
rozczarowywało mojego ojca.
Woyciechowski miał ochotę prychnąć, ale
czuł, że taki wysiłek rozerwałby mu płuca. Wolał więc oddychać płytko – a i to
nie przez, wielokrotnie złamany, nos, ale przez usta.
– Ale nie o moim ojcu przyszliśmy tu
rozmawiać. – Klasnął w dłonie i pochylił się gwałtowanie nad chłopakiem, tak że
nosem niemal dotykał jego twarzy.
Jeśli do tej pory Woyciechowski oddychał,
to na chwilę przestał: oto siedział przy nim ten sam Niemiec, którego śledził
kiedyś ze względu na jego częste kontakty z matką. Nie, wzrok go nie mylił, nie
pomyliłby tej nieco pociągłej, ale dosyć klasycznie, by nie powiedzieć aryjsko,
przystojnej twarzy z jakąś inną szwabską gębą. Teraz okazywało się jeszcze, że
ów Niemiec ma też dziwne, niepokojące oczy: piwne, jakby poprzecinane złotymi
żyłkami. Patrzył na Kubę i nie mrugał, co potęgowało wrażenie dziwności. Co tu
dużo gadać – śledczy wyglądał, jakby był niespełna rozumu.
– Ja – wychrypiał Jakub – ja wszystko
powiem, ja znam nazwiska, adresy… Ignacy Ła…
– Nie interesuje mnie nic, co masz do
powiedzenia. – Śledczy machnął lekceważąco dłonią tuż przed twarzą
Woyciechowskiego. – Nie po to tu przyszedłem. – Wyszczerzył zęby w wilczym
uśmiechu.
Więzień miał wrażenie, że włoski na karku
stają mu dęba. Spokój i lekceważący ton Niemca były dużo bardziej przerażające
niż ślepa brutalność poprzednich „śledczych”. Czuł, że tym razem ma do
czynienia z profesjonalistą, że nabierze się na każdy fortel, który tamtemu
przyjdzie do głowy. I to było w tym wszystkim najgorsze.
– Pozdrowienia od cioci Oli – powiedział po
chwili Niemiec: cicho, dosyć czystą polszczyzną, ale z wyraźnymi śladami obcego
akcentu.
Kuba poczuł, jak jego puls przyśpiesza –
esesman wypowiedział hasło, które przekazano mu w grypsie sprzed paru dni.
Śledczy wyraźnie napawał się jego zdziwieniem.
– Nie – znów przeszedł na niemiecki,
wyprostował się i usiadł wygodniej – to nie tak, że przeczytaliśmy ten gryps,
ale ci go daliśmy, żeby wzbudzić twoją nadzieję, aż takich świństw nie robimy. Robią. No! – Uderzył się otwartymi
dłońmi po udach. – Jak zwał tak zwał.
Kuba obserwował go z rosnącym zdumieniem,
utwierdzając się w przekonaniu, że ma do czynienia z kompletnym wariatem. Z
pewnością by go to śmieszyło, gdyby nie było tak przerażające. Obserwował
śledczego jak wstaje, podchodzi do biurka, bierze coś do rąk, nie widział co,
bo Niemiec stał do niego tyłem. Potem usłyszał kliknięcie zapalniczki, a po chwili
Niemiec odwrócił się z papierosem w ręku. Wypuścił z płuc chmurę dymu i usiadł
z powrotem przy Kubie.
– Liczy
się to, że to właśnie ja mam ci pomóc w ucieczce.
*z gwary warszawskiej:
sympatia, dziewczyna
**chłopak starający
się o względy dziewczyny
*** Fajnie
Rozdział jaki jest, każdy widzi - to pierwszy tekst jaki napisałam od stycznia. Ufff, ciężko z czasem, ale zapał chyba wraca, z zapałem pokonamy wszelkie przeciwności! Nawet takie rozwlekłe rozdzialiki jak ten!